Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pseudorecenzja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pseudorecenzja. Pokaż wszystkie posty

piątek, 18 marca 2022

Śmierć przyszła przedwcześnie

Wiele popularnych osób zmarło przez te kilkanaście lat mojego życia w Irlandii: aktorów, muzyków, projektantów, celebrytów... Sean Connery, David Bowie, George Michael, Pierre Cardin, Kenzō Takada, Kobe Bryant, Chris Cornell, Chester Bennington - to tylko kropla w morzu tych, którzy odeszli. Jednak śmierć żadnej z tych osób nie poruszyła mnie aż tak bardzo jak ta Irlandki Dary Fitzpatrick i jej trzech kolegów ze straży przybrzeżnej Irlandii, którzy pechowej nocy, w poniedziałek 13 marca 2017 roku, wyruszyli w misję ratunkową na pokładzie śmigłowca Sikorsky S-92A zwanego Rescue 116. W misję, z której żadne z nich już nie wróciło żywe, a niektórzy nie wrócili wcale, bo ich ciała zabrał ocean i już nie oddał.

Jest czas odrodzenia i jest czas śmierci

Marzec to taki miesiąc w Irlandii, kiedy wiosna jest już mocno wyczuwalna. Przyroda budzi się do życia, a wraz z nią ludzie i zwierzęta. I kiedy tak świat flory i fauny odradzał się po zimowym śnie, w szeregach Irish Coast Guard zagościła śmierć.

Na początku marca po krótkiej chorobie zmarł ich kolega z pracy - Daithí, ojciec pięciorga dzieci - i choć uroczystości pogrzebowe odbyły się w dwóch różnych dniach i miastach (11 marca w hrabstwie Clare i 13 marca w Dublinie), to jednak nie wszystkim z załogi śmigłowca Rescue 116 udało się na nie dotrzeć. Taką osobą był właśnie Paul Ormsby, ratownik i operator dźwiga pokładowego.

Na kogo wypadnie, na tego bęc

Tego dnia Paul nie tryskał energią ani humorem - wydawał się być w refleksyjnym nastroju, tak jakby nadal kontemplował przedwczesną śmierć kolegi. Czy chociaż przez moment przeszło mu wtedy przez myśl, że to jest jego ostatni dzień życia? Jego kask i kamizelkę ratunkową odnajdą w sieci rybackiej dopiero rok i cztery miesiące później. Ciała - nigdy.

Dzień jak co dzień

Dara, rudowłosa pani pilot o zniewalającym, szerokim uśmiechu Julii Roberts, niebieskich oczach i dołeczkach w policzkach, niczego nieświadoma po raz ostatni podrzuciła swojego małego synka do żłobka. Gdyby tylko wiedziała... Uścisnęłaby go mocniej, bardziej wycałowała, a może nawet nigdy nie wypuściła ze swoich ramion. 

                                                           Zdjęcie znalezione w sieci

Mark Duffy, drugi pilot, ukochany mąż i ojciec dwójki dzieci, wypił tego dnia ostatnią kawę ze swoim przyjacielem, a potem zajął się obowiązkami domowymi. Pracę miał nadzwyczajną i nietypową, ale poza nią był zwyczajnym człowiekiem ze zwyczajnymi obowiązkami. Wiedział też, że kiedyś może nadejść TEN dzień. Dlatego na niecałe trzy miesiące przed śmiercią zakazał żonie i dzieciom przybycia na miejsce wypadku. Choćby nie wiadomo co się działo, mają nie jechać. Sam do nich wróci. Słowa dotrzymał. Wrócił - z "małą" pomocą nurków, którzy wydobyli jego ciało z kokpitu. Jak przystało na prawdziwego kapitana, poszedł na dno razem ze swoją maszyną. I zrobił to z klasą. Ostatnie wypowiedziane słowa, tuż przed katastrofalnym uderzeniem, należały właśnie do niego. Nie były to żadne wulgaryzmy, raczej smutne stwierdzenie nieuniknionego - "we're gone". Już po nas. Żył w Blackrock w hrabstwie Louth i to "czarna skała" - Blackrock Island - go zabiła. 


Ciarán Smith, ostatni z załogi z pechowego śmigłowca R116, winchman, ratownik pokładowy wykonujący swoje działania ratownicze wisząc głównie na linie opuszczonej z helikoptera, został tego dnia po raz ostatni odebrany z pracy przez swoją żonę i dzieci. Nie wiedział, że niedługo znów tu wróci na swoją ostatnią już misję. Ocean wypluł jego kask i nienadmuchaną kamizelkę ratunkową dopiero ponad sześć miesięcy później. Ciała już nie oddał. 


"Śmierć" zadzwoniła dziesięć minut po dziesiątej wieczorem

Gdzieś tam daleko od jej dublińskiej bazy, ponad 200 km od zachodniego wybrzeża Irlandii, był statek pod angielską banderą, a na nim szkocki rybak, który przy pracy z błękitkiem stracił czubek kciuka.

Nie ma czasu na pożegnanie

Kapitan Dara odebrała telefon wzywający ją na służbę w ramach "top cover", misji polegającej głównie na wspomaganiu i "ubezpieczaniu" innego śmigłowca ratunkowego, w tym wypadku Rescue 118 startującego z bazy w Sligo. Niedługo później wyszła z domu. Czas naglił. Nie pożegnała się z rodzicami, bratem, siostrami. Nie dokończyła czytania książki Linwooda Barclaya - "No Time For Goodbye". Naprawdę nie było czasu na żegnanie się. Okazji też już nigdy nie będzie.

Go Mairidís Beo. Aby inni mogli żyć

Paul Ormsby również odłożył książkę. Wstał z łóżka, obowiązki ratownika wzywały. Kiedy inni "normalni" ludzie w zimną, mokrą i ponurą noc przysuwali się do ognia i cieplej okrywali kocem, tacy jak on wychodzili ratować innych. Ludzi, których nie znali. Ludzi, za których skłonni byli oddać życie.

Skrzyknięta czteroosobowa ekipa niedługo później już wsiadała na pokład Rescue 116, by asystować Rescue 118. Załoga Rescue 118 nie wiedziała jeszcze wtedy, że tej samej nocy będą przeprowadzać dwie misje - ewakuację szkockiego rybaka, a także poszukiwania wraku i załogi Rescue 116, która o 23:03, 35 minut po ich odlocie, wyruszyła w swoją ostatnią akcję ratunkową.

Najczarniejszy z czarnych scenariuszy

Kiedy nastał czternasty dzień marca i wybiła pierwsza w nocy, latarnik w Blacksod Lighthouse zaczął się niepokoić. To tu miał wylądować śmigłowiec R116, by tak samo jak Rescue 118 zatankować paliwo i ruszyć w dalszą drogę na pomoc poszkodowanemu rybakowi. Problem polegał na tym, że R118 odleciał o 23:18, a R116 już powinien przylecieć. 

Blacksod Lighthouse, hrabstwo Mayo, tu miał zatankować R116

O 01:08 latarnik Vincent Sweeney podniósł alarm. Instynkt podpowiadał mu, że coś tu nie gra. Trzeba było działać.

Nieco ponad godzinę później załoga Rescue 118 rozpoczynała swoją drugą misję tej nocy. Misję, która była im wyjątkowo bliska - szukali swoich, a to zawsze bardziej boli.


Na efekty nie trzeba było długo czekać. W wodach obmywających skałę, w którą uderzył R116 i na której wzniesiono latarnię Blackrock, zlokalizowano szczątki feralnego śmigłowca. Znaleziono też Darę. 


                                                                          Zdjęcie znalezione w sieci

Zrobiła wszystko to, czego ją uczono i na co ją przygotowywano w sytuacjach kryzysowych. Zaledwie dziesięć dni przed tą tragedią odbyła swoje kolejne szkolenie "dunker training", w którym symuluje się taki właśnie makabryczny scenariusz. Być może to świeża pamięć po nim, a może po prostu wola przeżycia i powrotu do ukochanego dziecka sprawiła, że w ciemnych i zimnych wodach Atlantyku udało jej się odpiąć pasy bezpieczeństwa, zdjąć kask i wydostać z głębin oceanu, z wraku śmigłowca. Jako jedyna miała nadmuchaną kamizelkę ratunkową, ale to wszystko nie wystarczyło. Walczyła dzielnie, tak jak ekipa R118 dzielnie próbowała wyłowić ją ze wzburzonego oceanu (bez sukcesu), ale przegrała tę najważniejszą z walk.

A potem było już tylko tak jak w piosence Coldplay:

"And the tears come streaming down your face

when you lose something you can't replace

when you love someone but it goes to waste

could it be worse?"

Medice, cura te ipsum

Swoje zmagania z tym, co przyniosła jej śmierć Dary, opisała w przejmującym memuarze jedna z jej sióstr - Niamh Fitzpatrick, która od blisko trzydziestu lat jest psychologiem i specjalizuje się w psychologii sportu. 


"Tell me the truth about loss" nie jest tylko i wyłącznie dla tych, którzy przechodzą przez żałobę. A zatem dla kogo? Przede wszystkim dla tych, którzy nie boją się trudnej tematyki. Dla tych, którym wydaje się, że życie sprzysięgło się przeciwko nim, bo spotykają ich same przykre wydarzenia. 

 

Niamh jak nikt inny coś o tym wie. Najpierw musiała radzić sobie z kolejnymi nieudanymi próbami zajścia w ciąże, z bolesną świadomością, że nigdy nie zostanie matką, którą tak bardzo chciała być. Później zaś do tej kupki nieszczęść dołączyły kolejne - jej długoletnie małżeństwo rozpadło się praktycznie w tym samym czasie, kiedy straciła Darę, swoją ukochaną siostrę i przyjaciółkę. Do tego doszła przejmująca żałoba, ból i obawa o utratę domu, który znajdował się o rzut beretem od jej drugiej siostry, Emer, i Fionna - syna dopiero co zmarłej Dary. 


Książka Niamh - z racji poruszonej tematyki - jest ciężka niczym ołów, ale też stanowi swoisty promyk słońca. Dobitnie pokazuje, że po tym kiedy życie zadaje ci kolejne prawe sierpowe, lewe proste, a nawet nokautuje, nadal można się podnieść z maty. Powoli, z trudem, ale można. 


To nade wszystko ciekawy "instruktarz" do poruszania się po polu minowym, jakim niewątpliwie jest cudza żałoba. Niamh z ogromną szczerością dzieli się z czytelnikami opowieściami o swoich wybuchach gniewu i złości, a także o tym, jak można, zupełnie niechcący, sprawić komuś ból, nie do końca umiejętnie dobierając słowa, udzielając porad, albo - co gorsza - poprzez udawanie, że nic się nie stało. To nie jest ten przypadek, kiedy mniej znaczy więcej i kiedy pożądane jest milczenie w towarzystwie osoby, która niedawno straciła kogoś ukochanego i ewidentnie przechodzi przez żałobę. 


Treść książki porusza wiele ciekawych aspektów związanych z ogólnie pojętą stratą i skomplikowaną ludzką psychiką, z którą nie może porównywać się żadna, nawet najbardziej wyrafinowana konstrukcja inżynierska. 

                                     Ławka ku pamięci Ciarana Smitha, niedaleko miejsca wypadku

Darę pochowano dokładnie pięć lat temu.

sobota, 4 kwietnia 2020

Rozdziobią nas kruki, wrony


Nie pamiętam już, jak dowiedziałam się o "Latarni" Roberta Eggersa. Zdaje się, że po prostu natrafiłam w gazecie na jej klimatyczny plakat reklamowy i to właśnie na jego podstawie momentalnie podjęłam decyzję o tym, że muszę ten film zobaczyć. 
Nie pamiętam też, kiedy ostatnio widziałam film, który wzbudzałby aż takie kontrowersje i polaryzację opinii. 
"Fenomenalny!" - głoszą jedni. "Fatalny!" - oburzają się drudzy. 
"Genialny!" - pieją jego zwolennicy. "Gówniany!" - ripostują przeciwnicy. 
I tylko patrzeć, kiedy ci ostatni zaczną podejrzewać tych pierwszych o hipokryzję i fałszywy zachwyt nad czymś, co na niego nie zasługuje, rodem z "Nowych szat cesarza" Andersena.  
Jeszcze kilka tygodni temu boczyłam się na mój miejscowy multipleks za to, że po raz kolejny zawiódł moje nadzieje i "Latarnia" nie ukazała się w jego repertuarze. 
Dziś już wiem, że wyszło mi to na dobre, bo gdybym trafiła do kina, miałabym problemy ze zrozumieniem wszystkich kwestii wypowiadanych przez bohaterów, szczególnie tych wychodzących z ust starszego latarnika, Thomasa (w tej roli kapitalny Willem Dafoe). 
Ostatecznie film obejrzałam z napisami, w domowym zaciszu i na cda.pl, a dzięki świetnej robocie Sztywnego Patyka, który bardzo trafnie przetłumaczył wypowiadane kwestie - zachowując jednocześnie ich specyficzny, archaiczny klimat - nic mi nie umknęło.   
Jaki to był film? 
Mroczny i klimatyczny. Trochę w klimacie mistrza suspensu, sir Alfreda Hitchcocka. I były nawet ptaki! ;) Podobał mi się nastrój grozy i niepokoju umiejętnie stopniowany i budowany. Tu nawet niewinne sygnały dźwiękowe wydawane przez latarnię wydawały się być złowrogie i jakby podszyte drugim dnem.
Nietypowy. Inny. Realistyczny. Wspaniale odwzorowano tu dziewiętnastowieczne realia i ducha tej epoki. Nietypowy format obrazu i jego surowe, achromatyczne barwy cudownie podkreślają vintage'owy charakter tej produkcji. I choć początkowo nie skakałam z radości, kiedy zorientowałam się, że jest to czarno-biały film, teraz już nie wyobrażam sobie obejrzenia go w kolorowej wersji. Zostałby brutalnie odarty ze swojej niepowtarzalności i nastroju. 
 
Wymagający. Enigmatyczny. Trudny. Intrygujący. Tyle razy zastanawiałam się, co przegapiłam i czego nie widzę. Oczywiście zauważyłam, że  twórcy "Latarni", bracia Eggers, hojnie czerpią z mitologii greckiej, ale mimo to czuję, że pod wieloma względami ten film tak bardzo mnie przerósł. Że moje spostrzeżenia to tylko czubek góry lodowej, a cała reszta tropów stylistycznych pozostaje nadal niewidoczna dla mojego oka. Kusi mnie zatem, by - pozostając w greckiej tematyce - powtórzyć za Sokratesem: "wiem, że nic nie wiem". A oglądałam go dwukrotnie, mając z tego ponownego seansu jeszcze większą frajdę niż za pierwszym razem.
Oszczędny w kolory, obsadę, dźwięki, a jednocześnie tak wspaniale wyważony. Wygląda to trochę tak, jakby bracia Eggers znaleźli idealną recepturę na film grozy i nie zawahali się jej użyć. 
Prosty i surowy, o mocnym wydźwięku. Jednocześnie bogaty w przepiękne kadry. Montaż stoi tutaj na mistrzowskim poziomie. Zdjęcia są wprost nie z tego świata! Kilkukrotnie zatrzymywałam film, patrzyłam z podziwem i honorowałam je minutą ciszy. Piękne, robiące wrażenie, wysmakowane. Z przyjemnością obejrzałabym wystawę zdjęć z "Latarni". Nie pogardziłabym też kilkoma obrazami na swojej ścianie.  
"Latarnia" to teatr dwóch aktorów. Tak właśnie się czułam - jakbym oglądała wytrawną sztukę teatralną, nie zaś zwyczajny film. Miałkie dialogi ustąpiły tu miejsca imponującym monologom, a każdy z deklamujących je aktorów wykonuje kawał dobrej roboty. 
Robert Pattinson wreszcie się zrehabilitował po roli trupiobladego, anemicznego wampira ze "Zmierzchu", o ekspresji rozgotowanego ziemniaka, i wreszcie odkrył, do czego służą mięśnie twarzy. Chyba też utarł nosa wszystkim tym, którzy mieli problem z odróżnieniem go od kloca drewna. Mimo że spisał się bardzo dobrze, to jednak nieco odstawał od swojego kolegi z planu, ale Willem Dafoe to marka sama w sobie. Był genialny w swojej roli "kameleona". 
Nie wiem, czy taki był właśnie zamysł twórców, ale widziałam w nim kilka przeróżnych - skrajnych nawet! - wcieleń: od niegroźnego staruszka po zaborczego szaleńca traktującego latarnię z przesadnym pietyzmem, niczym swoją żonę, i "uprawiającego seks" z laterną. Gdzieś w tym wszystkim mignęło mi nawet umęczone oblicze Chrystusa, a także wizerunek Posejdona i gromowładnego Zeusa walczącego z krnąbrnym Prometeuszem za wszelką cenę chcącym dobrać się do jego "ognia". Momentami widziałam w nim też... wilkołaka o diabolicznym spojrzeniu i uśmiechu - i chyba nie byłam zbyt osamotniona w swoich odczuciach, bo Ephraim (Robert Pattinson) zarzuca mu, w jednej ze słownych potyczek, iż nie ma w nim już człowieka. 
Przez to, że "Latarnia" jest filmem ambitnym, skomplikowanym, bogatym w ukryte znaczenia i wielowarstwowym, zdecydowanie stanowi wyzwanie dla swoich odbiorców, uprzednio jednak skutecznie ich dzieląc na dwa obozy: tych, którzy z całym przekonaniem stwierdzają, że to największy gniot ever, i na tych, którzy bez wahania umieszczają ją na kinematograficznym piedestale. 
Tak, "Latarnia" jest - mówiąc kolokwialnie - zakręcona jak ruski termos. I tak, ryje beret. 
Ale też zapada w pamięć, z rzadka... rozśmiesza, prowokuje do myślenia, do teoretyzowania, domniemania i do rozważań nad nieco przeterminowanym zagadnieniem - szaleństwa jakże często związanego z pracą latarnika. I choć dziś ta kwestia nie wydaje się już tak tajemnicza jak kiedyś, bo trujące właściwości rtęci, na które eksponowani byli niegdyś latarnicy, są powszechnie znane, to jednak nadal można podumać nad szaleństwem w kontekście samych bohaterów filmu. Czy pobyt na odludziu, izolacja, i latarnia faktycznie były katalizatorami nieszczęść Ephraima i Thomasa? 
Końcówka filmu nie serwuje widzowi gotowej odpowiedzi na tacy. Wręcz przeciwnie - zostawia go z całą masą wątpliwości i pytań. Pytań, na które samemu trzeba sobie wypracować odpowiedź. Tak pół żartem, pół serio, to tylko Ephraim dostał odpowiedź na nurtujące go pytanie i na własnej skórze boleśnie przekonał się, dlaczego soczewka Fresnela nazywana jest też schodkową ;)

niedziela, 16 lutego 2020

Nie tacy znowu dżentelmeni

Korzystając z okazji, że akurat przebywałam w centrum miasta, gdzie miałam do załatwienia kilka spraw, postanowiłam nawiedzić mój miejscowy multipleks, mimo że po seansie "Jokera" nic nie wskazywało na to, że niedługo ponownie tam zawitam. W międzyczasie jednak na szeroki ekran weszli "Dżentelmeni" Guya Ritchiego i kazali mi zweryfikować swoje postanowienia. 
Niesamowicie niemrawo zabierałam się za realizację tego pomysłu, i przysłowiowa sójka wybierająca się za morze wydawać by się mogła mistrzynią organizacji w porównaniu ze mną.  
Szczęście chyba jednak do końca mnie nie opuściło, bo wszystko wskazywało na to, że udało mi się załapać na seans rzutem na taśmę. Kiedy bowiem na kilkanaście minut przed projekcją tego filmu zajrzałam do kina, z konsternacją stwierdziłam, że nie widzę na wyświetlaczu interesującego mnie tytułu, a widzieć powinnam, bo dzień wcześniej robiłam rekonesans w sieci i w repertuarze jak byk widniał tytuł "The Gentlemen". 
Przyparłam więc do muru chłopczyka za ladą, mówiąc że przyszłam tu dla "Dżentelmenów", a tymczasem... ich nie ma. Z przepraszającym uśmiechem rzucił hasło "mały ekran" i zawstydzony spuścił wzrok, jakby właśnie wyznał dyrektorowi, że podglądał koleżanki w szatni przez własnoręcznie wyżłobioną dziurę w ścianie. 
"Mały mi nie przeszkadza!" - zapewniłam z ulgą, zadowolona, że w ogóle coś z mojego pomysłu wyszło, i poprosiłam o bilet na zaczynający się niedługo seans, po czym lżejsza o 10€ udałam się w kierunku wyznaczonej sali, złorzecząc pod nosem, kiedy dotarła do niego odurzająca mieszanka popcornu i czegoś równie "aromatycznego". 
Najgorsze czekało jednak na mnie w samej sali kinowej. 
"O Jezu, jakie maleństwo!" - wyrwało mi się, kiedy otworzyłam drzwi i weszłam do sali dla krasnoludków, przerywając tym samym ucztę parce, która przez najbliższe pół godziny z imponującą gorliwością pochłaniała kolejne wiktuały. 
Sala nie liczyła nawet trzydziestu siedzeń. Jej gabaryty szybko jednak odeszły na drugi plan, bo atmosfera w niej panująca była tak gęsta, że w powietrzu z powodzeniem można by było powiesić siekierę, a nawet kilof i ciesielski topór. To wszystko sprawiło, że szybko zrobiłam się senna - było mi zdecydowanie za gorąco, a nie miałam już z czego się rozebrać, by nie zahaczyć o wykroczenie przeciwko obyczajności publicznej. Tak więc przez dobre kilkadziesiąt minut walczyłam ze sobą, by nie zasnąć, w czym nie pomagała wolno rozkręcająca się akcja filmu. 
A o co właściwie chodzi w filmie? Tutaj pozwolę sobie przytoczyć trafny opis z filmwebu:
"Londyński półświatek obiega plotka, że Mickey Pearson (Matthew McConaughey), Amerykanin, który zbudował tu narkotykowe imperium, chce się wycofać z rynku. Może nie służy mu klimat albo obawia się brexitu. Grunt, że rodowici brytyjscy bandyci węszą okazję do przejęcia jego biznesu. Sypią się oferty, groźby, pochlebstwa. Niektórzy próbują szantażu albo przekupstwa. Pearson jednak najwyraźniej nie podjął jeszcze ostatecznej decyzji. By mu w tym pomóc, niektórzy bardziej niecierpliwi sięgają po broń. A pewien cwany i dowcipny dziennikarz (Hugh Grant) szykuje przekręt, który może zmienić reguły gry. Pearson okazuje się jednak mistrzem gangsterskiej wolnej amerykanki. Zaczyna się bardzo kosztowna wojna. Ale dżentelmeni przecież nie rozmawiają o pieniądzach."
Jak wskazuje tytuł filmu, pierwsze skrzypce odgrywają w nim panowie. Kobiety zaś są tu niewiele znaczącym tłem. Choć Ritchie raczej nie zalicza się do politycznie poprawnej brygady, to mimo wszystko nie dopatrywałabym się tutaj męskiego szowinizmu i mizoginistycznej postawy. 
Symboliczna obecność kobiet mogłaby nawet całkowicie ujść uwadze widza, gdyby nie charyzmatyczna i ponętna Rosalind, żona naszego barona narkotykowego. Swoimi szpilami od Louboutina skutecznie przykuwa wzrok, a raz pozyskawszy uwagę, dobitnie udowadnia, że kobieta może wyglądać bardziej pociągająco w garniturze zakrywającym ją od stóp do głów niż w mocno roznegliżowanej wersji, która niewiele pozostawia wyobraźni. Ale Rosalind to nie tylko ładna buźka i zgrabne ciało, to przede wszystkim posiadaczka jaj w rozmiarze XXL, których nie powstydziłby się sam King Kong. 
Wstydzić się nie ma czego także sam reżyser. Ci, którzy - tak jak ja - zapałali do Ritchiego sympatią po jego wcześniejszych filmach akcji ("Snatch", "Revolver", "RocknRolla"...), zobaczą w "Dżentelmenach" młodszego brata tego pierwszego (choć złośliwi powiedzieliby, że "odgrzewany kotlet") i wszystko to, co wchodzi w znak firmowy Guya. Ritchie powraca bowiem tym filmem do swoich korzeni i robi to, co wychodzi mu naprawdę dobrze, czyli bawi się dobrze mu znaną i oswojoną konwencją. 
Mamy tutaj zatem cięte dialogi, nietuzinkową fabułę, trochę scen przemocy i zaskakujące zwroty akcji. Jak to u Ritchiego. Jest też fajny i jajcarski humor, choć może nie zawsze najwyższych lotów. To oczywiście wybitnie indywidualna sprawa - mój głośny rechot kilkukrotnie wypełniał salę kinową, podczas gdy moi "sąsiedzi" śmiali się zdecydowanie rzadziej. A w zasadzie to ona się śmiała, on nie. Tak się jednak składa, że mnie - osobie niepoprawnej politycznie, a będącej przy tym miłośniczką Guya Ritchiego, brytyjskiego humoru, Davida Walliamsa, Matta Lucasa i takich produkcji jak "Father Ted", "Little  Britain" i "The IT Crowd" - przypadł on do gustu.  
Do gustu również wyjątkowo przypadła mi męska obsada, mimo że jeszcze jakieś dziesięć lat temu twierdziłabym, że Matthew McConaughey i Colin Farrell nie nadają się do niczego innego poza durnymi komediami romantycznymi i obydwaj stanowią ten sam typ lowelasa, którego nie lubię. Ten pierwszy "kupił" mnie w genialnym "True Detective", a także w "Dallas Buyers Club", ten drugi zaś w klimatycznym, nieco bajkowym i oderwanym od rzeczywistości "Ondine", a także w "In Bruges", no i oczywiście wyżej wspomnianym "True Detective". Z biegiem czasu przestałam patrzeć na niego przez pryzmat skandalisty, bo odsuwając wszystkie animozje na bok, prawda przedstawia się następująco: Farrell to nie tylko niesforny Irlandczyk o rozbrajającym spojrzeniu uroczego szczeniaczka, to nade wszystko aktor z solidnym warsztatem, co znów udowodnił swoją fikuśną i dowcipną rolą trenera w "Dżentelmenach". 
Jim Sheridan, kolejny z moich ulubionych reżyserów, stwierdził kiedyś, że ludzie w Irlandii podziwiają Daniela Day-Lewisa, szanują Liama Neesona, ale to właśnie Colina wszyscy skrycie kochają, bo jest najbardziej ludzki i - tak jak oni - potrafi koncertowo schrzanić różne rzeczy. A przy tym ma tonę talentu, uroku osobistego i charyzmy. Z biegiem czasu zaczęłam rozumieć, co Sheridan miał na myśli. 
Choć uwielbiam cockney - to jeden z najseksowniejszych akcentów ever, który w dodatku idealnie wpisuje się w gangsterski gatunek, bo automatycznie sprawia, że każdy posługujący się nim cienki Bolek brzmi jak prawdziwy badass - i wdzięczna jestem Ritchiemu, że na niego postawił, to jednak fajnie było też usłyszeć teksański akcent Matthew i swojską "gwarę" Colina. 
Hugh Grant jest tu niemal nierozpoznawalny (pod względem wyglądu i maniery mówienia) i jakże sympatycznie odmienny od całego naręcza swoich byłych ról. Very refreshing. 
Bardzo podobał mi się też Charlie Hunnam, który w "Królu Arturze" Ritchiego spokojnie mógłby robić za wojowniczego Ragnara Lothbroka, a i tak nikt by nie zauważył różnicy ;) Tutaj nie ma już w sobie aż tak wiele z ociekającego testosteronem wikinga, ale swoją powściągliwą postawą i pokerową twarzą wzbudza szacunek. I strach. To też wzbudza. 
Czy ten film zrewolucjonizuje Twoje życie? Nie. Czy sprawi, że się będziesz dobrze bawić i śmiać na głos? Być może. Ale jeśli podzielasz moją sympatię do twórczości Guya i podobały Ci się jego gangsterskie filmy, to i ten pewnie przypadnie Ci do gustu.