piątek, 3 października 2025

Hello, October!

Mokro, wietrznie i... romantycznie! Czyli mój ulubiony rodzaj pogody na dni, kiedy nie muszę nigdzie być, mogę zostać w domu i z suchego miejsca obserwować liście tańczące na wietrze.

Październik zaczął się z przytupem, mamy bowiem pierwszy sztorm tego miesiąca o jakże wdzięcznym i niewinnym imieniu Amy.

Co ciekawe, wcale nie było dziś zimno, a "jedynie" wiało i lało. Najgorzej było oczywiście na zachodzie kraju, czyli tam, gdzie mnie nie ma. Choć raz jestem we właściwym miejscu i we właściwym czasie, ha!

W moim hrabstwie to raczej bułka z masłem. "Popłuczyny" po sztormie z prawdziwego zdarzenia. A mimo to podmuchy wiatru były tak mocne, że poprzewracały mi donice z kwiatami, a nawet ciężką, metalową ławkę ogrodową. Sąsiadce zaś sztorm Amy bezpardonowo wybebeszył – niczym Kuba Rozpruwacz – kubeł z recyklingowymi odpadami. W ten oto sposób dowiedziałam się, bez jakiejkolwiek wyrafinowanej inwigilacji, że sąsiadka pije rozpuszczalną kawę Nescafe Azera i – jak na szanującą się Irlandkę przystało – smaruje pieczywo irlandzką margaryną Dairygold. Nie musiałam wróżyć z fusów, wystarczyło, że rzuciłam okiem na śmieci, którymi usłany był jej ogródek z tyłu domu. Lekcja na przyszłość, drogie dzieci, nie trzymamy kubłów na śmieci od strony nawietrznej.

Przy okazji pogratulowałam sobie wyczucia czasu, bo na parę dni przed sztormem dotarł termos, który zamówiłam dla Połówka i dziś właśnie miał swój wielki debiut. Połówek niestety nie zaliczył się do szczęśliwców, którzy mieli przywilej pozostania w domu. Nie było zmiłuj się, musiał jechać w tych opłakanych warunkach do Dublina, więc kiedy rano kąpał się przed pracą, zakradłam się do kuchni, podgrzałam do czerwoności zupę pomidorową, którą przyrządziłam wczoraj wieczorem, i taką bulgoczącą, niczym wywar czarownicy, przelałam do nowego nabytku. Według obietnicy producenta termosu miała pozostać gorąca przez 15 godzin. Mam nadzieję, że to nie była zwykła kiełbasa wyborcza dla naiwniaków!

Podglądałam przez chwilę transmisję na żywo z lotniska w Dublinie, aby zorientować się, jak sytuacja wygląda w stolicy – widziałam, że piloci całkiem dobrze radzili sobie z panującymi warunkami. Niemniej, nie chciałabym być na miejscu tych pasażerów.

Myślałam, że tegoroczny rozdział podróżniczy już zamknęłam sierpniowym wyjazdem na wyspę Arranmore, ale mój niespokojny duch (czy to Ty, mężu Hildegardy Zollstock?) znów zaczyna dochodzić do głosu. Chodzi mi po głowie pomysł jakiegoś krótkiego październikowego wyjazdu. Mam już nawet kilku potencjalnych faworytów, ale decydujący głos będzie jednak miała pogoda. Długoterminowa prognoza jest w miarę optymistyczna; całkiem znośne temperatury, zarówno w ciągu dnia, jak i w nocy, więc tym bardziej kusi mnie ten pomysł.

A skoro o Hildegardzie Zollstock mowa, to do Połówka dotarła długo wyczekiwana, najnowsza gra planszowa z wiedźmińskiego uniwersum, więc gdyby się ktoś zastanawiał, co będziemy robić na urlopie, to już informuję – zapewne wcielać w wiedźminów ze Szkoły Wilka.

Nie planowałam tego wpisu. W oryginalnym zamyśle miałam kontynuować relację z wyspy Arranmore, bo mam jeszcze sporo niepublikowanych zdjęć i chciałabym, aby zobaczyły światło dzienne, ale niestety znów opuściła mnie wena. Story of my life.

Ten post jest więc po to, abym się rozpisała i przestała być starym, zaschniętym i niedomagającym długopisem. Łudzę się, że siłą rozpędu uda mi się jutro, albo najpóźniej w niedzielę, wreszcie napisać tę relację, która chodzi za mną jak bezpański pies i domaga się uwagi, ja zaś konsekwentnie okazuję jej obojętność, a może nawet niechęć. Trzymanie kciuków mile widziane!