Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zwiedzanie z przewodnikiem. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zwiedzanie z przewodnikiem. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 8 października 2013

Glengowla Mines - dziewiętnastowieczna kopalnia srebra i ołowiu


Connemara przywołuje na myśl głównie góry, jeziora i torfowiska. Rzadziej atrakcje turystyczne. Do Connemary jedzie się głównie dla przyrody, nie dla zabytków. Obecność matki natury wyczuwa się tam na każdym kroku, bo sporo tu terenów, których człowiek jeszcze jej nie wyrwał, nie przywłaszczył i nie urządził pod siebie. Zabytki są tłem dla przyrody. Są tam, mimo że czasami może wydawać się, że ich nie ma.



Dziś chcę Wam pokazać ukryty skarb Connemary. Miejsce leżące jakieś 300 metrów od drogi N59, trzy kilometry na zachód od Oughterard. Glengowla Mines, bo o tej atrakcji mowa, to dziewiętnastowieczna kopalnia srebra i ołowiu przywrócona do życia w 1999 roku z inicjatywy rodziny Geoghegan, jej właścicieli.



Kopalnia jest jakby potwierdzeniem mądrości, jakoby to wnętrze miało znaczenie, nie zaś wygląd zewnętrzny. Nie ma tu nowoczesnego centrum turystycznego ani udziwnionych dodatków. Jest zwyczajnie i kameralnie. Niepozornie. Wszystkie budynki znajdujące się w tym kompleksie są skromne i proste. Takie, jak było życie w XIX wieku, a dokładniej mówiąc w 1851 roku, kiedy otwarto tu kopalnię.



Dobre pół godziny upłynęło od momentu zakupu biletów do naszego zejścia pod ziemię. Czas oczekiwania spędziliśmy głównie w sklepiku, którego sporą część asortymentu stanowią produkty wykonane z przeróżnych minerałów w dość szerokiej skali cenowej.



Wydawało się, że w kopalni nie ma zbyt dużego ruchu. Mojego odczucia z pewnością nie mógł potwierdzić Jonathan, nasz przewodnik, bo jak się niedługo później okazało zamiast zwyczajowych dwóch oprowadzających, był tylko on. Jego koleżanka zrezygnowała z pracy z powodu wyjazdu do Kanady, a nowy pracownik przyuczany do oprowadzania dziwnym trafem nie pojawił się w pracy.



Wyposażeni w kolorowe kaski ochronne ruszyliśmy za naszym przewodnikiem do pierwszego punktu na naszej trasie, czyli do dawnej stajni, w której obecnie znajduje się muzeum z przeróżnymi artefaktami związanymi z kopalnią. My mieliśmy tylko kaski, Jonathan dodatkowo czarny płaszcz, który nijak nie pasował do upalnego popołudniowego słońca. Wiedziałam, co to oznacza – pod ziemią należy spodziewać się chłodu - ale w tych okolicznościach akurat bardzo mnie to cieszyło.



Szybko okazało się, że Jonathan czuje się w swoim zawodzie jak ryba w wodzie. Opowiadanie przychodziło mu z lekkością i naturalnością. Już od samego początku, kiedy to zapytał wszystkich zgromadzonych, skąd pochodzą, wprowadził swobodną atmosferę. Na odpowiedź „Poland” zareagował całkiem poprawną polszczyzną: Jak się masz? Dobrze? Po czym wyjaśnił, że zwykł wyłapywać różne słówka z różnych języków i to nie zawsze te właściwe i kulturalne.




Po krótkim przybliżeniu nam minerałów zgromadzonych w muzeum, omówił co ciekawsze przedmioty w tym swój ulubiony artefakt – 160-letnią siekierę wydobytą z kopalni. Obiekt jest ciekawy, bo owiany tajemniczością. Górnicy pracujący w kopalni stawiali się w niej z zakupionym przez siebie sprzętem. Pozostawienie go bez nadzoru pod ziemią było czymś nie do pomyślenia. Nikt tego nie robił, ludzie nie mogli sobie na to pozwolić. Jak zatem znalazła się tam siekiera? Czy jej obecność wiązała się z tragedią, a może ze zwykłym pechem? Jonathan z pewnością powie Wam, co o tym myśli.




Potem nadszedł czas na clou programu, czyli najważniejszej części naszej wizyty – zejścia pod ziemię na głębokość jakichś 40 metrów. Schodziliśmy wolno i ostrożnie trzymając się poręczy wedle zaleceń przewodnika. Kopalnia to fantastyczne miejsce, ale niestety zupełnie nie dla osób o ograniczonej mobilności.




Pod ziemię wiedzie szereg schodów. Stu dwudziestu bodajże. Bywa stromo, bywa nisko. Trzeba uważać, gdzie się stawia stopy i gdzie się prostuje głowę [nie dotyczy niskich osób]. Bywa też ciasno – szczególnie kiedy nie ma się szczęścia zwiedzania kopalni z samym przewodnikiem. Nam właśnie tego zabrakło do pełni euforii, w efekcie czego pod ziemią przemieszczaliśmy się w towarzystwie kilku Irlandczyków i grupki Anglików.



Wędrówka pod ziemią nie jest może najdłuższa, ale za to bezsprzecznie ciekawa. Uzbrojony w lampkę Jonathan za każdym razem oświetlał nam minerały godne uwagi i wszystko to, co warte było zademonstrowania. Wskazał nam niecodzienną drabinę, do zbudowania której posłużyło nie byle jakie drewno – made in America. Przybyło na pokładzie irlandzkich statków-trumien, by służyć właśnie tu. Opowiedział o ciężkiej pracy górników podczas czternastu lat działania kopalni, o prawie 400 tonach wydobytego ołowiu i o ekonomicznych powodach, dla których zamknięto Glengowla Mines. Wspomniał też o nadziejach na dalszą rozbudowę kopalni, a wszystko, o czym mówił, zdradzało jego żywe zainteresowanie, pasję.




Wyjście na powierzchnię ziemi nie jest jednoznaczne z zakończeniem wycieczki. Nie jest też wskazane – kompleks kopalniany zawiera bowiem kilka innych punktów, przy których warto się zatrzymać, a rozległy obszar zachęca do spacerów na świeżym powietrzu.




Koniecznie należy też wejść na chwilę w skórę Indiana Jones’a i spróbować swoich sił w gold panning, wyszukiwaniu złota. To atrakcja nie tylko dla dzieci. Dorosłym również dostarcza sporo pociechy. Jest tylko jeden minus – strasznie wciąga, jak zresztą ostrzegał Jonathan. Mały przezroczysty woreczek, który zapełniliśmy wtedy głównie kolorowymi minerałami wydobytymi z piasku i wody ciągle przywołuje przemiłe wspomnienia, a my musimy wysłuchiwać dziecięcych próśb, by znów powrócić do kopalni. Gorąco polecam Wam Glengowla Mines. Tylko nie miejcie do mnie pretensji, jeśli dzieci nie będą chciały stamtąd wrócić.



sobota, 7 września 2013

Pomieszanie z poplątaniem, czyli witamy w Oranmore Castle





Oranmore Castle, usytuowany tuż nad Zatoką Galway, miałam na swoim podróżniczym celowniku już od ponad roku, ale dopiero w te wakacje udało mi się do niego dotrzeć. Wcześniej jakoś warunki nie sprzyjały, przy czym nie bez znaczenia pozostały tu godziny otwarcia niefortunnie zredukowane do czterech w ciągu dnia (od 10:00-14:00). Kiedy zatem znalazłam się w Oranmore pewnego wyjątkowo słonecznego dnia, pomyślałam sobie, że to jest dobry dzień nie tylko na plażowanie, które miałam w późniejszych planach, lecz także na zwiedzanie.



Nie od dziś wiadomo, że dla doskonałego poczucia potrzebna jest równowaga pomiędzy przyjemnościami dostarczanymi ciału i duszy. Ciało chwilowo musiało poczekać na gorący piasek pod stopami i orzeźwiającą morską wodę, bo Oranmore Castle skutecznie zwabił mnie wizją strawy umysłowej. Pacierza i zamków nigdy nie odmawiam.



Trudno wskazać dokładny rok wybudowania zamku, bo brakuje źródeł, które dostarczyłyby takiej wiedzy. Szacuje się, że wzniesiono go pomiędzy XIII a XV wiekiem, w miejscu, w którym być może wcześniej istniał inny zamek. Po spełnieniu swojej roli jako garnizon wojskowy, zamek stał się ogniskiem domowym dla niejakiej rodziny Blake. Przestał nim być pod koniec XIX wieku, bo Waltera Blake’a zgubił hazard. Po tym jak nieszczęśnik zbankrutował, trzeba było sobie szukać nowego miejsca do życia. Zamek opustoszał i przez prawie 100 lat systematycznie niszczał. Pomagali mu w tym miejscowi wieśniacy, którzy chętnie przychodzili tu po kamienie, kiedy tylko pojawiła się konieczność wybudowania zagród dla trzody. I czegokolwiek tam potrzebowali.



pudrowy róż to dobry kolor dla... nawiedzonej komnaty


Zamek uchodzi za nawiedzony i nawet miał swoje pięć minut sławy, kiedy w 2001 roku wystąpił w programie Scariest Places on Earth. Żadnych duchów tam nie spotkałam, choć nawiedzona komnata znajduje się na trasie oprowadzania. Wszystko wskazuje na to, że Leonie i jej mąż Alec Finn, popularny muzyk folkowy, są tam jedynymi duszami. I to artystycznymi, wypadałoby dodać. Do niedawna para dzieliła zamek z ojcem Leonie, Billem Kingiem, byłym oficerem Królewskiej Marynarki Wojennej, człowiekiem legendą. Niestety staruszek zmarł w zeszłym roku, dożywszy w całkiem dobrej formie jedynie 102 lat.



Warto nieco wspomnieć o tym, jak zamek trafił w ręce Leonie. Wróćmy zatem do momentu, kiedy po rodzinie Blake pozostało wspomnienie, a pozbawiony dachu zamek niszczał. Wtedy to w czasie jednej ze swoich objazdowych podróży po zachodzie wyspy pewna Amerykanka trafiła na zrujnowany zamek Oranmore i zapragnęła go posiąść. Ową Jankeską była babka zamieszkującej zamek Leonie - Marjorie Ide of Vermont - kobieta o urodzie wywierającej ogromny wpływ na mężczyzn. Tu należy koniecznie wspomnieć o wypadku samochodowym, w którym znalazła się Marjorie i niejaki Shane Leslie, młodzieniec marzący o przywdzianiu sutanny, bo historia jest niczym z romantycznej telenoweli. Shane wyniósł z samochodu nieprzytomną kobietę, a jej uroda tak go olśniła, iż doszedł do wniosku, że celibat i służba Bogu to jednak głupi pomysł był. Oświadczył się Marjorie, a ona wkrótce została Lady Leslie. Para postanowiła wychwalać Boga w inny sposób i tak na świecie pojawiła się trójka dzieci, z których interesować nas będzie tylko Anita Leslie, skoligacona z Winstonem Churchillem, ale o niej za chwilę, bo żal byłoby tak szybko zakończyć ciekawy temat jej ojca.



zamkowe wygody


Shane z pewnością miał w sobie sporo z ekscentryka, a płodzenie dzieci wychodziło mu znacznie lepiej niż zajmowanie się nimi. Kiedyś spotykając na klatce schodowej swojego czteroletniego syna wybełkotał zmieszany: cześć, jak się masz? Talent do ciętych ripost nie opuścił go nawet na starość, kiedy to głuchota dała mu się we znaki. Rodzina, która sprezentowała mu najnowszy aparat słuchowy, w ramach podziękowania mało nim nie oberwała, a staruszek wysyczał: They can hear me. I do not choose to hear them! [Oni mogą mnie słyszeć. Ja nie decyduję się na słyszenie ich!]



"fantastycznie" zrekonstruowany dach zamku



A teraz wróćmy do jego żony Marjorie, teraz już Lady Leslie. Urodziwa Amerykanka spełniła swoje marzenie i za 150£ zakupiła zrujnowany Oranmore Castle, by w 1947 roku podarować go swojej córce – pamiętacie Anitę? – która jeszcze do niedawna błąkała się po świecie służąc jako mechanik i kierowca ambulansu w czasie II wojny światowej. Remont zamku okazał się być niezwykle kosztowny, ale Lady Leslie była zdeterminowana przywrócić Oranmore Castle do stanu używalności. W tym celu sprzedała nawet swój pierścień z wielkim szmaragdem i zgarnęła za niego małą fortunę, 3000£. W ten sposób uzyskane środki przeznaczono na skonstruowanie nowego dachu, zamontowanie okien, doprowadzenie elektryczności i usługi hydrauliczne.



"lekko" strome schody - w czasie jednej z wesołych uczt zeskoczyła z nich pewna kobieta. Narobiła strasznego huku, przez co śpiące na piętrze dziecko obudziło się z płaczem. Malucha wyjęto z kołyski, a kilka sekund później pustkę po dziecku wypełnił zarwany sufit



wypchany pupilek pana domu


Anita Leslie, którą mole książkowe mogą kojarzyć jako irlandzką pisarkę, poślubiła wspomnianego na początku Billa Kinga i razem z nim rozbudowała zamek, dodając dwukondygnacyjne skrzydło, w którym obecnie żyje jej córka Leonie. Niestety nie udało nam się załapać się na oprowadzanie w jej wykonaniu. Wkrótce po tym, jak wkroczyliśmy za dziedziniec, z zamku wyszedł młodzieniec o brązowych włosach z przedziałkiem mocno przesuniętym na prawą stronę, w jasnoniebieskich bermudach i t-shircie w modne w tym sezonie paski. Patrzyłam jak nonszalanckim krokiem, z rękoma w kieszeniach zbliża się do nas i byłam święcie przekonana, że to syn turystów, którzy właśnie skończyli zwiedzać.



Młody Irlandczyk podrapał się po karku i zapytał: chcecie zwiedzać? Chcieliśmy. Pospieszyliśmy zatem za nim, a wkrótce solidne drewniane drzwi z informacją tour in progress zatrzasnęły się za nami, by nikt nam nie przeszkadzał w trakcie oprowadzania. Szybko przypomniałam sobie to, o czym chwilowo zapomniałam – zamki zamieszkiwane przez ich właścicieli to jednak nie jest to, co tygryski lubią najbardziej. Wnętrze tego czterokondygnacyjnego zamku to moim zdaniem istny misz-masz i chaos, a zdaniem Leonie, zapewne odpowiadającej za stronę firmową Oranmore Castle, mind blowing eclectic romanticism. An inspiration for any artist and photographer. Leonie i jej podobnych może w istocie zamek wysoce inspiruje, ale mnie niestety nieco przytłoczył swoim wnętrzem, ewidentnie pozbawionym jednej myśli przewodniej i dominującego stylu. Leonie musi też najwyraźniej wychodzić z założenia „im więcej kurzu w zamku, tym bardziej autentycznie”, bo spora warstwa brudu zalegała na większości eksponatów.




Każdy mebel jest jakby z innej parafii – zdaje się, że jest tam nawet ołtarz – i widać to, co mówił nasz młody przewodnik: z braku środków na wyrafinowane meble zamek zapychano tym, co popadło. To pani Leslie kupiła po okazyjnej cenie, tamto dostała za darmo, a jeszcze coś innego wynalazła Bóg-jeden-wie-gdzie. Nie podobało mi się to, co widziałam, bo lubię harmonię i styl. Tutaj nic nie tworzyło jedności, a atmosfera panująca w zamku absolutnie nie skusiłaby mnie do urządzenia w nim niewielkiego przyjęcia weselnego, sesji zdjęciowej [jak uczciwie przyznał przewodnik: garden is a mess] lub innej imprezy [do czego zachęca strona internetowa].



zamek urodą nie grzeszy, za to czapla piękna


Oprowadzanie trwa jakieś pół godziny, kosztuje sześć euro. Nie zwiedza się części mieszkalnej właścicieli. Zamek ma całkiem sporo malutkich komnat i zakamarków, a także mnóstwo krętych, niebezpiecznych schodków, jednak jego zalety nie zostały do końca wyeksponowane przez naszego oprowadzającego. Niby nie mam do niego większych zastrzeżeń, ale przed nim jeszcze długa droga do bycia perfekcjonistą w tym, co robi. I to nie tylko moje odczucie. Bo kiedy później dziecko stwierdza: przewodnik nie wiedział, co mówić [w nawiązaniu do tak zwanych kłopotliwych momentów ciszy], to jednak o czymś to świadczy. Żałuję, że nie oprowadziła nas sama Leonie, bo jestem pewna, że ona, jako sześćdziesięcioletnia właścicielka, miałaby niejedną ciekawą historię do opowiedzenia. Nie żałuję wizyty w tym miejscu, ale drugi raz na pewno bym się tam nie pojawiła.



"plażing" nad ściekiem, czyli jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma


niedziela, 5 maja 2013

W podziemnym świecie jaskini krasowej: Mitchelstown Cave


Bourncourt, hrabstwo Tipperary. Maj 1833 roku zaczął się dość typowo dla Michaela Condona, ale to były tylko pozory, bo mężczyzna nie wiedział jeszcze, że wkrótce dokona czegoś, co unieśmiertelni pamięć o nim i sprawi, że grubo ponad sto lat później jego nazwisko ciągle będzie wędrować z ust do ust. Zarówno w przypadku jego rodaków, jak i cudzoziemców. Otóż w czasie wydobywania wapienia budowlanego, który miał mu posłużyć do wzniesienia domu, Irlandczykowi z rąk wypadł łom i… dosłownie zapadł się pod ziemię. Narzędzie wpadło do szczeliny. Naturalnym odruchem mężczyzny było udanie się na poszukiwania zguby, a te zaowocowały niecodziennym znaleziskiem – odkryciem przejścia prowadzącego do podziemnego świata jaskini krasowej.



Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie, bo właśnie w takim tempie rozprzestrzeniła się sensacyjna nowina. Gdyby Michael zachował to odkrycie w sekrecie, być może doprowadziłby do własnej zguby. Otóż pewnego dnia mężczyzna zszedł do podziemia. Razem ze swoją skromną świeczką i towarzyszącą mu ciekawością. Rozmiary jaskini najwyraźniej przeszły oczekiwania świeżo upieczonego odkrywcy i możliwości skromnej świecy, która w pewnym momencie po prostu się wypaliła. Ciemność spowiła Condona, a resztki rozsądku podpowiedziały, by nie błądzić po ciemku, bo pożytku to nie przyniesie, a może spowodować szkody. Uwięziony pod ziemią, bez cudów techniki, których XIX wiek jeszcze nie oferował, został skazany na łaskę innych. Ratunek w końcu nadszedł, bo ktoś z jego bliskich zorientował się, że Michaela nie ma i wyciągnął następujący wniosek: Condona należy szukać w grocie. Oczywiście wniosek był jak najbardziej słuszny. Michael w końcu wydostał się na światło dzienne, ale pod ziemią spędził zapewne najdłuższe godziny swojego życia.



Sporo lat upłynęło od tamtego niefortunnego wydarzenia, ale jaskinia przeszła w tym czasie minimalne zmiany. Mniejsze niż można by się spodziewać. Wydawać by się mogło, że skażony pył komercyjny, który na całym świecie osiąga coraz większe rozmiary, jeszcze tu nie dotarł. Nie zastaniemy tu nowoczesnego centrum turystycznego, bo go tu po prostu nie wybudowano. Bilety nabywa się w domu właścicieli ziemi, na której znajduje się jaskinia. Niegdyś były to włości angielskich earlów. Kiedy jednak Anglicy zbankrutowali, familia Mulcahy odkupiła cenną ziemię.



Wszystko jest tu takie swojskie, naturalne. Wystarczy nacisnąć dzwonek, by w oknie pojawiła się staruszka. Po zainkasowaniu 7 euro od dorosłego turysty, kobieta z wprawą bileterki z kina rozdysponuje papierowe bileciki. A potem podąża się drogą wiodącą pod niewielką górkę, a tam w czasie pogody można przysiąść na jednej z ławek, by rzucić okiem na panoramę Galty Mountains i chłonąć wiejskie pejzaże. W przypadku niepogody pozostaje nam wciśnięcie się pod drewnianą wiatę i mniej ciekawe widoki w postaci facjat innych uczestników. Dla zabicia wolnego czasu – a tego może być sporo, bo oprowadzanie odbywa się raz na godzinę i czasami konieczne jest kilkudziesięciominutowe oczekiwanie – warto poczytać tablice informacyjne umieszczone na ścianach „schroniska”.



Przez ponad sto lat oprowadzanie odbywało się w dość prymitywnych warunkach, jedynie przy niewielkim świetle, jakie dawały świeczki. Chętnych mimo to [a może właśnie dlatego?] nie brakowało. Z czasem najwyraźniej uznano, że nie tędy droga - decyzję o zmodernizowaniu jaskini podjęto dopiero w połowie lat 60. XX wieku, a w 1972 roku jaskinia Mitchelstown już miała ścieżki przygotowane dla turystów i zainstalowaną elektryczność. Zmiany nadal są dość skromne. Pieczarę podświetla się najzwyczajniej, nie ma kolorowych wiązek sztucznego światła, bo natura ma przemawiać sama za siebie. I do tego nie potrzeba jej dyskotekowego stroboskopu.



Z grupką dwudziestu kilku osób ruszyłam za naszą młodą przewodniczką, miłośniczką piercingu. Wchodząc do wnętrza tej jaskini pomyślałam sobie coś, co powszechnie uważa się za dość brzydkie słowo i być może nawet bym je wypowiedziała głośno, ale z uwagi na to, że połowę grupy stanowiła czeladka dzieciaków, wypadało trzymać język za zębami. Stromo, ciemno, niczym w jakiejś zapomnianej piwnicy. Generalnie lepiej nie myśleć [rada dla tych, którzy nie mają podzielności uwagi], tylko całkowicie skupiać się na czynności odpowiedniego stawiania stóp na małych schodkach.



Podziemna wędrówka była krótsza niż myślałam i prowadziła przez trzy duże jamy. Choć korytarze ciągną się tu przez jakieś trzy kilometry, turystom udostępnia się tylko 1/3 trasy, co niestety daje krótką wizytę. I gdyby nie zagadywanie przewodniczki, czekanie aż cała grupa zbierze się w danym miejscu, wypytywanie dzieci, co widzą na podświetlonych ścianach, oprowadzanie nie trwałoby jakieś 40-45 minut, a maksymalnie 20-25.



'upolowany' ukradkiem Łabędź


Co do szaty naciekowej jaskini, to Mitchelstown Cave może się pochwalić kilkoma imponującymi formacjami stalaktytów, stalagmitów i innych tworów, z których zdecydowanie wyróżnia się Wieża Babel vel Łabędź. Niestety, jest to miejsce, w którym obowiązuje zasada: rączki trzymamy przy sobie, patrzymy, ale nie dotykamy. Za to koniecznie kodujemy obrazki w głowie, bo w jaskini Mitchelstown - po raz pierwszy wśród irlandzkich grot - spotkałam się z kategorycznym zakazem robienia zdjęć.



Mitchelstown Cave może pochwalić się także wspaniałą akustyką. Ten fakt już dawno wykorzystano, organizując tu od czasu do czasu msze lub koncerty. Niestety wśród zwiedzających nie znalazł się śmiałek, który zechciałby zaprezentować swoje zdolności wokalne, zatem prośby przewodniczki były niczym nawoływania na pustyni.



Czego jeszcze nie brak w jaskini oprócz ciekawych draperii naciekowych? Świeżego, chłodnawego powietrza, którym idealnie się oddycha. W grocie panuje mniej więcej stała temperatura 12 stopni i wystarczy jeden rzut oka na grupę, by wiedzieć, kto należy do obozu zmarzluchów, a komu niskie temperatury nie są straszne. Dla mnie było absolutnie znośnie, ale dla babci i dziecka w czapce, a także dla Hindusa jęczącego mi za plecami it’s the coldest place in the whole cave – pewnie nie. W drodze powrotnej, wspinając się po schodkach, śpiewaliśmy wersy piosenki It’s a long way to Tipperary. To znaczy śpiewali ci, którym nie brakowało oddechu i ci, którzy znali słowa.



Ogromną różnicę pomiędzy temperaturą powietrza na zewnątrz i wewnątrz widać w letni, ciepły dzień. Kiedy wydostałam się na zewnątrz, poczułam się jak ryba wyjęta z wody. Nie obyło się bez kilku chaotycznych haustów powietrza łapanych bardziej gwałtownie niż zwykle. Osobniki noszące okulary zanotowały gwałtowny spadek widoczności i tylko czekałam, aż zaczną z piskiem biegać w kółko i zderzać się ze sobą niczym gokarty.



Przejściowy deszcz nie oczyścił powietrza. Temperatura na zewnątrz była o nieco ponad 10 stopni wyższa niż w jaskini. Po kilkudziesięciominutowym pobycie pod ziemią powietrze nagle okazało się niezwykle ciężkie, ciepłe i duszące. To tu, stojąc w świetle dziennym, dotarło też do mnie, że wyglądam jak wesoły prosiak, który przed chwilą zażył błogiej kąpieli błotnej. Żałowałam, że nie miałam ze sobą gumiaków, albo chociaż spodni o długości ¾. Jednocześnie cieszyłam się, że jaskinia była ostatnim punktem na mojej trasie, bo z takim wyglądem wstyd byłoby mi się gdziekolwiek pokazać. Ale nie z tego powodu nie było tu idealnie. Po wizycie w Doolin Cave i fantastycznym przeżyciu, za które niezmiernie wdzięczna jestem tamtejszemu przewodnikowi, wizyta w żadnej innej jaskini chyba już nigdy nie będzie tak przyjemna. Miejsce jednak jest ciekawe.