Tuskar Rock Lighthouse
Jedną
z cech Homo sapiens - przynajmniej w teorii - jest wyciąganie wniosków i
uczenie się na własnych błędach. Żeby nie zadać temu kłamu i nie przynieść ujmy
rozumnemu gatunkowi człowieka, postanowiłam lepiej przygotować się do naszej kolejnej przeprawy promowej.
Pomimo
tego, że w czasie mojego dziewiczego rejsu do Walii włóczyłam się po pokładzie
niczym zagubiona dusza w czasie dziadów, niekoniecznie akurat szukająca jadła i
wódki, czuwałam przy naszym skromnym dorobku zabranym ze sobą na pokład, kiedy
Połówek spał z głową opartą na stoliku, czytałam, pisałam, piłam kawę i nie
spałam, to jednak nie wspominam tego źle. Rejs był bezproblemowy, łódź sprawnie
sunęła po tafli morza, a ja byłam tak podekscytowana nowym doświadczeniem, że
praktycznie nie odczuwałam zmęczenia, i tuż po przybiciu do brzegów Holyhead, już
po szóstej rano z werwą spacerowałam po walijskich klifach, nie mogąc nadziwić
się własnemu szczęściu i pięknu, które mnie otaczało.
A
mimo to doszłam do wniosku, że teraz inaczej podejdę do sprawy. Przede
wszystkim uznałam, że chcę spróbować czegoś nowego i poeksplorować nieznane mi
lądy, a tym właśnie było dla mnie południe Walii i to na jego rzecz porzuciłam
pomysł o powrocie na północ, która tak bardzo mi się spodobała. Padło zatem na
trasę Rosslare-Pembroke obsługiwaną przez prom Isle of Inishmore (flota Irish
Ferries), a ja nie mogłabym prosić o więcej. Nie znałam ani statku, ani
Pembroke, ale na myśl o nich energicznie zacierałam ręce i uśmiechałam się pod nosem.
Tym bardziej, że ta nadchodząca podróż miała zostać odbyta w stylu. Like a
boss.
Pomimo
tego, że rejs był poranny (8:45), postanowiłam iść na całość i skorzystać z
wszystkich dobrodziejstw, jakimi tylko dysponowała nasza łódź (kto chciwemu
zabroni?), a zatem nabyć kabinę - gdyby Połówek chciał się przespać przez te
parę godzin - a także wykupić dostęp do "klasy biznesowej", Club Class
Lounge, za 18 euro od osoby. Tutaj niesamowicie wpadła mi w oko przestronna
kajuta "1 Double Bed Window Plus" za 59 euro: z panoramicznymi
widokami, z dość dużym oknem i wyściełanym parapetem, a do tego z dwuosobowym
łóżkiem zajmującym jej centralne miejsce.
Już
oczami wyobraźni widziałam siebie na tym parapecie, wpatrzoną w morską toń,
szczęśliwą i uśmiechniętą, z ekscytacją wyczekującą podwodnych mieszkańców.
Albo po prostu leżącą w poprzek łóżka i podziwiającą panoramę zza oknem.
Pech
jednak chciał, że była ona dostępna najwcześniej w czwartek, nie zaś w środę,
która bardziej mnie interesowała. Czwartek był do wykonania, ale gdybyśmy
wyjechali właśnie tego dnia, wrócilibyśmy późnym wieczorem w niedzielę, na
zaledwie kilka godzin przed powrotem Połówka do pracy, co - jak łatwo się
domyślić - pewnie negatywnie odbiłoby się na jego samopoczuciu i efektywności w
pracy. Dlatego ostatecznie doszłam do wniosku, że lepiej dla niego będzie,
jeśli wyjedziemy w środę i wrócimy w sobotę, a bez tej kabiny spokojnie się
obejdziemy. W jej miejsce wykupiliśmy mniejszą ("2 Bed Window Plus", ta sama cena, choć gorszy standard),
z prywatną łazienką, dwoma kojami po przeciwległych stronach pokoju, z małym oknem i stolikiem
między nimi.
Lewe czy prawe? Po której stronie śpicie?
Wtedy
nie wiedziałam jeszcze, że w naszej kajucie spędzę maksymalnie dziesięć minut w
czasie całego czterogodzinnego rejsu, bo tak bardzo spodoba mi się pobyt w
"elitarnym" Club Class, do którego wchodziło się po wystukaniu
odpowiedniej kombinacji cyferek. Tu muszę przyznać, że robienie tego sprawiało
mi niesamowitą frajdę, bo za każdym razem czułam się, jakbym otwierała drzwi
sezamu. Za nimi czekały bowiem na wybranych pasażerów same przyjemności:
wygodne krzesełka i stoliki, ogromne okna umożliwiające podziwianie widoków za
nimi, a do tego darmowe Wi-Fi, 10% zniżki na zakupy w sklepiku, dostęp do
najświeższej prasy, a jakby tego było mało: darmowe napoje i przekąski, w tym
nawet wino, deska serów, krakersy, wytrawne tartaletki, drożdżówki, rogaliki,
owoce, soki, herbata no i oczywiście kawa. Nieograniczona ilość kawy. Różnego
rodzaju. A jako bonus: cisza. Błoga cisza przez caluteńki rejs, dzięki czemu
bez problemów mogłam oddawać się lekturze przewodnika, czytanej powieści i
studiowaniu mapy. Ach, no i ta przestrzeń!
Pomimo
tego, że najlepsze stoliki przy panoramicznych oknach zostały szybko zajęte,
nadal było sporo wolnych, które oferowały niewiele mniej przyjemne warunki
podróżowania. Club Class Lounge zdecydowanie zrobiła na mnie wrażenie i już
wiem, że będę wykupywać dostęp do niej na każdy kolejny rejs, jeśli tylko dany
prom będzie oferował taką możliwość (Epsilon nie oferuje).
Co
do kabiny zaś, to prawdę powiedziawszy, była ona w tym przypadku pieniędzmi wyrzuconymi
w błoto, bo ostatecznie nie zrobiliśmy z niej żadnego użytku. Połówek, co
prawda, poleżał chwilę na swoim łóżku, ale ja nie chciałam siedzieć zamknięta w
"klatce", kiedy miałam na wyciągnięcie ręki taką przestrzeń i takie
luksusy w "pierwszej klasie", dlatego też szybko i bez żalu się z
niej ewakuowałam. Doceniłam ją za to w czasie nocnego rejsu powrotnego, ale to
już chyba opowieść na inny raz.
Sama
Isle of Inishmore bardzo różniła się od Epsilonu, którym dwukrotnie
podróżowaliśmy. Ten drugi był niesamowicie prosty i łatwy w obsłudze - w sam
raz na pierwszy raz i bezstresową podróż. Trudno było się na nim zgubić. Za
każdym razem parkowaliśmy na piątym pokładzie, gdzie też znajduje się recepcja,
robiliśmy dosłownie kilkadziesiąt kroków i już w niej byliśmy: mogliśmy od razu
udać się do sklepiku bezcłowego, kawiarenki albo restauracji, bo wszystko
znajdowało się koło siebie.
Isle
of Inishmore podsumowałabym jednym słowem: schody. Wszędzie schody. Dużo
schodów. Parkowanie na piątym pokładzie, gdzieś głęboko w trzewiach łodzi,
potem wspinaczka po schodach na pokład dziewiąty, oczywiście z laptopem i
innymi niezbędnymi/drogocennymi bagażami (w czasie rejsu nie ma możliwości
powrotu do samochodu), gdzie była nasza kabina. Jak durnie udaliśmy się do niej...
bez odebrania klucza z recepcji, zatem potem tup, tup schodami dwa piętra niżej
do recepcji po klucz, a potem znowu pokonywanie klatek schodowych, żeby dotrzeć
na pokład dziewiąty (kabina), a następnie na jedenasty (Club Class Lounge).
Plus tego wszystkiego był taki, że znajdowaliśmy się na samej górze statku,
dosłownie na jego "dachu", więc spacer po nim był przyjemniejszy niż
po Epsilonie, gdzie chcący sobie popatrzeć na morze i pooddychać
"świeżym" powietrzem, obracałam się głównie w strefie dla palaczy.