W moich kinowych planach na początek 2013 roku miałam uwzględnione dwa filmy: Nędzników i Lincolna. No i ewentualnie Django. Ale kiedy przeglądając repertuar na niedzielę Połówek wyczytał, że w Zero Dark Thirty, emitowanym tego samego dnia co Lincoln, występuje Mark Strong, zareagowałam z niedowierzaniem, ale i z radością. Mark Strong?! Super! Zazwyczaj śledzę nadchodzące premiery filmów z udziałem moich ulubionych aktorów, ale tym razem zupełnie mi umknęło, że boski Mark znów niedługo będzie na wielkim ekranie. Po przeczytaniu krótkiego streszczenia filmu doszłam do wniosku, że Lincoln może jeszcze poczekać, a ja chętnie zwieńczę to przyjemne niedzielne popołudnie Zero Dark Thirty.
Do kina wpadłam niczym pies Pluto, z językiem na brodzie, bo jeszcze trzy minuty wcześniej korzystałam z dobrodziejstw sales w moim ulubionym sklepie obuwniczym, z którego wyszłam z dwiema parami butów zamiast z jedną. Bo akurat wtedy, kiedy dumałam nad brązowymi czółenkami, do sklepu wparowała maleńka staruszka i z głośnym „Oh, they are lovely!” poczęła zachwycać się trzymanymi przeze mnie butami i ich ponadczasowym, klasycznym wyglądem. Odebrałam to jako znak z góry. Dziękując dobrej kobiecie za pomoc w podjęciu decyzji, z promiennym uśmiechem powędrowałam do kasy, gdzie normalnie zamiast €165 zostawiłam jedynie 30. Mówiłam już, że uwielbiam wyprzedaże?
Czas naglił. Zegarek pokazał, że za dwie minuty rozpoczyna się seans, więc nie pytając Połówka o zgodę, wcisnęłam mu swoją torebkę - narażając go na to, że zostanie wzięty za Tinky’ego Winky’ego, kontrowersyjnego Teletubisia - i w biegu ściągając z siebie wierzchnie odzienie, skierowałam się do toalety. Chwilę później weszliśmy na salę, gdzie znajdowała się już grupka około trzydziestu-czterdziestu osób, a z głośników dobiegały głosy emitowanego trailera.
Zero Dark Thirty, wyreżyserowany przez Kathryn Bigelow, eks-żonę Jamesa Camerona, rozpoczął się nietypowo. Na początku była ciemność, a dopiero potem pojawił się obraz. Czarny ekran oglądaliśmy chyba około minuty. W tym samym czasie salę kinową wypełniły dźwięki autentycznych nagrań osób uwięzionych w World Trade Centre – ludzi, którzy dzwonili do swoich ukochanych osób, wyczuwając na plecach lodowaty oddech śmierci. Nagrania chyba faktycznie nie wymagały żadnego obrazu. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że słuchając ich każdy widz miał przed oczami dantejskie sceny, które rozegrały się tego feralnego 11 września 2001 roku: płonące wieże WTC, wbijające się w nie samoloty i zdesperowanych ludzi wybierających mniejsze zło, mniej bolesną śmierć.
W Polsce Zero Dark Thirty nadano tytuł „Wróg numer jeden”. Oryginalny tytuł filmu w wojskowym żargonie oznacza ’30 minut po północy’. To właśnie o tej godzinie w maju 2011 roku amerykańskie oddziały specjalne miały wyruszyć do Pakistanu w celu unieszkodliwienia Osamy bin Ladena. Polski tytuł jest tłumaczeniem przydomka bin Ladena - ‘public enemy number 1’.
Kiedy z ekranu znika ciemność, pojawiają się pierwsze obrazy. Niekoniecznie miłe dla posiadaczy wrażliwych serc. Pierwsze kilkadziesiąt minut filmu zawiera w sobie liczne sceny dość wyszukanych tortur. Krew co prawda nie wylewa się z ekranu, ale obraz nie jest przyjemny dla oka, bo przedstawia metody upodlające człowieka, niszczące go zarówno od wewnątrz jak i zewnątrz. Katheryn Bigelow włożyła patyk w amerykańskie mrowisko między innymi właśnie przez umieszczenie tych scen. Bo przecież Ameryka nie zniża się do tortur, nawet jeśli chodzi o misję mającą na celu znalezienie najbardziej poszukiwanego terrorysty na świecie. Szefostwo CIA skrytykowało reżyserkę. Zarzucono jej zbytnią swobodę interpretacji i podkoloryzowanie historii. Historii, która według Bigelow jest jak najbardziej zgodna z faktami.
Akcja filmu rozciągnięta jest na całą dekadę. Rozpoczyna się tragedią 11/09, a kończy w pierwszej połowie 2011 roku. Jej celem jest zobrazowanie działań zmierzających do namierzenia i unieszkodliwienia bin Ladena. Widz co chwilę przerzucany jest w różne zakątki świata – do Anglii, USA, Pakistanu, a nawet do naszego rodzimego Gdańska, gdzie CIA przesłuchuje swoich więźniów.
Na pierwszy plan szybko wysuwa się rudowłosa Maya [w tej roli nominowana do Oscara Jessica Chastain], młoda agentka zwerbowana do CIA tuż po zakończeniu studiów. Jej atutem jest godna pozazdroszczenia determinacja w dążeniu do celu, a także upór i konsekwencja. Maya jest doskonałym przykładem ilustrującym tezę „chcieć to móc”. Jej poświęcenie sprawie, zakrawające niekiedy na obsesję, okazało się być kluczem do sukcesu. Swoim trudem i wysiłkiem taranuje wszystkie przeszkody, jakie pojawiają się na jej drodze. Ma jeden cel – doprowadzić do ujęcia Osamy bin Ladena. Wierzy, że to jest jej misją, bo kiedy wokół niej giną ludzie, jej udaje się zachować życie.
Maya zdaje się być przedstawicielką ludzi sukcesu – ludzi, dla których praca staje się niemalże obsesją. Wykonywane przez nich zadania pochłaniają ich do reszty, subtelnie popychając ich w pułapkę zastawioną przez nich samych. Bo kiedy przychodzi oczekiwany przez nich moment, kiedy cel zostaje osiągnięty, wtedy w ich życiu pojawia się dziwna pustka i pytanie „co teraz?”. Doskonale widać to w scenie końcowej, kiedy na zadane pytanie „gdzie teraz?” Maya nie umie odpowiedzieć.
Przez pierwsze pół godziny film nie potrafił rozbudzić mojego zainteresowania. Łudziłam się, że to tylko stan tymczasowy. Potem po raz pierwszy zerknęłam na zegarek, by nieco zorientować się w czasie. Z coraz większą niecierpliwością zaczęłam wyglądać Marka Stronga, licząc na to, że jego pojawienie się podniesie moje zainteresowanie. Strong pojawił się chyba dopiero po godzinie trwania filmu. Miał krótkie, ale mocne wejście. Niedługo później wiedziałam już na czym stoję – mój ulubiony aktor miał niestety mało znaczącą rolę, a sam film okazał się nieco poniżej moich oczekiwań. Wtedy moje zainteresowanie zaczęło spadać po równi pochyłej. Co prawda wiedziałam, o czym będzie Zero Dark Thirty, ale nie sądziłam, że tematyka zostanie przedstawiona w tak mało ciekawy sposób.
To było 157 długich minut, z czego niestety sporą część spędziłam nudząc się. Nie myślałam co prawda o tym, na jaki kolor pomaluję sufit, ale o tym co zjem, kiedy wrócę do domu. Zaczęło mi burczeć w brzuchu. Film okazał się nudny, męczący i przytłaczający. Zupełnie taki, jak ukazane w nim dochodzenie. W tym kontekście słowo ‘dochodzenie’ wydaje się lepsze niż ‘śledztwo’. Bo agenci CIA mozolnie, krok po kroku dochodzili do celu. Po nitce do kłębka. A nitka była wyjątkowo długa.
Ożywiłam się w ostatnich trzydziestu minutach seansu. To właśnie wtedy akcja nabrała tempa i pojawiły się małe elementy napięcia, które winny były zaistnieć przynajmniej półtorej godziny wcześniej. Ciekawe ostatnie pół godziny filmu to jednak za mało, by mnie oczarować. Prawda jest niestety taka, że był to dla mnie najnudniejszy seans, na jakim miałam okazję być. Zero Dark Thirty nie udźwignął tematyki. Ta produkcja ma więcej cech filmu dokumentalnego niż thrillera. To były zdecydowanie słabo wykorzystane prawie trzy godziny mojego ostatniego dnia wolnego. Gdybym oglądała ten film w telewizji, zapewne bym go wyłączyła. Gdybym miała go na DVD, zrobiłabym sobie przerwę i obejrzała go przynajmniej w trzech podejściach.
Duet Kathryn Bigelow – Mark Boal [autor scenariusza] odniósł spektakularny sukces, kiedy stworzony przez nich The Hurt Locker (2008) zgarnął garść Oscarów. Bigelow przeszła do historii jako pierwsza kobieta, której udało się zdobyć Oscara za reżyserię. I tym razem są szanse na sukces. Wspomniana dwójka ponownie pracowała razem, a ich działania doceniono pięcioma nominacjami do tej prestiżowej nagrody, choć prawdę powiedziawszy zupełnie nie rozumiem tego wyróżnienia.
Z ulgą powitałam końcowe napisy, z żalem odnotowałam późną godzinę na zegarku i ze zdziwieniem przyjęłam krótkie oklaski któregoś z widzów. Nie wnikałam, czy była to radość z zakończenia tego niemiłosiernie długiego i nudnego filmu, czy też może wyraz uznania dla niego. Rozbawił mnie staruszek, który po wyjściu z sali zapytał pewną kobietę, jakie było zakończenie filmu. Sen go pokonał. Połówek również przyznał, że powieki dziwnie mu ciążyły pod koniec seansu.
Jaki film, taka reakcja - chciałoby się rzec nieco złośliwie. Po seansie Nędzników z męskich i damskich kabin w toalecie dobiegało nucenie melodii i podśpiewywanie. Po Zero Dark Thirty trzeba było pytać innych o zakończenie.
Wyszłam z tego kina zmęczona i przytłoczona niczym Syzyf pod wpływem toczonego ciężaru. Z pragnieniem masażu pewnej części ciała. Bo jak żartobliwie rzekł mój towarzysz, to „pedalski film był, bo po seansie dupa boli”.
Konkluzja warta zapamiętania :) Myślę, że podobnie wynudziłem się na innym filmie - Lincoln. Nie lubię spać w kinie. Choćby film był krótki to więcej części ciała boli.
OdpowiedzUsuńDzięki za opinię, przynajmniej nie będę nim sobie głowy zawracać :)
OdpowiedzUsuńdzięki za recenzję :))
OdpowiedzUsuńnie stracę czasu