piątek, 17 lipca 2020

Running To The Sea - zapiski z samotni latarnika (3)



Druga noc w domku latarnika nosi znamiona tej pierwszej. Łóżko nadal jest tak wygodne, jak było do tej pory, ale mimo to nie przespałam tej nocy niczym beztroski niemowlak. Moja przerywana noc przypominała bardziej sen kogoś, kto ma wiele na sumieniu.  I po części było to prawdą - miałam na sumieniu za dużo wypitej szkockiej whisky.  


W nocy było mi zatem za gorąco, a do tego miałam bardzo osobliwy sen. Śniłam o Eugenie. Irlandczyku, którego w życiu nie widziałam na oczy, z którym nigdy nie zamieniłam nawet słowa, i który nawet nie wiedział o moim istnieniu. Od żony Gerarda wiedziałam jedynie, że Eugene dogląda latarni (i zazwyczaj nie ma nic przeciwko, by oprowadzić po niej gości), a z materiałów informacyjnych leżących w zabytkowym Carnegie Box - mini biblioteczce powstałej dzięki hojności bogatego biznesmena i filantropa, Andrew Carnegie - wywnioskowałam, że Eugene prawdopodobnie mógłby być moim ojcem. Liczyłam zatem po cichu, że uda mi się na niego natrafić i że zaprowadzi mnie na latarnianą galerię, na którą spoglądałam pożądliwym wzrokiem od momentu przyjazdu. Jednak Eugene nie przyjechał. Tak jak nie pojawił się pierwszego ani drugiego dnia. 
 Po prawej Carnegie Box - wspomniana biblioteczka, która niegdyś umilała życie latarnikom

Mimo to mogłam uważać się za szczęściarę. Przez ten krótki pobyt udało mi się bowiem załapać na okienko pogodowe, dzięki któremu obeszłam latarniane włości, mając za towarzystwo jedynie zimno i wiatr (a nie zimno, wiatr i ulewny deszcz - zdecydowanie bardziej niewdzięczną kombinację), a nawet co nieco zwiedzić okolicę, choć na urocze klify Slieve League już nie dotarłam z powodu gwałtownego załamania pogody i intensywnego gradobicia. 

Miałam też, dzięki uprzejmości przemiłej żony Gerarda, dwie dodatkowe godziny na wymeldowanie, co sprawiło, że praktycznie odzyskałam utracony czas, jako że pierwszego dnia zjawiłam się tutaj z dwugodzinnym opóźnieniem. Ta niespodziewana nadwyżka czasu okazała się niebywale pomocna, jako że z łóżka zwlokłam się dopiero o 8:30, a przepisowe wymeldowanie miało mieć miejsce już o 10:00. A ponieważ mogłam to zrobić dopiero z wybiciem południa, tego ostatniego dnia pobytu nie musiałam się spieszyć, co bardzo doceniałam. 

Co ciekawe, trzeciego dnia mojego pobytu tutaj domek latarnika prezentował się o niebo lepiej niż mój dom - z fotek podesłanych mi WhatsAppem przez petsitterkę wyraźnie było widać, co moja kotka myśli o takim fanaberyjnym wyjeździe swojego otwieracza do puszek. Zrzucony obraz i przewrócona lampka nocna przedstawiały bardzo wymowny obraz kociej agresji. 

Jako że tego konkretnego poranka pogoda była zdecydowanie najgorsza, a po prysznicu i śniadaniu zostało mi jeszcze sporo czasu, postanowiłam zabrać się za sprzątanie. Wymiotłam popiół z kominka, który tak bardzo umilał mi popołudnia i wieczory, odkurzyłam, zmyłam podłogi, wyszorowałam zlew, rozładowałam zmywarkę, ściągnęłam pościel i złożyłam ją w kostkę, dorzucając do niej zużyte ręczniki i kuchenne ściereczki, a nawet zabrałam ze sobą wszystkie śmieci, czym już dokumentnie pozacierałam ślady swojej obecności i udowodniłam, że Złotowłosa była totalną amatorką, skoro Trzy Misie tak szybko odkryły, że ktoś jadł owsiankę z ich miseczek i spał w ich łóżku. Gerard miałby z tym większy problem, gdyby mój pobyt tutaj był nielegalny.
 W oddali: Rathlin O'Birne - bezludna wyspa sprzedana jakiemuś szczęśliwcowi w minionym roku za niecałe 80 000 euro. Znajdująca się na niej latarnia była w latach 70. XX wieku pierwszą irlandzką latarnią zasilaną energią jądrową, co czyniło ją najmocniejszą na całej wyspie

Nie musiałam tego wszystkiego robić - choć gości uprasza się o nieprzemienienie domku w stajnię Augiasza - ale jednak chciałam. Była to moja forma podziękowania dla żony Gerarda za dwie dodatkowe godziny pobytu tutaj (i nie, wbrew pozorom nie spędziłam ich sprzątając), choć dla mnie pół godziny byłoby szczytem hojności i właśnie tyle miałam nieśmiało jej zaproponować, kiedy zapytała o chęć późniejszego wymeldowania.


Trasa powrotna była wyjątkowo nużąca. Nie wiem, czy wpłynęły na to panujące na zewnątrz szarzyzna i nijakość krajobrazu (zaskoczył mnie przy okazji rozmiar wszechobecnych podtopień, o których do tamtej pory nie miałam pojęcia), czy też może świadomość, że moja bajka dobiegła końca, jednak te cztery godziny spędzone w aucie zapamiętałam jako dość męczące. Kiepskie warunki drogowe w połączeniu z długim wleczeniem się za dwoma ciężarówkami, jadącymi gęsiego i znacznie zwalniającymi ruch na drodze (nie cierpię jazdy z prędkością niecałych 60 km/h...), były tylko gwoździem do trumny. Wisienką na torcie za to okazał się przystanek na espresso i  pączka red velvet, a także piosenka "Wherever You Are" Kodaline. Tamtego pamiętnego dnia usłyszałam ją po raz pierwszy, z miejsca w niej zakochałam, i obiecałam sobie, że po powrocie do domu bliżej zapoznam się z tym irlandzkim zespołem, który do tamtego momentu gdzieś tam przewijał się na sąsiedniej orbicie, ale jakoś nigdy nie stykał z moją.
 chmury <3

Po dotarciu do domu zaś... przez kilka kolejnych dni nie mogłam znaleźć sobie w nim miejsca. To niesamowite, jak punkt widzenia zmienia się w zależności od punktu siedzenia - zawsze patrzyłam na niego jak na moją ostoję, a po pobycie w starym, charakternym domku latarnika, dogłębnie przesiąkniętym historią, po raz pierwszy wydał mi się taki... tandetny, nijaki i pozbawiony duszy. 


Dotrzymałam też swojej obietnicy - zapoznałam się z twórczością Kodaline, a nawet już przymierzałam do kupna biletu na czerwcowy koncert w dublińskim teatrze Olympia, bo znalazłam super miejsce, ale koronawirus pokrzyżował moje plany. Niedługo później na wirusa zachorował główny gitarzysta zespołu, świat przewrócił do góry nogami, a całą resztę już znacie... 



poniedziałek, 15 czerwca 2020

Roszpunka, czyli Ptaszek Na Uwięzi


Klasyczna ja. Przez kilka pierwszych dni czerwca żyłam myślą o tygodniowym urlopie, który planowałam wziąć sobie z nadejściem drugiego tygodnia. Trzymałam się tej myśli kurczowo niczym rozbitek deski ratunkowej - tak, jakby zależało od tego moje życie, albo przynajmniej zdrowie psychiczne. I w pewnym sensie tak było, bo ta myśl podtrzymywała mnie przy życiu, ogrzewała wewnętrznie i pozwalała przetrwać kolejne długie i męczące dni.
Jeszcze w piątek wychodząc z pracy - a w zasadzie to wylatując na skrzydłach - byłam święcie przekonana, że wrócę do niej dopiero dziewięć dni później. A później przyszedł weekend, ochłonęłam, odpoczęłam i... zmieniłam zdanie. Otrzepałam się niczym bokser na ringu i z bojowym okrzykiem "bring it on!" ruszyłam przed siebie, jakby wstąpiło we mnie nowe życie.
Zmiana mojej decyzji nie była przypadkowa - zbiegła się ona bowiem z jakże optymistyczną informacją o przyspieszeniu kolejnej fazy wychodzenia z lockdownu, co oznaczało, ni mniej, ni więcej, że już od końca czerwca będzie można swobodnie poruszać się po całej wyspie! Wreszcie! I to było to światełko w tunelu, na które z takim utęsknieniem czekałam. Wobec takich informacji doszłam do wniosku, że szkoda mi teraz marnować tydzień urlopu na siedzenie w domu, skoro już za kilkadziesiąt dni będę mogła jakoś sensownie go wykorzystać.
Gdybym nie była takim cykorem, to już dawno zrobiłabym to, co inni - czyli spektakularnie złamała nakaz przebywania w swojej okolicy, i zamiast później wysłuchiwać zachwytów znajomych o samotnych spacerach po klifach Moheru i całym dniu spędzonym na plaży w Clare, może  sama bym na niej siedziała, słuchając tego, co po długiej rozłące mają mi do powiedzenia ocean i morska bryza. Zabrakło mi jednak jaj, bo jakoś nie mogłam pozbyć się przeczucia, że to nie może się udać i że gra nie jest warta świeczki.
Jeszcze gdyby tylko tak otwarto biblioteki, to już w ogóle poczułabym, że żyję! Tymczasem zaś zadowalam się tym, co mam w domu, i czego nie zdążyłam jeszcze przeczytać, ale pomimo tego niesamowicie opuściłam się w czytaniu. Tak źle już dawno ze mną nie było...
Tuż przed nadejściem długiego weekendu Matka Przełożona wcisnęła mi "The Beekeeper of Aleppo", mówiąc, że przeczytała ją za jednym zamachem w pewną sobotę. "Wow!" - rzekłam, trzymając książkę w dłoniach, przejeżdżając kciukiem po jej kartkach, i omiatając wzrokiem obszerną treść. "Całkowicie zignorowałam dzieci" - wyjaśniła, widząc w moich oczach podziw dla jej dokonania. Po czym dodała, że w kolejce do książki już ustawiła się jej koleżanka, czym nieświadomie wywarła na mnie presję.
O książce wiedziałam tylko tyle, że okupowała irlandzką listę bestsellerów - i że jest o jakimś pszczelarzu z Aleppo ;) - co w połączeniu ze słowami Matki Przełożonej pozwalało mi przypuszczać, że będę mieć do czynienia ze świetną lekturą.
Chciałabym móc powiedzieć, że przeczytałam ją za jednym posiedzeniem i to w dodatku jeszcze z wypiekami na twarzy. Choć po prawdzie te ostatnie mogłam mieć, zważywszy na fakt, że często czytałam ją w ogródku w gorące dni długiego weekendu, niestety nie miały one jednak nic wspólnego z samą historią, bo ta mnie nie porwała. Nie skłamię, stwierdzając, że jeśli chodzi o "Pszczelarza z Aleppo", to najbardziej podobała mi się... jego piękna okładka. I jeden cytat: "Inside every person you know, there is a person you don't know". Nie podobało mi się za to to, że zostawiła mnie z pytaniem: "Co ze mną nie tak?!", bo to kolejny czytelniczy hit, który zachwyca, wzrusza i wzbudza podziw. U wszystkich tylko nie u mnie.
Dużo bardziej za to przypadła mi do gustu "Normal People" Sally Rooney, którą pożyczył mi szef, i której... Wam nie polecam. Mimo że mi się podobała. "Normal People", podobnie jak "The Beekeeper of Aleppo", również trafiła na listę bestsellerów, a nawet doczekała się szumnej ekranizacji w postaci kilkunastu odcinków serialu, którego - chyba jako jedyna osoba w całej Irlandii - jeszcze nie widziałam.
Niczego nieświadoma zaczęłam ją czytać jeszcze tego samego dnia. Wróciłam z pracy, posprzątałam dom, wzięłam prysznic i zasiadłam w salonie w swoim czerwonym fotelu, nie sądząc, że zbyt długo w nim posiedzę, bo po pierwsze - było już późno, a po drugie - byłam zmęczona. Czytana historia jednak na tyle mnie wciągnęła, że nim się obejrzałam, dotarłam do strony numer 120, czyli praktycznie do połowy powieści.
Zanim jednak to się stało, zdążyłam z dziesięć razy spłonąć rumieńcem wstydu, bo jak przystało na przykładną cnotkę i szanującą się amiszkę, nie czytam takich niegrzecznych książek. A jak w dodatku pomyślałam sobie, że mój szef też to czytał, to od razu nabierałam supermocy kameleona i idealnie wtapiałam się w moje otoczenie, a konkretnie w ten czerwony fotel, w którym zasiadłam.
Książka nie jest ani rewelacyjna, ani rewolucyjna, choć podejście autorki do mowy zależnej w pewnym sensie jest rewolucyjne. Nie ma w niej wartkiej akcji, a główni bohaterowie frustrują. Wielokrotnie miałam bowiem ochotę wpaść do nich w złości, niczym rodzic wyprowadzony z równowagi przez krnąbrne dzieci, pogrozić im palcem wskazującym i powrzeszczeć: "You! [to do niej] Go to therapy! You've got more issues than Vogue!" "And you! [to już do niego] You... you are just a massive arsehole! Learn to communicate your feelings, for God's sake!".
A zatem mój werdykt jest następujący - książka była nieco frustrująca, ale jednocześnie dziwnie interesująca. Z jakiegoś powodu zagmatwana historia tej dwójki przemówiła do mnie i sprawiła, że jak najszybciej chciałam dowiedzieć się, jakie jest jej zakończenie. Może dlatego, że sama jestem dziwna, łatwiej było mi wgryźć się w jej fabułę.
Podobała mi się, ale nie polecam jej, bo jestem przekonana, że znajdzie wielu przeciwników. Nie ciągnęłam szefa za język, kiedy mi ją pożyczał, bo chciałam uniknąć spoilerów, a on sam też był oszczędny w słowa. "Przeczytałem ją w minione wakacje" - rzekł, odrywając na chwile palce od laptopa, i spoglądając przed siebie, jakby przywołując w pamięci ten zeszłoroczny urlop. "It was depressing", stwierdził. "Now, you've got me intrigued!" - odpowiedziałam, przeczuwając, że to coś dla mnie. Nie myliłam się.
A od książki zdecydowanie bardziej dołująco działa na mnie zakaz swobodnego przemieszczania się. Nawet teraz, pomimo tego, że w tej całej sytuacji zaszły zmiany na plus, nadal czuję się jak Roszpunka (a przynajmniej jej dyskontowa wersja pozbawiona pięknego głosu i olśniewającej urody) zamknięta w zamkowej wieży. Za to coraz bardziej zaczynam ją przypominać pod względem długości i koloru włosów. To pierwsze, to wynik porzucenia wizyt u fryzjera, to drugie - działania słońca.
Siedzę sobie zatem w tej mojej wieży i boję robić jakiekolwiek dalekosiężne i zagraniczne plany podróżnicze, tym bardziej teraz, kiedy z Chin zaczynają napływać informacje o rosnącej liczbie zakażeń... Ani na chwilę jednak nie przestaję tęsknie wodzić wzrokiem po horyzoncie, rzewnie wspominając przeszłość. "Kiedyś to było!"
Nie służy mi życie na uwięzi.