Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Waterford. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Waterford. Pokaż wszystkie posty

piątek, 18 września 2015

Lismore Castle: angielski pierwiastek na irlandzkiej ziemi


Różne są gusta i guściki. Podejrzewam jednak, że nawet najbardziej zwaśnieni przeciwnicy o całkowicie odmiennych upodobaniach, począwszy od tych kulinarnych aż po polityczne, byliby zgodni przynajmniej w tej jednej kwestii – Lismore Castle jest jednym z najbardziej okazałych i najładniejszych irlandzkich zamków. Nie tylko tych gotyckich.



Położony tuż nad rzeką Blackwater, obfitującą w łososie i pstrągi, otoczony zielenią i pobłogosławiony bliskością gór Knockmealdown, od dawien dawna przebywa w angielskich rękach. Dla mnie osobiście ma to tę zaletę, że kiedy przekracza się bramę wjazdową, skąd można już swobodniej podziwiać sylwetkę zamku i jego ogrody, czuć ten angielski pierwiastek. Autentycznie można odnieść wrażenie, że jest się na angielskiej prowincji.



Z historycznych źródeł dowiadujemy się, że już w XII wieku był w Lismore zamek wybudowany dla księcia Jana [znanego również jako Jan bez ziemi], brata Ryszarda Lwie Serce. Niedługo później Jan został królem Anglii, gdzie też powrócił, by czynić swoją powinność, a zamek trafił w ręce kolejnego angielskiego jegomościa – Sir Waltera Raleigh, pisarza, poety, polityka i podróżnika, który ostatecznie został ścięty za spisek przeciwko królowi Jakubowi I Stuartowi.



Raleigh był niezwykle barwną postacią, która przez ponad 60 lat swojego życia jadła chleb z niejednego pieca. To on w dużej mierze spopularyzował w Anglii palenie tytoniu. Po straceniu go znaleziono w jego celi sakiewkę z inskrypcją: „It was my companion at that most miserable time" ["Był moim towarzyszem w najtrudniejszych chwilach"]. Zabalsamowaną głowę Waltera sprezentowano żonie, która ponoć do końca życia przechowywała ją w aksamitnej torbie.



Z nastaniem XVII wieku posiadłość znalazła się w rękach Richarda Boyle’a - przybyłego do Irlandii w celu jej kolonizacji – późniejszego pierwszego hrabiego Cork. Narodziny jego syna Roberta, będącego jednym z… piętnaściorga dzieci Richarda z jego drugą żoną, upamiętnia tabliczka na zamkowym murze. Robert przeszedł do historii jako filozof i ojciec nowoczesnej chemii. To m.in. on sformułował prawo Boyle’a-Mariotte’a i stworzył nowoczesną definicję pierwiastka chemicznego.



W 1753 roku dzięki małżeństwu Lady Charlotte Boyle, jedynej żyjącej potomkini czwartego hrabiego Cork, Lismore Castle wszedł w posiadanie czwartego księcia Devonshire. Od tego czasu zamek cały czas jest własnością rodziny Cavendish, jednych z najbardziej wpływowych i najbogatszych arystokratów angielskiego pochodzenia. Współcześni właściciele to 46-letni William „Bill” Burlington [jedyny syn dwunastego księcia będącego jednym z najbogatszych ludzi w UK] i jego dwa lata młodsza żona, Laura. Mają dwoje dzieci.



Zaręczyny fotografa Billa z Laurą Montagu [byłą modelką i redaktorką modową magazynu Harper’s Bazaar UK] ogłoszono na kilka dni przed końcem 2006 roku. Do cichego ślubu doszło w marcu 2007 roku, a przyjęcie weselne odbyło się w sierpniu w Lismore Castle. Laura miała już doświadczenie jako żona mężczyzny, w którego żyłach płynie błękitna krew, bo dziesięć lat wcześniej poślubiła Orlando Williama Montagu, syna jedenastego earla of Sandwich, którego nazwę tutaj Hrabią Kanapką.


kaskada w Parku Millenijnym [rzut beretem od zamku]


Na broszurce, którą wręczono nam po kupnie biletu, widnieje zdjęcie Williama i Laury siedzących na jednej z kilku nowoczesnych rzeźb znajdujących się na przyzamkowym terenie – futurystycznej różowej ławce. Objęci i uśmiechnięci, trzymający się za rączki niczym nowożeńcy, są przykładnym małżeństwem. Albo przynajmniej na takie pozują. Widzę tylko jedną rękę Laury. Może druga akurat wbija nóż w plecy Billa? ;)



Choć para na stałe mieszka w Londynie, a do Lismore przyjeżdża tylko na wakacje, to jednak zamek przez cały rok pozostaje zamknięty. Przynajmniej dla zwykłych  zjadaczy chleba. Bo dla gości takich jak JFK, Charles Dickens, księcia Karola i jego ówczesnej narzeczonej Camilli, a także dla tych, którzy mają mnóstwo pieniędzy i nie wiedzą, co z nimi zrobić, jego drzwi są szeroko otwarte. Przez większą część roku można pobawić się w arystokrację i za kilkadziesiąt tysięcy euro za tygodniowy pobyt wynająć sobie zamek Lismore wraz z całą jego obsługą.



Tak na marginesie wspomnę, że ze znanych osobistości swego czasu dość często przyjeżdżał tu Fred Astaire. Jego siostra, Adele, została żoną lorda Charlesa Cavendisha i mieszkała w zamku od 1932 do 1944 roku. Ojciec Charlesa, dziewiąty książę Devonshire, przekazał nowożeńcom zamek w ramach podarunku ślubnego. Trudno powiedzieć, czy para była ze sobą szczęśliwa. Wiadomo, że dwoje ich dzieci, urodzonych w odstępie czterech lat, żyło zaledwie kilka minut. Samego Charlesa wykończył alkoholizm. Zmarł nie doczekawszy nawet 39 urodzin. Po jego śmierci Adele postanowiła powrócić do Ameryki, ale nie zapomniała o Lismore. Każdego lata spędzała tu miesiąc życia.



Mimo że zamek jest zamknięty dla turystów, jest tu, co robić. Lismore samo w sobie jest urocze i godne uwagi. Barwne, kolorowe i czyste. Dokładnie takie, jakie lubię. Z przyjemnością przechadzałam się po pobliskim parku, a także jego uliczkami.



Nie mniejszą radość czerpałam spacerując po zamkowych ogrodach. Wstęp do nich kosztuje 8€, co jest dla niektórych powodem do narzekania i chyba faktycznie nie najniższą ceną za bilety do ogrodu. Może i ja miałabym powody do marudzenia, gdyby smagał mnie ostry wiatr, a deszcz bezlitośnie moczył. Ale tak nie było. Pogoda zdecydowanie sprzyjała, a w dni takie, jak ten śmiało można wykorzystać zamkowe włości i urządzić sobie tutaj totalny relaks: piknik na trawie lub na jednej z ławek, albo zwyczajnie poczytać książkę w cieniu jednego z rozłożystych drzew.



Zamkowe przyległości robią wrażenie, nawet mimo tego, że w posiadaniu Billa i Laury znajduje się mniej gruntu niż na początku XIX wieku. Wtedy to przodek Billa [szósty książę] po raz pierwszy przybył do zamku z zamiarem sprzedania go i pokrycia hazardowych długów narobionych przez jego niedawno zmarłą matkę – Georgianę Cavendish. O tej ekstrawaganckiej księżnej powstał w 2008 roku film „The Duchess” [„Księżna”] z Keirą Knightley w roli głównej. A skoro już o filmach mowa, to dodam jeszcze, że sam zamek wystąpił w jednym z nich – „Northanger Abbey”, jako tytułowe opactwo.



Plany szóstego księcia uległy zmianie, kiedy wreszcie dotarł do Lismore i na własne oczy zobaczył zamek. Posiadłość tak go urzekła, że zamiast ją spieniężyć, postanowił włożyć w nią mnóstwo pieniędzy i energii. To dzięki niemu dokonano wielu prac renowacyjnych. Sam Bill zaś odpowiedzialny jest za stworzenie w 2006 roku galerii sztuki.



Zrujnowane zachodnie skrzydło zamku zostało przekształcone w „Lismore Castle  Arts” – galerię promującą nowoczesną sztukę. W czasie mojej wizyty akurat miała miejsce wystawa zatytułowana „The Persistence of Objects”, którą przetłumaczyć można jako „Natarczywość przedmiotów”, ale nie mogę powiedzieć, by przypadła mi do gustu. Ale cóż ja, prosta, wiejska baba, mogę wiedzieć o nowoczesnej sztuce?



W ogrodnictwie mam za to więcej doświadczenia, mogę więc nieśmiało powiedzieć, że ogrody są całkiem-całkiem. Co prawda w pewnych momentach miałam wrażenie, że są odrobinkę zaniedbane, ale ogólne wrażenie jest pozytywne.



Ogrody dzielą się na dwie różne części: pierwsza i największa jest przykładem XVII-wiecznego ogrodu, jaki urządził tu Richard Boyle. Rośliny odrobinę się zmieniły, przetrwały za to kamienne mury i tarasy. Czułam się tu jak na wsi. Te wszystkie rabatki z warzywami: truskawki, dorodne cukinie, rozłożyste krzaki kopru przypomniały mi moje dzieciństwo, kiedy mama wysyłała mnie na pole po świeże warzywa.



Dolny ogród został głównie utworzony w XIX wieku przez szóstego księcia – tak, tak, tego samego, który przyjechał tu z mocnym postanowieniem pozbycia się posiadłości, ale mu się odwidziało. Najnowszym dodatkiem w tej części ogrodów są fragmenty muru berlińskiego. Jako że sporo tu krzewów takich jak rododendrony, magnolie i kamelie ogród najpiękniej prezentuje się wiosną lub wczesnym latem. Wtedy też, trzeciego kwietnia, otwiera się go dla turystów, a zamyka 30 września.



Zdecydowanie warto tu przyjechać. Jeśli nawet nie w celu zwiedzania zamku, to chociaż dla samego miasteczka, lub dla Ballysaggartmore Towers, klimatycznych ruin w lesie, o których pisałam kilka postów wstecz.

środa, 12 sierpnia 2015

Ballysaggartmore Towers - piękno zrodzone z pychy i nienawiści


Wieże Ballysaggartmore zwane lokalnie po prostu wieżami – The Towers – to dobitny przykład na to, że nie tylko Wy dowiadujecie się czegoś ode mnie, lecz także ja od Was. Kiedy po raz pierwszy dowiedziałam się o nich od Bawy, a było to rok temu, nie mogłam pojąć, jak to możliwe, że mieszkam tu tyle lat i nigdy o nich nie słyszałam. Zabawna sprawa – dowiadywać się o lokalnych atrakcjach od czytelniczki z Polski. Ale jak to mówią: najciemniej pod latarnią. Wkrótce też wyjaśniła się zagadka mojej niewiedzy. Wieże są czymś na kształt ukrytego skarbu. Nie wspominają o nich przewodniki po Irlandii, wiedzą o nich tylko nieliczni.



Na szczęście łatwiej do nich trafić, niż odnaleźć prawdziwy ukryty skarb. Kiedy już się o nich wie, wystarczy podążać w kierunku wskazanym przez znak. A ten trudno przegapić – stoi przy moście przerzuconym przez rzekę Blackwater w uroczym Lismore, po tej samej stronie co zamek. Jak na ironię losu do wież prowadzi droga R666. Prawdziwy chichot losu zważywszy na fakt, że ich właściciela spokojnie można określić diabłem w ludzkiej skórze.



Czy dla Arthura Kiely, bo to o tym diable mowa, śmierć ojca była prawdziwym nieszczęściem, to już wielce dyskusyjna sprawa. W 1808 roku odziedziczył po nim rozległe tereny rozciągające się aż na 8000 akrach. Jedną ósmą pozostawił dla siebie na swój prywatny użytek, resztę przeznaczył na wynajem lokalnej ludności. W międzyczasie zaś, jako że woda sodowa mocno uderzyła mu do głowy, wielki pan dodał do swojego nazwiska drugi człon, stając się tym samym Arthurem Kiely-Ussher, bo tak brzmiało ono bardziej po arystokracku.



Warto wspomnieć, że Arthur miał brata Johna. Na pewnym etapie życia obydwaj panowie ożenili się, a ich wybrankami okazały się siostry z hrabstwa Galway: Elizabeth i Margaret. Wbrew pozorom to wydarzenie wcale ich nie zbliżyło. Na próżno było doszukiwać się miedzy nimi braterskiej miłości i jakichkolwiek wyższych uczuć. Miejsce miłości zajęła niezdrowa rywalizacja napędzana chorobliwą zazdrością. John i Margaret zamieszkali bowiem w dostojnej rezydencji zwanej Strancally Castle. I to było cierniem wbijającym się w zimne serca Arthura i jego żony.



Niezadowoleni małżonkowie postanowili utrzeć nos Johnowi i Margaret. Wymyślili sobie sprytny plan. Wybudują sobie jeszcze piękniejszą rezydencję! Głupi John nie będzie już wtedy chwalił się, jak wielki jest jego zamek, jak to trzeba poświęcić cztery i pół minuty szybkiego spaceru na dojście z kuchni do jadalni. Ich pałac będzie jeszcze piękniejszy!



Napędzani swoją żądzą, zaślepieni zazdrością jakoś przełknęli gorzką pigułkę w postaci tymczasowego mieszkania w skromnym – zapewne tylko ich zdaniem – domu Ballysaggartmore House, zniszczonym w 1930 roku. W myślach już widzieli się w najpiękniejszym pałacu w całej Irlandii. Mieli powody do dumy i pychy. Obmyślony plan zaczął przynosić pierwsze pożądane efekty. Powstały piękne wieże w gotyckim stylu: jedna będąca jednocześnie mostem, druga „zwyczajna”, ale wcale nie ustępująca urodą tej pierwszej. Ich budowa pochłonęła 2000£. I to był chyba ten moment, w którym Arthur rzekł do Elizabeth: Houston, we have a problem!  Wyprztykaliśmy się z całej kasy!



A co się robi, kiedy jest się okrutnym właścicielem ziemskim? Wtedy za swoje błędy każe się płacić swoim najemcom. Jakby mało było nieszczęść, z którymi musiała zmagać się ludzkość Irlandii [zaraza ziemniaczana, która doprowadziła do tzw. wielkiego głodu i śmierci miliona osób], Arthur dodał ubogim chłopom kolejne w postaci podwyższonego czynszu. Tym samym zapisał się na kartach historii jako ten zły landlord.



Podczas gdy inni właściciele ziemscy, ci o dobrym sercu, obniżali chłopom czynsz, on go bezlitośnie podnosił. A wszystko to w jednym celu: ziszczenia marzenia o najpiękniejszym zamku. Ci, którzy nie mieli pieniędzy na czynsz, byli brutalnie pozbawiani domów: wyrzucani na bruk, a ich domostwa niszczone. Ich miejsca zajmowało nabyte przez Kiely’ego bydło i owce – w jego mniemaniu miało ono zapewnić mu większy dochód niż chłopi.



Nic dziwnego zatem, że niechęć do okrutnika rosła w zastraszającym tempie. W maju 1847 roku podjęto próbę zamachu na życie Arthura. Co prawda zakończyła się ona fiaskiem, winnych ujęto i zesłano na Tasmanię jakiś czas później, to jednak dobra passa opuściła Arthura. Nie udało mu się dopiąć swego. Wymarzona posiadłość nie została wybudowana. Dziś o niespełnionym marzeniu tego szaleńca przypominają bajkowe wieże - piękno, które zrodziło się ze zła.



Z informacji praktycznych: niewielki parking znajduje się po prawej stronie drogi R666. Tu [po uprzednim zabraniu z auta wszystkich cennych rzeczy – o czym przypomina ostrzegawczy znak] można od razu ruszyć w głąb lasu, albo skorzystać z ławki i urządzić sobie piknik. Warto jednak nieco się z tym wstrzymać, bo w głębi lasu jest zdecydowanie przyjemniej. Odpowiednia w tym celu ławka znajduje się koło wieży z mostem i niewielkiego wodospadu. A nawet jeśli jest ona zajęta, to mamy do dyspozycji spory pas zieleni.



Nie ma większego znaczenia, czy wybierzemy ścieżkę po prawej stronie parkingu, czy też po lewej. I tak dotrzemy do tego samego celu. Ta po prawej już na samym początku zaczyna się dość ostrym podejściem. Reszta trasy jest za to prosta, lekka i niewymagająca. Ścieżka po lewej cały czas delikatnie wspina się pod górkę. Warto mieć dobre obuwie, przystosowane do leśnych wędrówek, bo podłoże bywa podmokłe i śliskie. Trasa jest przyjemna, zatacza pętlę i ogólnie mówiąc ma niewielki stopień trudności. Mijaliśmy po drodze rodziny z dziećmi w wózkach. Cały spacer zajął nam prawie godzinę, z czego sporą część poświęciliśmy na robienie zdjęć. Dobre miejsce na spędzenie czasu na świeżym powietrzu wśród siedemnastowiecznych dębów i innych drzew. Miejsce piękne o każdej porze roku. Klimatyczne i „magiczne”.




piątek, 14 lutego 2014

Czary-mary w fabryce kryształów: Waterford Crystal Factory


Waterford, uchodzące za najstarsze miasto Irlandii założone przez Wikingów, jest brzydkie jak noc listopadowa. Jest też dobrym przykładem potwierdzającym tezę, że tutejsze miasta nie są najsilniejszą stroną wyspy. Mimo że jego historia liczy sobie kilkanaście wieków, miasto tak naprawdę ma niewiele zabytków, które mogłoby zaoferować turyście.



Autorzy przewodnika Lonely Planet potraktowali Waterford dość surowo, ale jednocześnie sprawiedliwie. Bo z ich mocnymi słowami: „(…)Waterford city can only be described as ugly” i „Waterford is an ugly, dirty place with little of interest outside its heritage sites” ciężko mi polemizować. Brud jakoś szczególnie nie rzucał mi się w oczy, ale brzydoty nie sposób było nie zauważyć. Nie bez znaczenia pozostał tutaj także fakt, że miasto było dość mocno rozkopane przez odbywające się tam roboty drogowe.



Warto jednak wiedzieć, że miasto na wiele sposobów przysłużyło się wyspie i jej mieszkańcom. Ze względu na swoją korzystną lokalizację Waterford już od dawien dawna pełnił funkcję ważnego portu. To tu, o czym zapewne wie niewiele osób, lokalny rzeźnik Henry Denny „wynalazł” w 1820 roku uwielbiane przez Irlandczyków back rashers. Jego nazwisko do dziś figuruje na opakowaniach produktów mięsnych. To tu w 1885 roku powstał kolejny wyspiarski przysmak – cream crackers braci Jacobs. To tu urodził się Thomas Francis Meagher, który zaprojektował irlandzką, trójkolorową flagę. To tu wreszcie miasto wydało na świat wielką chlubę Irlandii – kryształy z Waterford, które do dziś są synonimem elegancji, piękna i solidnej roboty. I to właśnie one ściągają do miasta setki tysięcy turystów.



Wszystko zaczęło się w XVIII wieku. W 1783 roku George i William Penrose, dwaj angielscy kwakrzy, postanowili założyć fabrykę kryształów w Waterford. Wszystkie znaki na ziemi i niebie wróżyły sukces. Waterford święcił triumfy jako bardzo ważny port europejski, irlandzkie szkło nie było obłożone podatkami, a bracia Penrose posiadali przepis na doskonałe kryształy. Ich produkty doskonale się sprzedawały, rosła liczba miłośników waterfordzkich kryształów. Ale ponieważ los lubi czasami płatać nam figla, po sutych latach przyszły te uboższe. Fabrykę zamknięto w 1851 roku bynajmniej nie z braku popytu. Wysokie podatki okazały się dla niej zabójcze.



Niecałe sto lat później, w 1947 roku, z hutniczych pieców znów zaczął buchać żar. Fabryka odrodziła się niczym Feniks z popiołów. Sprowadzono wykwalifikowanych rzemieślników z Europy do przyuczania miejscowych pracowników, zaczęto wprowadzać nowe wzory, nowe linie produkcyjne. Druga połowa XX wieku charakteryzowała się ogromnym zapotrzebowaniem i niemalejącą renomą. Ponieważ jednak historia lubi się powtarzać, niezbyt fortunny dla Irlandii rok 2009 przyniósł recesję i kolejne zamknięcie fabryki. Tym razem jednak nie uśpiono jej na kolejne sto lat, lecz otwarto już rok później: nowoczesną, elegancką, przyjemną dla oka. I taką właśnie ją zobaczyłam, kiedy pojawiłam się w niej w 2013 roku.




Eleganckie wnętrze od razu przypadło mi do gustu. Duże białe bukiety na ladzie w recepcji, przykuwające wzrok kryształy w showroomie, przepych i blask żyrandoli królujących na suficie. Czułam się tak, jakbym co najmniej była w ekskluzywnym butiku Gucci lub Louisa Vuitton. Tylko że tutaj zamiast chust, butów i torebek otaczały mnie błyszczące kryształy: od tych w zwyczajnym kształcie i barwie, po te fikuśne, wyrafinowane i kolorowe. Nieraz w cenach przyprawiających o zawrót głowy. W cenach, które spokojnie mogłyby czasami konkurować z cenami klasycznych torebek Chanel. Klasa, klasa, klasa. Renoma i jakość.




Ta wizyta zdecydowanie nie była taka jak inne, a moje wrażenia potwierdziły się zaraz na początku zwiedzania, kiedy znaleźliśmy się w pomieszczeniu, w którym wyemitowano nam krótki filmik. Żadnych nudów, tradycyjnych ławek/krzeseł do oglądania. Spowiła nas ciemność, niedługo później usłyszeliśmy odgłosy fajerwerków, by na koniec ujrzeć stopniowo podświetlane, powoli wyłaniające się kryształowe trofea. Bardzo imponujące to było.




Zwiedzanie tej fabryki wspominam niezwykle miło. Podobała mi się ta ekskluzywna otoczka, ale nade wszystko ujęło mnie to, co zobaczyłam. Nigdy wcześniej nie byłam w żadnej hucie szkła, a co za tym idzie, nie byłam zaznajomiona z procesami w niej zachodzącymi. Z zaciekawieniem oglądałam formy z drzewa bukowego i gruszy. To właśnie po te drzewa najchętniej się sięga produkując formy. Mimo że mają one wielką tolerancję na wysokie temperatury, formy „dożywają” i tak zaledwie kilku dni.




Z równie wielkim zainteresowaniem przyglądałam się pracy hutników. To, co dla mnie było niespotykanym zjawiskiem, dla tamtejszych rzemieślników jest tylko zwykłą codziennością. Zmieniają się tylko ludzie przyglądający się ich pracy, cała reszta pozostaje bez zmian. Nawet tu można pewnie po jakiś czasie wpaść w rutynę.




Patrzyłam na nich oczami dziecka, które po raz pierwszy pojawiło się w cyrku lub na przedstawieniu magika. Oczami dziecka zafascynowanego, ale nie do końca dowierzającemu temu, co widzi. Bo czyż produkcja kryształów nie nosi takich „czarodziejskich” znamion? Przecież to, co wyprawiają hutnicy, to istne czary-mary. Zapytajcie dziecka, każde Wam to powie.




To wprost niesamowite, jak z niepozornych składników – minii ołowianej, saletry potasowej, potażu, krzemionki z piasku i arszeniku – można wyczarować szkło ołowiowe, które następnie można dowolnie uformować. Tu pole do popisu mają panowie, wszak dmuchanie to ich dziedzina. Patrzę więc z zaciekawieniem na te pomarańczowe „bąble” powstające na końcach specjalnych, długich rurek i tak bardzo mnie to pochłania, że w ogóle nie słyszę, co mówi nasza przewodniczka. Na dobrą sprawę mogłoby jej nie być. Nie da się ukryć, że to nie jej spektakl i to nie ona gra tu pierwsze skrzypce.




Jesteśmy w królestwie mężczyzn. Od początku do końca naszej trasy widzę tylko ich. To oni w skupieniu i pocie czoła pracują przy rozgrzanych do czerwoności piecach, to oni operują plastyczną szklaną masą, to oni pochylają się nad wysokiej jakości diamentowymi tarczami. To oni nadają kryształom odpowiednie fryzy i szlify. To oni pieczołowicie zdobią i cierpliwie rzeźbią jeden kryształ nawet długimi miesiącami. Dmuchają i rżną – jakkolwiek by to nie zabrzmiało – a to, co robią teraz, wymagało od nich uprzednio wielu, wielu długich lat nauki. I widać to doskonale, gdy przyglądam się ich pracy. Ta pewność ruchów, to skupienie. Tu nie ma miejsca na pomyłki, na szkło drugiej klasy. Aż 45% produktów jest odrzucanych na jednym z sześciu etapów obróbki. Jeden zły ruch i kryształ ląduje w koszu. “If it’s not perfect, it is smashed, unworthy to bear the name Waterford” – słowa wypowiedziane dawno temu przez jednego z braci Penrose nadal są tu aktualne.




I choć przewodniczka zachęca nas do zadawania pytań hutnikom grawerującym kolejne kryształowe wazy, stoję cicho niczym mysz ukryta za miotłą i nie śmiem wydać głośniejszego dźwięku. Jakby z obawy, że mój głos mógłby spowodować niepożądane wibracje i wywołać nieplanowany, jakże zgubny w skutkach ruch u szlifierzy i rytowników. Podejrzewam, że gdybym ściągnęła stanik i tak żaden z nich nie zauważyłby moich pięknych oczu.




Sporo lat upłynęło od założenia w Waterford pierwszej huty kryształów, ale pewne rzeczy nadal się tu nie zmieniły. W fabryce nadal stosuje się tradycyjne metody wyrobu szkła ołowiowego, które znane były ludzkości nawet w odległej przeszłości. Mimo tego, że wiele waterfordzkich kryształów produkuje się poza granicami Irlandii, do dziś są one synonimem piękna, klasy i luksusu. Wiele z nich zdobi dziś wspaniałe rezydencje tego świata, wiele kryształowych trofeów wznosi się w triumfującym geście. Cierpliwość, dokładność, talent i solidność przetopiono tu na kryształ. I to jest chyba tajemnica kryształów z Waterford.