sobota, 25 października 2025

Książę z Tindera, który okazał się ropuchą – "Stronger"


Z ponad czterdziestu książek, które przeczytałam w tym roku ta zbulwersowała mnie najbardziej. Najmocniej poruszyła, a w zasadzie to wręcz wstrząsnęła do szpiku kości.

Kilka z tych przeczytanych należało do literatury obozowej, i choć czasem na ich kartach pojawiali się okrutni kapo, postać każdego z nich blaknie wobec antybohatera "Stronger" – człowieka zepsutego do szpiku kości.

Historia przedstawiona w "Stronger" idealnie wpisuje się w halloweenowy klimat, a na jej kanwie z powodzeniem mógłby powstać prawdziwy horror albo chociaż dreszczowiec. Psychopata i sadysta już jest – Paul Moody. Irlandzki "książę" z Tindera, który okazał się nie tyle ropuchą, co po prostu parszywą kreaturą. 


Scenariusz napisało samo życie, Nicola Hanney zaś przelała tę bolesną historię na papier i nadała jej życie.

(delikatne spojlery początku fabuły)

Wyobraź sobie, że masz 36 lat. Przed Tobą jeszcze niemal "całe życie". Ale tak tylko Ci się wydaje, bo pewnego, niezbyt pięknego, dnia lekarz oznajmia Ci, że masz terminalną postać raka.

Jeszcze nie dowierzasz, jeszcze masz nadzieję, że to może jakiś głupi żart, ale nikt się nie śmieje. Wręcz przeciwnie. Lekarz jest śmiertelnie poważny, a na Twoją sugestię kriokonserwacji, czyli zamrożenia komórek jajowych (no bo przecież jesteś jeszcze młoda i nie szykujesz się do trumny) odpowiada z brutalną szczerością, że to mija się z celem, bo nie dożyjesz macierzyństwa.

Straszne prawda? Nie wiesz jednak jeszcze, że to nie jest największy koszmar, jaki spotka Cię w życiu.

Nie przyjmujesz do wiadomości informacji o nadchodzącej śmierci. Niczym tonący brzytwy chwytasz się wszystkiego, co daje Ci nadzieję na uzdrowienie: wiary i modlitwy, obmywasz się świętą wodą z irlandzkiego źródła, przechodzisz na zdrową, bezmięsną dietę, wprowadzasz do niej mnóstwo soków, które mają wyeliminować raka, udajesz się do lokalnego uzdrowiciela i grzecznie poddajesz leczeniu, aż... staje się cud! Rak, który miał Cię zabić w przeciągu kilku miesięcy, całkowicie znika!

Ekstaza! Euforia! Wygrana na loterii! Czujesz, że świat znów leży u Twoich stóp. Że teraz będzie juz tylko pięknie. Bo przecież najgorsze już za Tobą.

Prr, poczekaj z tą radością. Nie tak szybko!

I wtedy wchodzi on. Cały na biało, choć duszę ma na wskroś czarną, ale tego nie widać. Czarujący, romantyczny irlandzki "książę" z bajki, o którym marzy chyba każda użytkowniczka aplikacji randkowej.

Chciałoby się rzec: "run, girl, run!", bo to jego nazwisko ("Moody" – ponury/humorzasty) jest tutaj wymownym omenem. Ale nie można.  I tak byś pewnie nikomu nie uwierzyła, ani nie posłuchała, bo jak śpiewała Małgorzata Ostrowska – "Ale miłość, moi mili, jest nieczuła na mądrości".

Myślę, że historię Nicoli Hanney z powodzeniem można nazwać wstrząsającą kroniką terroru. Mnie najbardziej w "Stronger" poruszył, zasmucił, a zarazem obrzydził fakt, że tym potwornym agresorem nie był zwykły "Ziutek", lecz... członek An Garda Síochána, czyli tutejszej policji. Człowiek, który nosił dumny i odpowiedzialny tytuł "stróża prawa", a okazał się pospolitym bandziorem. Obrzydliwym typem spod ciemnej gwiazdy. Silnym wobec słabych, słabym wobec silnych. To on był tutaj prawdziwym rakiem, którego należałoby usunąć, aby jego toksyczne macki nie dosięgły już nikogo więcej. 


Domyślam się też, że podzielenie się tą historią wiele kosztowało autorkę. Pewnie najwygodniej i najłatwiej byłoby wyprzeć ją z pamięci, zamieść pod dywan i zapomnieć, a jeszcze lepiej – wymieść spod tego dywanu i zwyczajnie wyrzucić na śmietnik historii. Zachować dla siebie. Nikt by wtedy głupio nie komentował, nie docinał, nie obwiniał ofiary (tak, mili państwo, victim blaming ma się świetnie w naszym społeczeństwie). Wiedzieliby o niej tylko najbliżsi Nicoli.

Są jednak w życiu takie sytuacje, kiedy trzeba wykazać się odwagą cywilną. I to też właśnie Nicola uczyniła. Poprzez uzewnętrznienie się, podzielenie ze światem tą swoją wstydliwą i bolesną historią, dała nadzieję innym. Tym, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji "bez wyjścia". 


Nicola stała się jakże potrzebnym światełkiem w tunelu beznadziejności i rozpaczy. Bo jeśli ona pokonała nieprzyjazny jej system, zwyciężyła z funkcjonariuszem prawa – doskonale obeznanym w technikach manipulacji i wyszukanych strategiach mających złamać przeciwnika – to każda inna ofiara przemocy psychicznej i fizycznej też może.

"Stronger" to przejmująca historia na faktach. To opowieść o tym, że co Cię nie zabije, to Cię wzmocni. Może nie jest to arcydzieło, które przejdzie do ponadczasowego kanonu literatury pięknej, jest to za to niezwykle potrzebna książka przełamująca tabu, i dająca innym jakże potrzebną im wiarę i nadzieję, że jeszcze będzie dobrze. Tylko nie można się załamać. 


Zabrzmi banalnie, ale jeśli pod wpływem tej książki choć kilka osób wyłapie czerwone flagi w swoim związku, to choćby dla nich warto było ją napisać.


niedziela, 12 października 2025

Książka, która mnie uleczyła

 

Nie wiem, kiedy to się stało. Chyba najlepszą odpowiedzią byłoby "nagle". Zupełnie nie potrafię wskazać dnia, w którym straciłam chęć do czytania. Nie umiem nawet wskazać przyczyn tego zachowania.

Zawsze czytałam dużo i chętnie. Nigdy nie trzeba było mnie do tego namawiać. Sierpień był jeszcze normalny pod tym względem. Później zaś nastał pierwszy wrześniowy tydzień, potem drugi, trzeci i czwarty. Nic się nie zmieniało. 


Dni mijały szybko, mój czytelniczy stos nie malał, rosły za to moje wyrzuty sumienia. Miałam kilka rozpoczętych książek: "Stories of Surrender" – autobiografię Bono, "Ireland's Curious Places" – kompendium ciekawych irlandzkich miejsc (przewodnik inny niż wszystkie), "Inishtrahull" – pozycję poświęconą irlandzkiej wyspie na dalekiej północy kraju, skąd już tylko rzut beretem do Szkocji, "Exploring Ireland's Castles", album o tutejszych zamkach, a także "One of the Girls", powieść, którą kupiłam kiedyś za trzy czy cztery euro w czasie... spożywczych zakupów w Aldi. Miałam więc w czym wybierać, ale tak naprawdę nie ciągnęło mnie do żadnej z nich. 



Aż któregoś dnia Połówek wrócił z zakupów, a na dnie reklamówki znalazłam dwie książki świeżo odebrane z biblioteki. Jedną była "Poor" Katriony O'Sullivan, a drugą "Schronisko, które przestało istnieć" Sławka Gortycha.


Bez większego przekonania zaczęłam czytać pierwszą z nich, i... zadziałała się magia!

"Poor" niespodziewanie przywróciła mi przyjemność z czytania. Uleczyła z mojej nietypowej bolączki. 


Jeszcze do niedawna miałam problem z przeczytaniem kilku stron czegokolwiek, teraz zaś... nie mogłam przestać! I tak sobie czytałam ją aż do drugiej w nocy, kiedy to doszłam do wniosku, że już czas spać.

Z zaskoczeniem stwierdziłam, że zaangażowałam się w historię tej obcej dla mnie kobiety i zaczęłam mocno jej kibicować.

Jako dziecko lubiłam czasopismo "Z życia wzięte". To była jedna z wielu gazet, które namiętnie kupowała moja mama. Nie wiem, czy historie w nim zawarte faktycznie były autentyczne, czy może wyssane z palca – nieważne. Lubiłam je jednak czytać. I choć dziś już nie sięgam po tę gazetę, z tamtych czasów pozostało mi zamiłowanie do historii z życia wziętych. Woody Allen może mieć kilka Oscarów, ale najlepsze scenariusze i tak pisze samo życie.

Na co dzień bardzo cenię sobie autentyczność – mam wrażenie, że zanika w naszym świecie. W świecie sztucznych fasad, w świecie pozerów i pozorów autorka jest powiewem świeżości. Katriona obnażyła przed czytelnikiem swoje wnętrze i stanęła przed nim nago (taka metafora, niech nikt się nie napala na goliznę), co niewątpliwie wymagało ogromnych pokładów odwagi.

Przed zupełnie obcymi dla niej ludźmi otworzyła drzwi do swojego osobistego piekła na ziemi i zapoznała ich ze swoimi demonami. Jednak ani przez moment nie udawała świętoszka i nie robiła z siebie aniołka, choć – biorąc pod uwagę powodzenie, jakim cieszyła się wśród mężczyzn – można by było pomyśleć, że jest kolejnym aniołkiem Victoria's Secret. 


W "Poor" kiepski jest tylko tytuł. Powieść O'Sullivan to historia niesamowicie zawiłych relacji rodzinnych, w których nic nie jest czarno-białe. To słodko-gorzka opowieść o tym, jak trudno przerwać błędne koło i wyrwać się z patologii, w której się dorastało.  

Były w niej rozczulające sceny chwytające za serce, ale też takie, w których to czytelnik chwyta za scyzoryk automatycznie otwierający się w kieszeni.

Jest też bardzo interesująca z psychologicznego punktu widzenia, bo jak na dłoni ukazuje negatywny wpływ programowania, które – chcąc nie chcąc – fundują nam rodzice. Programowania i prania mózgu, które wielokrotnie determinują później nasze zachowania (również w obliczu niebezpieczeństwa), a nawet życie.

To przejmująca opowieść o ludzkiej sile, ale też słabościach. O jednej z najtrudniejszych walk – tej ze samym sobą. O syzyfowym wysiłku i heroicznej walce o lepsze jutro, czyli bolesnych realiach, w których żyją dzieci z dysfunkcyjnych rodzin. Wielu z nich nigdy nie udaje się przerwać tej wielopokoleniowej patologii, ani wyrwać z bagna, w którym przyszły na świat. Nawet jeśli początkowo zaciekle walczą o każdy oddech, o to, by nie pójść na dno, to jednak z czasem te słabsze opadają z sił. Ewentualnie wykańczają je złowieszcze głosy w głowie podpowiadające szatańskie rozwiązania.  

Niedawno pisałam tutaj o autobiografii Matthew Perry'ego, która również porusza tematykę uzależnień i walki z nimi. Te dwie pozycje dzieli jednak ogromna przepaść. Mój osobisty stosunek do nich również jest inny. Zdecydowanie bardziej przemówiły do mnie przeżycia i rozterki Irlandki. Prawdę powiedziawszy, to gdzieś tam momentami widziałam w niej siebie. Sama książka również jest lepsza – ładniej napisana, mocniejsza w swoim przekazie i bardziej dopracowana (choć końcówkę uważam za zbyt przyspieszoną, z chęcią przeczytałabym bardziej szczegółowy opis wydarzeń).

Katrionie udało się nie zatonąć w tym niebezpiecznym wirze, w który wciągnęli ją nieustająco podtapiający się rodzice. Zdołała wydobyć się z matni. Jeśli więc ktoś z Was ma ochotę na pokrzepiającą "bajkę" z happy endem, to "Poor" będzie dobrym wyborem. 


 

piątek, 3 października 2025

Hello, October!

Mokro, wietrznie i... romantycznie! Czyli mój ulubiony rodzaj pogody na dni, kiedy nie muszę nigdzie być, mogę zostać w domu i z suchego miejsca obserwować liście tańczące na wietrze.

Październik zaczął się z przytupem, mamy bowiem pierwszy sztorm tego miesiąca o jakże wdzięcznym i niewinnym imieniu Amy.

Co ciekawe, wcale nie było dziś zimno, a "jedynie" wiało i lało. Najgorzej było oczywiście na zachodzie kraju, czyli tam, gdzie mnie nie ma. Choć raz jestem we właściwym miejscu i we właściwym czasie, ha!

W moim hrabstwie to raczej bułka z masłem. "Popłuczyny" po sztormie z prawdziwego zdarzenia. A mimo to podmuchy wiatru były tak mocne, że poprzewracały mi donice z kwiatami, a nawet ciężką, metalową ławkę ogrodową. Sąsiadce zaś sztorm Amy bezpardonowo wybebeszył – niczym Kuba Rozpruwacz – kubeł z recyklingowymi odpadami. W ten oto sposób dowiedziałam się, bez jakiejkolwiek wyrafinowanej inwigilacji, że sąsiadka pije rozpuszczalną kawę Nescafe Azera i – jak na szanującą się Irlandkę przystało – smaruje pieczywo irlandzką margaryną Dairygold. Nie musiałam wróżyć z fusów, wystarczyło, że rzuciłam okiem na śmieci, którymi usłany był jej ogródek z tyłu domu. Lekcja na przyszłość, drogie dzieci, nie trzymamy kubłów na śmieci od strony nawietrznej.

Przy okazji pogratulowałam sobie wyczucia czasu, bo na parę dni przed sztormem dotarł termos, który zamówiłam dla Połówka i dziś właśnie miał swój wielki debiut. Połówek niestety nie zaliczył się do szczęśliwców, którzy mieli przywilej pozostania w domu. Nie było zmiłuj się, musiał jechać w tych opłakanych warunkach do Dublina, więc kiedy rano kąpał się przed pracą, zakradłam się do kuchni, podgrzałam do czerwoności zupę pomidorową, którą przyrządziłam wczoraj wieczorem, i taką bulgoczącą, niczym wywar czarownicy, przelałam do nowego nabytku. Według obietnicy producenta termosu miała pozostać gorąca przez 15 godzin. Mam nadzieję, że to nie była zwykła kiełbasa wyborcza dla naiwniaków!

Podglądałam przez chwilę transmisję na żywo z lotniska w Dublinie, aby zorientować się, jak sytuacja wygląda w stolicy – widziałam, że piloci całkiem dobrze radzili sobie z panującymi warunkami. Niemniej, nie chciałabym być na miejscu tych pasażerów.

Myślałam, że tegoroczny rozdział podróżniczy już zamknęłam sierpniowym wyjazdem na wyspę Arranmore, ale mój niespokojny duch (czy to Ty, mężu Hildegardy Zollstock?) znów zaczyna dochodzić do głosu. Chodzi mi po głowie pomysł jakiegoś krótkiego październikowego wyjazdu. Mam już nawet kilku potencjalnych faworytów, ale decydujący głos będzie jednak miała pogoda. Długoterminowa prognoza jest w miarę optymistyczna; całkiem znośne temperatury, zarówno w ciągu dnia, jak i w nocy, więc tym bardziej kusi mnie ten pomysł.

A skoro o Hildegardzie Zollstock mowa, to do Połówka dotarła długo wyczekiwana, najnowsza gra planszowa z wiedźmińskiego uniwersum, więc gdyby się ktoś zastanawiał, co będziemy robić na urlopie, to już informuję – zapewne wcielać w wiedźminów ze Szkoły Wilka.

Nie planowałam tego wpisu. W oryginalnym zamyśle miałam kontynuować relację z wyspy Arranmore, bo mam jeszcze sporo niepublikowanych zdjęć i chciałabym, aby zobaczyły światło dzienne, ale niestety znów opuściła mnie wena. Story of my life.

Ten post jest więc po to, abym się rozpisała i przestała być starym, zaschniętym i niedomagającym długopisem. Łudzę się, że siłą rozpędu uda mi się jutro, albo najpóźniej w niedzielę, wreszcie napisać tę relację, która chodzi za mną jak bezpański pies i domaga się uwagi, ja zaś konsekwentnie okazuję jej obojętność, a może nawet niechęć. Trzymanie kciuków mile widziane!