Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróże. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróże. Pokaż wszystkie posty

piątek, 25 kwietnia 2014

Leniwa niedziela w Kilkenny





Kilkenny, zwane też marmurowym miastem, uchodzi za jedno z najpiękniejszych miast irlandzkich. Po weekendzie w nim spędzonym zdecydowanie przychylam się do takiej opinii. Jeszcze do niedawna pewnie kręciłabym nosem usłyszawszy takie słowa, ale ten krótki wypad sprawił, że doznałam swoistego uzdrowienia. Przejrzałam na oczy. Zobaczyłam to, czego nie dostrzegłam parę lat temu, kiedy wybraliśmy się tam na naszą pierwszą samochodową wycieczkę po Irlandii. Nie mówię, że było źle. Nie mówią też tego nasze roześmiane twarze, kiedy przeglądam zdjęcia zrobione tamtego dnia. Prawie siedem lat temu. Spod parasolki ociekającej deszczem widać zadowolone miny. A co najważniejsze – uśmiechom odpowiadają radosne spojrzenia. Znaczy się, fajnie było, deszcz nie przeszkadzał. Jednak Kilkenny wtedy mnie nie rozkochało. Ani tamtego sierpniowego dnia, ani później, przy okazji kolejnych wizyt.



Nasz niedzielny spacer rozpoczęliśmy od parkingu John’s Quay, gdzie z ulgą pozostawiliśmy nasze auto, by spokojnie sobie stygło, podczas gdy my będziemy się grzać, spacerując i spalając kalorie. Połówek, który wcześniej wydostał się z auta, rzekł: „Chodź, coś zobaczysz”. No i chwilę później zobaczyłam „dzieło” niespełnionego artysty, który na tyłach szarego budynku dał upust swojej miłości do Górnika Wałbrzych. Żeby nikt nie miał wątpliwości, kto rządzi w polskiej lidze, autor dorysował jeszcze koślawą koronę.


Kilkenny, dumnie noszące tytuł city, szybko udowodniło nam, że nie śpi nawet w niedzielne poranki. Po przecinającej miasto rzece Nore gładko sunęli kajakarze różnego wieku: od dzieci do dorosłych. Przyglądałam się chwilę temu zjawisku, a także najnowszemu nabytkowi miasta – mostowi Lady Desart Bridge, otwartemu na początku tego roku.



Most nazwano na cześć filantropki udzielającej się także w polityce - Lady Desart – uchodzącej za najważniejszą Żydówkę w irlandzkiej historii. Za zasługi dla miasta postanowiono uhonorować jej pamięć nowoczesnym mostem, który w duchu współczesnej mody zakochani już zaczęli dekorować swoimi miłosnymi kłódkami.



Mężczyzna przycupnięty nad brzegiem Nore gorącymi okrzykami zagrzewał kajakarzy do walki. Nieświadomie wywoływał tym samym mój uśmiech. Jego: „One more push, lads! One more push!” kojarzyło mi się bardziej z zachętami położnej do parcia niż z trenerskimi okrzykami. Jego nawoływania najwyraźniej działały – kajakarze wydawali się ostoją skupienia, ale znaleźli się też tacy, którzy zdołali posłać uśmiech do obiektywu. Sport i zabawa – o to właśnie powinno w tym chodzić.




Uśmiech z twarzy nieco zmyły mi zamknięte drzwi Blaa Blaa Blaa Sandwiches, miniaturowego lokalu znajdującego się tuż u stóp zamku. Kafejkę, bo słowo restauracja to chyba za dużo powiedziane, okrzyknięto na Trip Advisor numerem jeden w Kilkenny. Idealnym miejscem do nabycia śniadania i lunchu. Rano w czasie śniadania w naszym B&B celowo zostawiłam sobie miejsce na jakiś sandwicz z tego lokalu, niestety spotkało mnie małe rozczarowanie. W niedziele jadłodajnia jest zamknięta.



Wobec takiego obrotu spraw postanowiliśmy wstąpić na zamkowe włości. Bo nie wiem, czy wiecie, ale w sercu Kilkenny znajduje się imponująca szara twierdza – zamek, który przez blisko sześćset lat zamieszkiwał ród Butlerów. Po wyprowadzce ostatniej przedstawicielki rodu, a miało to miejsce w drugiej połowie XX wieku, zamek trafił w ręce państwa. Został pięknie odrestaurowany i dziś ku uciesze turystów nadaje się do zwiedzania.



To jednak spore zamczysko jest, a ponieważ kilka lat temu zwiedziliśmy je i kilka innych tutejszych zabytków, to tym razem postanowiliśmy skupić się tylko i wyłącznie na szwendaniu się po przyzamkowym terenie. Nie bardzo mieliśmy ochotę spędzić ponad godzinę na zwiedzaniu zamkowych komnat, choć zapewniam Was, że Kilkenny Castle godny jest uwagi. Wstęp kosztuje tylko sześć euro, co nie jest wygórowaną ceną, biorąc pod uwagę jego urodę i rozmiary. Wnętrza można zwiedzać tylko z przewodnikiem i niestety nie można fotografować tego, co się widzi. No chyba, że przewodnik nie widzi.



Było znacznie za wcześnie na podziwianie całkiem ładnego latem - przylegającego do zamku - ogrodu różanego. Na próżno szukać tu choć jednego płatku róży. Przyroda nie do końca wybudziła się ze snu zimowego. Tylko fontanna wydała się obojętna na pory roku. Woda może z niej tryskać przez cały rok.



Przeszłam zatem koło pomnika okaleczonego Hermesa skromnie zakrywającego swoją męskość i natrafiłam na pierwszego czworonoga. Zastanawiałam się przez chwilę, czy wesoło biegnący basset pokaże, jaki ma olewający stosunek do tego boga pasterzy i patrona złodziei, ale pies tylko powęszył w trawie i pobiegł dalej. Może znajdująca się nieopodal bogini Diana załapała się na „podlanie”, ale tego już się nie dowiedziałam, bo zniknęłam za rogiem.



Z oczu zniknął mi basset, ale chwilę później mogłam zobaczyć szeroki wachlarz psiej rasy. Zamkowe – notabene rozległe - włości doskonale spisują się jako miejsce do spacerów i joggingu. Widać, że miejscowi upodobali je sobie choćby do wyprowadzania swoich czworonogów. Wkrótce poczułam się jak na jakiejś wystawie psów: tutaj beagle, tam labrador, a trochę dalej pełna siły i energii para młodych alaskan malamutów, którą  właściciele najwyraźniej z trudem utrzymywali na smyczy. Znalazł się nawet berneński pies pasterski, zapewne stały spacerowicz. Widać było, że na pamięć zna drogę do „wodopoju”, w którym właśnie chciał ugasić pragnienie.



My też postanowiliśmy ugasić pragnienie. Bynajmniej nie w tym samym miejscu co psy. Jako że nieopodal znajdowała się Café la Coco, dość wysoko uplasowana we wspomnianym rankingu kawiarń i restauracji w Kilkenny, postanowiliśmy ją odwiedzić. Miejsce jest miniaturowe, w środku nie ma chyba nawet dziesięciu stolików, ale urządzono je z pomysłem i smakiem. Załapaliśmy się na przedostatni stolik, a kiedy zbieraliśmy się do wyjścia, w kafejce było niczym w ulu. W porze lunchu to miejsce zdecydowanie nie świeci pustkami. I wcale mnie to nie dziwi: zamówiona przeze mnie kawa była smaczna, a i Połówek chwalił trafność swojego zamówienia. Banoffee crêpe zdecydowanie osłodził mu i tak słodki pobyt w Kilkenny.



Wiem już, dlaczego turyści tak chętnie tu przyjeżdżają. Dostrzegłam to, czego wcześniej nie widziałam. Kilkenny jest nie tylko uroczym średniowiecznym miastem z dużą liczbą ciekawych zabytków. To także baza wypadowa do wielu ciekawych atrakcji leżących poza obrębem miasta: monastycznych ruin Kells, Kilree i Jerpoint Abbey, jednej z najciekawszych irlandzkich jaskiń – Dunmore Cave… To mekka kulturalna dla miłośników sztuki, teatrów, festiwali i oryginalnych wyrobów rękodzielniczych.



I tego obrazu nie da rady zmącić zwiększona w ostatnim czasie popularność imprez typu wieczory panieńskie i kawalerskie. Jakby na potwierdzenie „problemu”, z jakim zmagają się lokalne władze, w sobotni wieczór natrafiliśmy na wesołą grupkę wypacykowanych kobiet niosących ogromnego nadmuchanego penisa i mało ponętnego dmuchanego faceta-lalkę [naprawdę są jakieś desperatki, które korzystają z tego czegoś?!]. Nawet po gorączce sobotniej nocy, w niedzielę rano Kilkenny wygląda świeżo i czysto. Naprawdę polecam. To miasto zdecydowanie może przypaść do gustu – trzeba tylko pozwolić mu dać się odkryć. I nie patrzeć przed siebie, lecz rozglądać się na boki. Kolorowe elewacje budynków są tego warte.



wtorek, 18 marca 2014

Po paradzie świętego Patryka



Długo zastanawiałam się, czy wybrać się na tegoroczną paradę z okazji obchodów Dnia św. Patryka, w narzeczu tubylców poufale Paddym zwanym. Jeśli wierzyć legendom, święty oddał wielką zasługę wyspie wyganiając z niej węże, i chociażby za to wypadałoby wychylić kufelek piwa ku jego pamięci. Czciłabym go ochoczo do końca swego marnego żywota, gdyby w czasie robienia czystek święty pozbył się nie tylko węży, lecz także kleszczy i komarów. Ale święty też człowiek – może mocy mu zabrakło, może pamięć go zawiodła, a może zwyczajnie Paddy był bardziej łaskawy ode mnie i w jego systematyce organizmów kleszcze i komary nie podchodziły pod szatańskie stworzenia?




Wracając jednak do rzeczy – gdyby ktoś zastanawiał się, z czego wynikały moje rozterki, już śpieszę z odpowiedzią. Nie z braku chęci, nie z braku czasu, lecz po prostu z obaw. Bowiem ciągle miałam w pamięci rozczarowanie oglądanymi w latach poprzednich pochodami, które czasami okazywały się nie tylko mało innowacyjne, niezbyt ciekawe, lecz przede wszystkim potwornie źle zorganizowane. Na niepunktualność i trwonienie cennego czasu innych rzadko łaskawie przymykam oko.




Ostatecznie wykoncypowałam sobie, że decyzję pozostawię losowi. Jeśli ześle mi przyzwoitą pogodę, to łaskawie wychylę z domu swoje cztery litery, rozleniwione długim, trzydniowym weekendem, a może przy okazji uniknę dzięki temu płaskodupia wywołanego nadmiernym siedzeniem przed komputerem.





Przed godziną zero warunki atmosferyczne zdecydowanie zaliczały się do tych przyzwoitych. W powietrzu nie latały powyrywane dęby, wiatr głowy nie urywał, nie było zatem obawy, że po wyciągnięciu ręki z aparatem, stracę jedno i/albo drugie. Upewniłam się tylko, że mam na sobie spodnie wyjściowe, aby zawczasu zapobiec żenującej sytuacji, która miała miejsce przedwczoraj, kiedy to wybierając się do kina, radośnie zapakowałam się do auta, po czym ze zdziwieniem stwierdziłam, że mam na sobie… dresy. Do eleganckiego płaszcza, kardiganu, niesportowych butów i rozpuszczonych włosów. Wiejska trendsetterka pełną gębą.  Oh fuck! – tylko tak można było podsumować to, co zrobiłam. A za swoją głupotę – a może niewinne początki Alzheimera? – przypłaciłam siedzeniem w kinie w trzecim rzędzie.






Na paradzie miałam więcej szczęścia, choć moja początkowa miejscówka wskazywała na to, że zdjęcia będę mieć do kitu. Przy czym warto zauważyć, że w tym stwierdzeniu „do kitu” jest zawoalowanym eufemizmem. Nie twierdzę, że to, co Wam dzisiaj pokażę, nie jest do kitu, ale wierzcie mi, mogło być naprawdę gorzej.






Było nawet barwnie i lepiej niż poprzednim razem, ale ta parada nie zrewolucjonizowała mojego życia. Zatem nadal twierdzę, że z przyglądaniem się małomiasteczkowym pochodom jest jak z oglądaniem filmów ze Stevenem Seagalem – jeśli widziało się jeden, to obejrzało się już wszystkie.





czwartek, 13 marca 2014

W królestwie zapachów - The Burren Perfumery


Urodziła się w Londynie, ale wychowała na południu Francji wśród malowniczych pól lawendy i słoneczników. Kiedy jakieś 25 lat temu po raz pierwszy przyleciała do Irlandii z towarzyską wizytą, nie wiedziała, że jej przyszłość będzie związana właśnie z tym krajem. Jadąc przez Burren miała déjà vu. Czuła, jakby tu już była, jakby znała to miejsce od dawna.



Szybko narodziła się więź między nią a surowym, nieprzyjaznym, ale jednocześnie zachwycającym regionem, jakim bez wątpienia jest krasowy płaskowyż Burren. Szybko przestała myśleć o kupnie mieszkania w stolicy Anglii i zaczęła rozważać nabycie skromnego domu w Burren. Światowe metropolie są jej dobrze znane. Ona jednak wybrała życie w zacisznej dolinie. Nawet Nowy Jork nie potrafił jej zatrzymać przy sobie. Może dlatego, że jak twierdzi: „Burren jest prawdziwy i jego ludzie także”.



Niedługo później miała tu już swoją skromną chatkę, prowadziła farmę owiec i zajmowała się sprzedażą koni. Jej życie niespodziewanie odmieniło się po porodzie. Nie tylko dlatego, że na świat przyszła jej pierwsza córka, ale także z powodu pracy w Burren Perfumery, zaoferowanej jej jakiś czas później przez Edwarda Biggsa, lokalnego biznesmena. Nowa praca, nowe doświadczenie i wyzwania – spodobało jej się to. Kiedy więc Edward postanowił sprzedać swój biznes, nie było problemu ze znalezieniem kupca. Ona nim była. Sadie Chowen.



Odeszła od koncepcji produktów nastawionych na amerykańskich turystów. Nie interesowało jej też sprowadzanie tandety z Chin. W swojej perfumerii chciała mieć produkty wysokiej jakości: bez parabenów, bez sztucznych barwników, bez SLS. Czuje, że w dzisiejszym czasie jest zapotrzebowanie na prawdziwe rzeczy i chyba się nie myli, bo jej interes ciągle się rozwija, a sprzedawane w perfumerii produkty znajdują uznanie ludzi z całego świata. Ich jakość spokojnie mogłaby konkurować z naturalnymi produktami wytwarzanymi przez mnichów z walijskiej Caldey Island.



„Skalista ziemia” – jak w języku irlandzkim zwie się Burren – jest teraz jej domem i inspiracją do produkcji kolejnych kosmetyków. To tu, w tych wrogich człowiekowi warunkach, spotyka się zadziwiającą różnorodność flory: bodziszki, dzwonki, goryczki, a nawet dzikie orchidee. Między wapiennymi płytami rosną nawet śródziemnomorskie i alpejskie rośliny.



Drzwi do The Burren Perfumery & Floral Centre, gdzie ciągle produkuje się kosmetyki w oparciu o tradycyjne metody destylacji, stoją otworem dla wszystkich tych, którzy będąc w Burren, wygospodarują choć godzinę wolnego. Wstęp do perfumerii – otwartej przez cały rok – jest wolny, niestety nie każdego dnia można zapoznać się z produkcją kosmetyków. W dniu mojej wizyty w warsztatach akurat nie było żadnych pracowników, a co za tym idzie – pokazów, ale mimo to spodobało mi się to miejsce. Dowiedziałam się wielu ciekawostek spacerując po ogrodzie i czytając etykiety przyczepione do ziół i kwiatów. Obejrzałam krótki materiał filmowy i nabyłam ziołowe herbatki naturalnej produkcji.



Atrakcja jest darmowa, ale ciężko z niej wyjść nie wydając nawet kilku euro. Żal by było, skoro możemy nie tylko przysiąść w kawiarence oferującej organiczne herbatki i domowe wyroby, lecz także zaopatrzyć się w jeden z wielu powabnie pachnących kosmetyków: wód kwiatowych, mydeł, kremów, balsamów i olejków.



The Burren Perfumery & Floral Centre odwiedziłam za namową pewnego irlandzkiego przewodnika. To młody chłopak był, ale widać dobrze znał życie i wiedział,  że wystarczy wpuścić kobietę między półki z aromatycznymi kosmetykami, by ją w pełni zadowolić. Miejsce godne uwagi, ale nieco kłopotliwe do znalezienia. Namiary GPS: 53° 2’ 36.5” N 9° 2’ 44.9” W