Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Dublin. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Dublin. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 13 maja 2013

Szukając morskich klimatów w Howth


w drodze do Howth


Kalendarzowe irlandzkie lato zawitało na wyspę pierwszego maja, a już trzy dni później przyniosło ze sobą swoje pierwsze błogosławieństwo pod postacią ‘święta bankowego’, zwanego w narzeczu tubylców bank holidayem. Długo na to czekałam. Z jednej strony radość mnie rozpierała na tę okoliczność, z drugiej wyłaniał się strach o to, że kapryśna pogoda popsuje mi plany. Bo jak głosi jedno z praw Murphy’ego, albo hasło przewodnie pesymistów [niepotrzebne skreślić]: jeśli coś może się nie udać, to na pewno tak się stanie.



Od trzech dni wolnego może się niektórym poprzewracać w głowie, a od trzech słonecznych dni to już w ogóle można zwariować i skakać ze szczęścia niczym po wypiciu soku z gumijagód. W moim przypadku ryzyko związane ze zwariowaniem było podwójne. Coraz bardziej zaczęłam nabierać obaw, że jeśli w ten weekend nie ruszę się gdzieś poza wydeptaną trasę dom-praca-dom, to po prostu eksploduję. Zainaugurowanie mojego prywatnego sezonu turystycznego nieco mi się przesunęło w czasie, a zarazem dało mi w kość.



W dniu zaplanowanej przeze mnie wycieczki wstałam wcześnie rano i chyżo pobiegłam do komputera, by sprawdzić prognozę pogody. Z duszą na ramieniu zerknęłam na mapę Irlandii i tylko obowiązująca jeszcze cisza nocna powstrzymała mnie przed krzyknięciem: I don’t believe it!* Prognoza okazała się bardziej niż satysfakcjonująca. Pogratulowałam sobie wieczornej zmiany planów z Into The West na Into The East, bo na wschodzie – jak to zwykle bywa - miało być ładniej i cieplej.




Dublińską Zatokę umiłowałam sobie już dawno, a każdorazowa wizyta w tym miejscu tylko potwierdza moje odczucia. Tym razem również nie było inaczej. Howth, uroczy półwysep, położony na północnym-wschodzie od Dublina, oferuje nie tylko doskonałe widoki, ale także atrakcje. Piętnastokilometrowa odległość od centrum stolicy wyspy [kolejka DART dociera tu w niecałe pół godziny] czyni to miejsce niezwykle przystępnym i atrakcyjnym dla dublińczyków pragnących chwilowo uciec od zgiełku miasta. Zresztą nie tylko dla nich.




Howth najprawdopodobniej nie zagwarantuje nam pustych ulic, ale na relaks i dobrą zabawę raczej nie będziemy mogli narzekać. Każdy znajdzie tu coś dla siebie: piechurów zapewne urzeknie jedenastokilometrowy szlak biegnący w dużej mierze nad urwiskami, na miłośników zabytków czeka zaś średniowieczny, całkiem okazały zamek, ruiny malowniczo usytuowanego opactwa, czy też owiany legendą megalityczny grobowiec. Niedaleko portu znajduje się Ireland’s Eye, niewielka wysepka z ruinami i wieżą Martello. Tym razem nie wystarczyło mi czasu na rejs, ale następnym razem na pewno się tam wybiorę. Ci mniej aktywni mogą zadowolić się spacerami po głównej ulicy, lub betonowym molo wżynającym się w Morze Irlandzkie przez ponad pół kilometra.



wyspa Ireland's Eye




W tak przyjemny i słoneczny dzień miasteczko wypełniały spore skupiska ludzi: plac zabaw szturmowały rodziny z dziećmi, a ci bezdzietni okupowali molo. Wydawało się, że szczęście jest po naszej stronie, a miasteczko specjalnie czekało na nasz przyjazd. Na pobliskim parkingu znaleźliśmy jedyne wolne miejsce. Na przedostatnim kierowca uparcie walczył z zaparkowaniem swojego wozu, ale długi Volkswagen niechętnie współpracował. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że nasz pojazd weźmie przykład ze swojego niesfornego kuzyna, a nam przyjdzie obejść się smakiem. Po szybkiej próbie wciśnięcia się między inne auta, jasnym stało się, że albo będziemy daremnie próbować i słuchać wycia czujników parkowania, albo poszukamy parkingu, gdzie indziej. Decyzja okazała się pożyteczna nie tylko dla nas, lecz także dla staruszka za kierownicą, który wjeżdżał na parking w momencie naszego wyjazdu. Myliłam się, myśląc, że to miejsce czeka na nas. Ono po prostu było skrojone dla filigranowej Japonki zwanej Toyotą Yaris.




My z kolei znaleźliśmy dla siebie przytulne miejsce niedaleko portu. Długo tu jednak nie zabawiliśmy. Zostawiliśmy karocę w dobrym towarzystwie, by konie mogły ochłonąć i daliśmy się ponieść oczom. I na tym wypada zakończyć moją relację, bo jej kontynuowanie mija się z celem: ciąg dalszy składałby się tylko z ochów i achów. Bo to, co później robiliśmy, było zbyt nudne w swojej monotonności, by je opisywać, ale zarazem niesłychanie przyjemne dla ciała i duszy. O spacerowaniu mowa. Dodaję tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś podejrzewał mnie o inną czynność. Dodam też, że po wszystkim postanowiliśmy wstąpić do Beshoff Bros na fish’n’chips, choć moje przewodniki polecały Ye Old Abbey Tavern. Beshoff Bros to zwykły take-away, gdzie nie ma nawet stolika, by usiąść, ale w żadnym gastronomicznym lokalu nie ma takich kolejek jak tam właśnie. Tego dnia chyba połowa Howth miała na obiad rybę z frytkami.




Życie w małym mieście nie naraża mnie na jego zgiełk, w Howth nie szukałam więc wytchnienia od niego. Zamarzyły mi się za to morskie klimaty: szum i zapach morza, malownicze trasy spacerowe, skrzeczenie mew, foki figlarnie wystawiające głowy spod wody i bryza we włosach. W Howth znalazłam to, a nawet więcej. Tuż przed bramą do zamku natrafiłam w trawie na... mapę Dublina i jego okolic. Musiała wypaść jakiemuś pechowcowi. Dobra, niezniszczona, zalaminowana. I to był dla mnie znak, takie swoiste zaproszenie od tego uroczego zakątka: wróć tu jeszcze. Jasne, że wrócę. Po przejściu kilkunastu kilometrów moja przygoda z Howth się nie skończyła. Ona dopiero się zaczęła. Zapewne w przyszłości zobaczycie na tym blogu jeszcze więcej zdjęć z uroczego Howth.




Do domu wracaliśmy późnym popołudniem po tym, jak słońce zniknęło gdzieś z nieboskłonu. Oczywiście pojawiła się chęć, by zostać w Howth dłużej, najlepiej na nocleg, ale rozsądek był nieugięty: jutro też jest dzień. I to w dodatku roboczy. Ciężko było dyskutować z takimi argumentami. Rozsądek i serce nie po raz pierwszy znajdowały się po przeciwnych stronach barykady.




Miasteczko  wolno wypluwało z siebie kolejne samochody, które jeszcze do niedawna wypełniały jego „wnętrzności”. Ruchem drogowym sprawnie kierowali funkcjonariusze policji. Skończyła się sielanka, czas wracać do rzeczywistości. Długo zwlekałam z tym drugim, rozmyślając w drodze powrotnej, jak by to było, gdybym - wzorem wielu znanych osobistości - mieszkała właśnie w Howth. Odpowiedź podsunął mi później Internet: cholernie drogo. Po przyjęciu do wiadomości, że za wynajęcie domu o podobnym standardzie do mojego, musiałabym zapłacić miesięcznie ponad 1000€ więcej, pokornie postanowiłam zostać tu, gdzie mieszkam.





 

 

 

______

* „Nie wierzę!” - ulubione zdanie Victora Meldrewa, bohatera sitcomu „Jedną nogą w grobie”

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Tanie zwiedzanie: Rathfarnham Castle


Czas jest niczym złowroga siła. Nie można go okiełznać. Nie można go dotknąć. Nie da sie go zamknąć w butelce niczym dżinna i nie da się go powstrzymać. Płynie, leci, biegnie. Ciągle i bez przerwy. Raz szybciej, raz wolniej, ale nigdy nie przestaje tego robić. Ma doskonałą kondycję. Kiedy my dostajemy zadyszki, on dopiero się rozkręca. Jest giętki i plastyczny: rozciąga się na kwadranse, godziny, tygodnie, miesiące, lata. Nieustannie przynosi zmiany. Bywa kapryśny i niesłychanie stronniczy: sprzyja jednym, działa na niekorzyść innych.



Czas, niczym łaska pańska, na pstrym koniu jeździ. Parę lat temu upodobał sobie Irlandię, która nagle stała się krainą mlekiem i miodem płynącą, a jednocześnie przyciągająca całe multum różnych spragnionych, którzy ochoczo napiliby się z tych strumieni dobrodziejstw. Celtycki Tygrys wesoło i beztrosko brykał po zielonych polach wyspy. Był to czas niemalże doskonały dla wszystkich tych, którzy chcieli samochodem podróżować po tej krainie. Zachęcała do tego głównie niska cena paliw. Potem jednak czas przyniósł zmiany, które nie spodobały się sporej grupie osób. Podróżowanie i życie nagle stało się droższe. Można nadal opłakiwać czasy, kiedy benzyna kosztowała nieco poniżej 1€/litr, a bilety do wielu atrakcji były tańsze. Można zamknąć się w czterech ścianach i stwierdzić, że już się nie opłaca zwiedzać, bo teraz za ten sam litr musimy zapłacić niemal 60 centów więcej. Można. Tylko po co, skoro nadal istnieje tu mnóstwo darmowych atrakcji. Irlandia to mała wyspa, ale oferująca dość szeroką ofertę zabytków dla turystów: i bogaty i biedny coś tu dla siebie znajdzie. Czasami trzeba tylko nieco powęszyć.



Kiedy kilka lat temu po raz pierwszy zobaczyłam Rathfarnham Castle, leżący kilka kilometrów na południe od centrum Dublina, dostrzegłam zamek, który może nie do końca jest zaniedbany, ale także nie do końca wymuskany. Ponure zacieki szpeciły białe ściany, a lokalna dzieciarnia namiętnie zostawiała na jego ścianach swoją ‘wesołą twórczość’. Naskalne rysunki pozostawione w jaskiniach przez człowieka z Cro-Magnon biły na głowę wspomniane bazgroły.



Niezwykle miło mi się zrobiło, kiedy ponownie pojawiłam się na zamkowych włościach i dostrzegłam zmiany. Czas ewidentnie zadziałał tu na korzyść. Zabrudzenia zlikwidowano, a odświeżona, biała elewacja niemalże epatowała sklepową nowością. Wisienką na torcie okazała się być możliwość zwiedzenia zamkowych wnętrz. I choć remont wnętrz jeszcze nie dotarł do swojego finalnego punktu, przez co turyści nie dotrą do wszystkich pomieszczeń, Rathfarnham Castle można zwiedzać. W dodatku za darmo: z broszurką w ręce lub w towarzystwie przewodnika, który oprowadzi, zabawi i opowie o różnych ciekawostkach.



W tym szesnastowiecznym zamku, wybudowanym dla Adama Loftusa, angielskiego duchownego, który dorobił się dwadzieściorga dzieci, mieści się obecnie The Berkeley Costume and Toy Collection, wystawa XVIII- i XIX-wiecznych kostiumów, lalek i zabawek. Kolekcja przywędrowała do Dublina z hrabstwa Wexford. To to tam Ann Griffin Bernstorff, irlandzka hrabina i artystka, zaczęła ją pieczołowicie gromadzić ponad dwadzieścia lat temu. To, co niegdyś mogły tylko podziwiać oczy arystokratki i jej najbliższego grona, dziś jest dostępne dla wszystkich chętnych.



Zamek jest rezydencją o charakterze obronnym, co dobitnie podkreślają jego cztery narożne wieże. Wielu właścicieli przewinęło się w jego historii, wiele wydarzeń i zmian zaszło w obrębie jego murów. Osoby zaznajomione z architekturą podejrzewać mogą, że jego obecna forma nie była tą początkową. Słusznie zresztą. Pod koniec XVIII wieku rezydencję poddano znacznemu liftingowi, zatrudniając przy tym wybitnych architektów ówczesnych czasów: Williama Chambersa i Jamesa Stuarta, którego efekty pracy rzadko można oglądać w Irlandii. Panowie nadali wnętrzom dystyngowanego wyglądu i potwierdzili swoją klasę. Ich prace szczęśliwie przetrwały do naszych czasów, przez co zacna kolekcja zabawek, strojów i portretów rodzinnych znalazła zacne wnętrza.



Gdzieniegdzie z murów wyziera jeszcze nędza z przeszłości. Oczywiście nie wszystko jest tu doskonałe i wymuskane, ale mimo wszystko jest to miejsce naszpikowane historią. Trzeba mu nieco pomóc, by ją odkryć. Najlepiej zrobić to w towarzystwie przewodnika, bo same mury nie opowiedzą nam wszystkiego. Kolekcja też tego nie zrobi, choć na pewno solidnie przybliży nam minione epoki, kiedy to niewiasty przemieszczały się w efektownych, ale zapewne nie do końca wygodnych sukniach, a dzieci potrafiły spędzać całe godziny na zabawie prostymi przedmiotami, które absolutnie nie miały nic wspólnego z elektronicznymi gadżetami. W pewnym sensie piękne i barwne to były czasy.



Historie zamków to niejednokrotnie historie zamieszkałych w nich duchów – tajemniczych bytów, które z jakiegoś powodu utknęły między naszym światem a zaświatami. I w tym przypadku nie brakuje nieszczęsnych dusz, które skazane są na tułaczkę. Rathfarnham Castle nie jest gorszy od nawiedzonych zamków. Ma nie jedną zjawę, a nawet kilka - w tym ducha… bohaterskiego psa. Zwierzak próbował ratować swojego pana, pod którym załamał się lód w stawie. Obydwaj poszli na dno. Jest też duch zamordowanego chłopca i młodej urodziwej kobiety – do wyboru, do... koloru chciałoby się rzec. Szczątki owej niewiasty odkryto w sekretnym pomieszczeniu pod koniec XIX wieku. Najprawdopodobniej przeleżały tam jakieś 130 lat. Dwóch amantów rywalizujących o jej wdzięki postanowiło pobawić się w rycerzyków. Swoją żywą nagrodę ukryli w tajnym schowku, a sami stoczyli pojedynek. Pech chciał, że obydwaj zginęli. „Księżniczka” nie doczekała się księcia wybawiciela. Nikt nie przyszedł jej na ratunek, bo nikt nie wiedział o całej sprawie.



Podobało mi się, choć ilość eksponatów jakże daleka jest od tych wystawionych w Luwrze. Czasami miło jest sobie przypomnieć, jak to było kiedyś, kiedy ludzie nie dysponowali żadnymi ze współczesnych, wysoce zaawansowanych gadżetów.  Oczywiście byłabym bardziej usatysfakcjonowana, gdybym mogła zajrzeć do podziemnych tuneli odkrytych w zamku pod koniec lat 80. XX wieku, zobaczyć szkielet wspomnianej nieszczęśnicy, albo obejrzeć sejsmograf, który skonstruował tu jeden z jezuitów - zamek przeszedł w ich ręce przed pierwszą wojną światową – ale to, co zobaczyłam i czego się dowiedziałam, sprawiło, że nie wyszłam stamtąd rozczarowana.



Wewnątrz zamku obowiązuje zakaz robienia zdjęć. Ponieważ zwiedzanie jest darmowe, postanowiłam łaskawie na to przystanąć i uszanować narzucony zakaz.


sobota, 5 maja 2012

Peasant and The City, czyli wiejska baba w wielkim mieście

W życiu chyba każdej wiejskiej baby przychodzi tak zwany moment grozy – dzień, w którym trzeba zrzucić gumowce, przyodziać się nieco bardziej odświętnie, upewniając przy tym, że spod ciżemek nie wystaje nam słoma, a potem, rzucając ostatnie tęskne spojrzenie w kierunku swojej lepianki, wyruszyć w drogę do miasta. I to nie do byle jakiej pipidówki, a do miasta przez duże M. Do stolicy!


Wiadomo, że kobiety to zmienne bestie, które w dodatku nigdy nie mają co na siebie włożyć. Jak niesie wieść gminna (przekazywana z ust do ust już w czasach naszych przodków, kiedy homo był bardziej erectus niż sapiens): kobiety są tak stabilne emocjonalnie, jak powierzchnia szklanki wody trzymanej przez chorego na Parkinsona, któremu w dodatku palą się spodnie, gdy tańczy lambadę. Wierzcie lub nie, ale w życiu kobiet są też elementy stałe, które nigdy nie ulegają zmianom. I tak na przykład wiejska baba – nazwijmy ją Taita – przyszła na świat jako miłośniczka wolnych przestrzeni, kwiecistych, soczyście zielonych łąk, po których można biegać na bosaka z rozchwichrzonym włosem i bez obaw, że zostanie się przejechaną przez autobus, ciężarówkę, tramwaj lub inny ciężki sprzęt.


Co można powiedzieć o mnie? Z czym przyszłam na świat i co już się zapewne nie zmieni? Nie jestem ani party animal ani big city lover. Najlepiej czuję się w swoim ogródku, grzebiąc w ziemi, sadząc kwiatki, podlewając je i śmigając z kosiarką. Nie, nie, to ostatnie jednak bym skreśliła – po zeszłorocznym niefortunnym doświadczeniu, kiedy oprócz trawy skosiłam też kabel, pozostała mi trauma i przekonanie, że powinnam realizować się jako kierowca mniej niebezpiecznych pojazdów. Czasami jednak trzeba porzucić nudne wiejskie, ewentualnie małomiasteczkowe życie, by powtórzyć za jednym z bohaterów „Wesela” Wyspiańskiego: cóż tam, panie, w polityce  - tfu! -  w wielkim mieście słychać? 


Odgłosów nie mogę Wam zaprezentować – zresztą, bądźcie mi za to wdzięczni, jako że przyszłam na świat upośledzona muzycznie i wycie kojota jest przy moim śpiewie pieszczotą dla uszu – mogę Wam za to pokazać kilka obrazków, które udało się wiejskiej babie uwiecznić. Jakość przeciętna, bo niektóre zdjęcia robione były z furmanki stojącej w korkach.


  


Mam nadzieję, że będziecie usatysfakcjonowani, przynajmniej w połowie tak, jak ja byłam, kiedy wreszcie dotarłam z powrotem do swojej ziemianki i opadłam na siedzisko z głośnym olaboga!


  


Złota myśl dnia: HMV rządzi! Że też u nas na wsi nie ma takich atrakcji... A oto co udało się wiejskiej babie nabyć na jarmarku w HMV – Mekkce wszystkich miłośników muzy, filmu, gier i w nieco mniejszym stopniu książek.


 


 




 


 


 


   


 


 


   


  


   

czwartek, 8 marca 2012

Dublinia: w świecie Wikingów i średniowiecznego Dublina

 


Chwilę stałam i mierzyłam wzrokiem neogotycki gmach przede mną, ważąc w myślach argumenty za i przeciw zwiedzaniu. „To co? Wchodzimy?” – zapytałam Połówka bardziej dla formalności niż z ciekawości. Mieliśmy za sobą już kilka dość intensywnie spędzonych godzin i byłam niemalże pewna, że usłyszę coś pieszczotliwego w stylu: „Ty gangreno, wracajmy już do domu”. Z naszej dwójki to ja jestem tą osobą, która jest wiecznie spragniona atrakcji. Zawsze chcę więcej, zawsze mi mało. Zawsze też maksymalnie opóźniam powrót do domu, choć uwielbiam ten moment, kiedy otwieram drzwi i wchodzę do naszej hacjendy wypełnionej najczęściej zapachem brazylijskiego mango.


  


„No jasne, chodźmy!” – rzekł Połówek z taką pewnością w głosie, że musiałam się upewnić, iż dobrze usłyszałam. Już chyba bardziej spodziewałabym się tego, że mój wybranek zaraz zacznie publicznie stepować niż udzieli pozytywnej odpowiedzi na moje pytanie.




  




Trochę mnie zmęczyło prażące słońce i nie byłam przekonana, czy aby na pewno chcę spędzać resztę tego pięknego dnia wewnątrz budynku oglądając jakieś nudne wystawy. Nie chciałam też być "miękką bułą", zatem ruszyłam żwawym krokiem w stronę wejścia, mrucząc pod nosem „niech się dzieje wola Połówka”.


  


Dublinia, wystawa przedstawiająca świat Wikingów i życie w średniowiecznym Dublinie, obejmuje swym zasięgiem kilka stuleci. Znajduje się w dość przyjemnym budynku w części Hali Synodu Church of Ireland. Dublinię łączy z Christ Church Cathedral zgrabny łukowaty mostek biegnący nad ulicą. Jeśli ktoś jest zainteresowany zwiedzeniem obydwu wspomnianych atrakcji powinien wykupić bilet łączony - tańszy niż dwie osobno nabyte wejściówki.


  


Dublinia znajduje się w rękach Medieval Trust, prywatnego stowarzyszenia charytatywnego mającego na celu przybliżanie społeczeństwu wiedzę z okresu średniowiecza. To nie jest standardowe muzeum – zresztą kierownictwo Dublinii nie lubi tego słowa. Wolą określać się mianem centrum dziedzictwa narodowego przygotowanego w taki sposób, by ekspozycje absorbowały odwiedzających i zachęcały ich do aktywnego zwiedzania. Można tu przymierzyć przeróżne szaty, powęszyć wśród towarów sprzedawanych na średniowiecznym targu, lub przeszukać aptekarskie szufladki i dowiedzieć się, jakie „lekarstwa” stosowano w ówczesnym okresie.




  
Nothing is ever easy




Wystawy są często interaktywne, przez co Dublinia dobrze się spisuje w roli edukacyjnej dla dzieci i młodzieży. Ekspozycje rozmieszczone są na trzech poziomach, a na spokojne zapoznanie się z nimi należałoby wygospodarować przynajmniej godzinę.


  


Pierwszy poziom poświęcony jest życiu i historii Wikingów, drugi – który chyba najbardziej przypadł mi do gustu - średniowiecznemu Dublinowi, ostatni zaś archeologii. Na tej kondygnacji znajduje się także przejście do katedry Kościoła Chrystusowego, coffee shop i niewielki sklepik z pamiątkami, gdzie można natrafić na ciekawe pozycje książkowe. Moja biblioteczka poszerzyła się o pięknie wydaną książkę o średniowiecznych zamkach.




  




Warto także pokonać 96 schodów, by dostać się stąd do wieżyczki wieńczącej budynek. Z okien, niestety zabezpieczonych szybą, rozciąga się przyjemna panorama na stolicę.




 


 




Opuściłam Dublinię nie mając wrażenia, że wydałam pieniądze w błoto. Choć cena jest być może nieco zawyżona, uważam, że jest to miejsce, w które spokojnie można zajrzeć. Nie zamieściłabym go, dajmy na to, na liście top 5 Dublina, ale nie jest to też nudne muzeum, po zwiedzeniu którego turysta wychodzi zmęczony, znużony i przytłoczony – jak gdyby przygniótł go ciężar historii.


 


Jedna z form pochówku. Wikingowie wierzyli w życie po śmierci - do niezbyt głębokich grobów wkładano przedmioty osobiste, które miały służyć im w pozaziemskim świecie