Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Clare. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hrabstwo Clare. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 7 stycznia 2013

(ponad) 80 stóp pod ziemią - jaskinia Doolin


Be careful what you wish for, it might come true – uważaj na to, czego sobie życzysz, bo możesz to dostać, mówi pewna mądra myśl. I w niektórych przypadkach faktycznie się to sprawdza. Znacie dowcip o Murzynie, który po złapaniu złotej rybki zażyczył sobie, by spełniła 3 jego życzenia? Chciał być biały, nic nie robić i mieć dużo - hmm, jak by to subtelnie wyrazić? – dupeczek. Zgodnie z obietnicą rybka spełniła jego życzenia. Zamieniła go w sedes w damskiej toalecie.



To był dość pechowy scenariusz, który z kolei świetnie wpisałby się w słowa Oscara Wilda, który stwierdził kiedyś, że „Są tylko dwie tragedie na świecie: jedna to nie mieć tego, czego się chce, a druga mieć to, co się chciało”. Ale jest też inna opcja, o której nie wspomniał ten bystry Irlandczyk – można dostać to, co się chciało i być z tego powodu szczęśliwym. Doskonale się o tym przekonałam, kiedy zwiedzając Aillwee Cave i podążając za długim ogonem turystów, westchnęłam nieco zrezygnowana: zwiedzić taką jaskinię samemu, to byłoby coś! Jakieś trzy tygodnie później całkiem nieoczekiwanie moje marzenie się spełniło. Jaskinia zwie się Doolin Cave i okazała się nawet ciekawsza niż ta powyżej wspomniana.



Pisząc o jaskini Doolin może nie powinnam porównywać jej do Aillwee, bo tak naprawdę obydwie te atrakcje znacznie się od siebie różnią, jednak ciężko mi będzie uniknąć mimowolnego zestawiania ich. Ta pierwsza stworzona została z rozmachem, jest chyba najpopularniejszą jaskinią w Irlandii i ma solidne zaplecze turystyczne. To rozbudowany kompleks, w którym można spędzić nawet połowę dnia zwiedzając, przechadzając się po otaczającym go skalistym krajobrazie, urządzając sobie piknik, degustując w sklepiku wspaniałe produkty domowej roboty, czy chociażby podziwiając egzotyczne ptaki w tamtejszym centrum ptaków drapieżnych.



Doolin wypada przy niej niczym uboga kuzynka Bietka. Albo kuzyn Pons. Ale to tylko pozory atakujące nas przy podjeździe pod centrum turystyczne – skromny budynek, taki jak lubię, bo urządzony na nowoczesną modłę, gdzie dominuje szkło. Tuż obok niewielki parking i sceneria – obiektywnie oceniając – niezbyt rzucająca na kolana. Na zewnątrz stolik, krzesła, ławka, mały skalniak. Obok, do ściany budynku przylega „mini-zagroda”, gdzie nie zwracając na mnie uwagi pasie się urocza parka kóz i spaceruje małe stado kur. Na płocie ostrzeżenie „this one bites!!” [ten gryzie!] i zdjęcie nadpobudliwego kuraka. Podchodzę do płota, jak kiedyś podchodził Pawlak z Kargulem, a agresywny kogut rzuca się w moim kierunku. Easy, tiger! mówię. Peace! Wyluzuj! Ale ten dalej robi swoje. Stroszy pióra, podskakuje, jakbym przyszła tu z zamiarem oskubania go żywcem. Albo zamiast aparatu miała tasak.



Wnętrze centrum też jest skromne. Na małej powierzchni znajduje się kilka stolików, sofy, mini-biblioteczka, ekspozycja tablic informacyjnych, sklepik. Jest starszy mężczyzna za ladą i młodziutki przewodnik, który po kilkunastu minutach oczekiwania zabiera naszą dwójkę na niezapomnianą przygodę. Już sam fakt, że jesteśmy sami, znacznie mnie uskrzydla, a świadomość nadchodzących emocji prawie sprawia, że unoszę się w powietrzu. Bez pomocy Red Bulla.



O czymś takim mogłam jedynie do niedawna marzyć. A teraz to wszystko rozgrywało się w rzeczywistości. Schodziłam po stukilkudziesięciu schodkach okratowanego szybu. Moja podróż do wnętrza ziemi właśnie się rozpoczynała. Było ciemno i ekscytująco. Kiedy pokonaliśmy pionowy szyb o długości około trzydziestu metrów, nasz przewodnik wskazał nam na długi rząd kolorowych kasków, a ja wybrałam intensywnie żółty – jakby ta jego jasna barwa mogła w jakiś cudowny sposób przełamać panującą ciemność. Kask nie tylko świetnie się wywiązuje ze swojej roli, o czym doskonale świadczą liczne rysy na jego czubku, ale także automatycznie dodaje atrakcyjności całemu procesowi zwiedzania.



Zakładam kask, a chwilę później przez moje gapiostwo i nieumyślne pominięcie jednego schodka dosłownie lecę na przewodnika, a biedak asekuracyjnie wyciąga ręce, by mnie złapać. Gest doceniłam, ale niebezpieczeństwo zostało na szczęście w porę zażegnane, a moja kobieca duma uniknęła blamażu, jakim bez wątpienia byłoby obciachowe runięcie na glebę.



Szczęśliwym trafem dalszy ciąg zwiedzania obfituje tylko i wyłącznie w przyjemne chwile. A kiedy na chwilę przewodnik gasi światło, by po krótkim momencie znów je włączyć i ukazać nam ogromnej urody Great Stalactite, wielki stalaktyt, wzdycham z nieukrywanym podziwem. I może to dziwne, ale nie chcę wychodzić na zewnątrz. Czyżby odezwał się zew natury? Natura jaskiniowca? Chcę jak najdłużej przebywać w tym ciemnym, surowym, ale fascynującym wnętrzu – z Połówkiem, przewodnikiem i tym niesamowitym dziełem natury, jakim jest siedmiometrowy stalaktyt. Waży kilka ton, jest pomarszczony niczym zasłona, dwukolorowy i należy do grupy najdłuższych stalaktytów świata. Odbiera należyte wyrazy podziwu.



Jaskinia została odkryta w 1952 roku przez angielskich speleologów. Nazwano ją Pol an Ionain, ale rozpromowano jako Doolin Cave. Ale zanim udało im się w końcu otworzyć tutaj turystyczne centrum, John i Helen Browne w 1990 roku wykupili ziemię, na której się znajduje i przeszli przez długą, ciernistą drogę.



Walka z urzędowymi hydrami i Speleological Union of Ireland - rzucającą im kłody pod nogi i niechętnie przyglądającą się planom spopularyzowania jaskini - była ciężka, ale ostatecznie zakończyła się pełnym sukcesem. Jaskinię udostępniono zwiedzającym w 2006 roku, ale wtedy dostęp do niej był znacznie ograniczony. Do jaskini kursowały busy z Doolin. Widoczne na zdjęciach centrum jest całkiem świeżutkie, wzniesiono je dopiero w 2010 roku – po pozytywnym rozpatrzeniu piątego z kolei wniosku o budowę centrum.



Rozbudowa Doolin Cave wzbudzała wiele kontrowersji. Wysuwano różnego kalibru argumenty, obawiano się niepotrzebnej ingerencji w środowisko i ewentualnych uszkodzeń stalaktytu. Sugerowano brak innych atrakcji wartych uwagi, ale to wszystko jest dla mnie jednym wielkim stekiem bzdur. W Doolin Cave dba się o bezpieczeństwo, o optymalne warunki dla stalaktytu, jak i dla samych turystów. W czasie jednego oprowadzania ich liczba nie może przekroczyć 20 osób.



Cieszę się, że otwarto centrum, że dziś można tak po prostu przyjechać tam i zobaczyć podziemny świat – świat wyrzeźbiony przez naturę siłą przepływającej tam wody. Dla mnie skarbem jaskini jest nie tylko Great Stalactite i pomniejsze ciekawostki, na które natrafia się pod drodze. Skarbem tego miejsca jest także nasz przewodnik. To przesympatyczny młody człowiek, niezwykle przyjacielski, inteligentny i dowcipny. Od początku nawiązaliśmy z nim bardzo dobry kontakt, a brak innych osób od razu wprowadził luźną atmosferę. Rozmawialiśmy na wiele innych tematów, nie tylko tych dotyczących geologii i jaskini, a ja z przyjemnością odkryłam, że mamy bardzo podobne spostrzeżenia i upodobania – podobają nam się te same strony wyspy, nie przepadamy za Dublinem i Limerickiem. Wymienialiśmy się zabawnymi historyjkami z pracy, osobistego życia,  żartowaliśmy z niesfornych klientów, a ciszę w jaskini często przerywał nasz szczery i głośny śmiech. Spotykanie takich osób na swojej drodze to prawdziwa przyjemność. Godzina naszego oprowadzania upłynęła zdecydowanie za szybko i choć chciałoby się przedłużyć te przyjemne chwile przy Guinnessie w pubie, jedynie co mogliśmy wtedy zrobić, to serdecznie podziękować naszemu przewodnikowi, wręczyć w podzięce 10 euro napiwku i życzyć powodzenia.




Co więcej mogę Wam powiedzieć? Kapitalnie było! Cały elaborat mogłabym o tym napisać tylko ile można czytać o ochach i achach? Mogę Wam jedynie życzyć, byście trafili na naszego przewodnika, na tego młodego człowieka, który ma w sobie ogrom pasji i żywiołowości. Najsympatyczniejszy przewodnik jakiego znam, to z pełnym przekonaniem mówię Wam ja.


sobota, 30 czerwca 2012

Śladami Ojca Teda - Plebania, czyli Craggy Island Parochial House

Dzień był ciągle słoneczny, słońce oświecało nam drogę, a plan zwiedzania, który mieliśmy opracowany na ten dzień, został już zrealizowany. Było jednak nieco za wcześnie, by wyruszyć w drogę powrotną. Byliśmy w hrabstwie Clare i mieliśmy doskonałą okazję zobaczyć na własne oczy dom, który do tej pory oglądaliśmy tylko na szklanym ekranie. Mowa oczywiście o domu parafialnym Ojca Teda, jego dwóch kompanów po fachu i ich gospodyni, Pani Doyle.


 


Serialowy dom parafialny na Craggy Island w rzeczywistości zwie się Glanquin House i znajduje się niedaleko Parku Narodowego Burren. Od jakichś trzydziestu lat zamieszkiwany jest przez Patricka i Cheryl McCormack. Pat jest miejscowym człowiekiem, farmerem, Irlandczykiem z krwi i kości, a Cheryl urodziła się w Nowym Jorku. Para wraz z pięciorgiem dzieci mieszka w szarym georgiańskim domu wybudowanym w XIX wieku przez szkockich osadników.


 


Dom niczym by się nie wyróżniał i zapewne pozostałby zwykłą, niezbyt urodziwą rezydencją wiejską, gdyby w połowie lat 90. ktoś nie zapukał do drzwi McCormacków i nie zaproponował wykorzystania wizerunku ich posiadłości w serialu komediowym zatytułowanym „Father Ted”. Potem wszystko potoczyło się szybko: ekipa filmowa pojawiła się na miejscu, tymczasowo stała się częścią rodziny, a McCormackowie częścią ekipy filmowej. Serial odniósł wielki sukces, zgromadził wielkie grono swoich miłośników, a hrabstwo Clare zaczęło przyciągać coraz więcej zwolenników nieśmiertelnego Ojca Teda. 


 


Sceny wewnątrz serialowego domu parafialnego kręcono w londyńskim studio. Wnętrze domu rodziny McCormack absolutnie nie odzwierciedla tego, co możemy zobaczyć w środku domu trójki księży. A mimo to nie brakuje chętnych, którzy nie tylko chcą się sfotografować przed bramą posiadłości, lecz także zajrzeć do środka domu – jakby w nadziei, że zobaczą tam to, co wiele razy widzieli w telewizji: fotel Ojca Jacka, kanapę, na której przesiadywał Ted i Dougal, stolik przy, którym toczyły się rozmowy i gry. 


 


Wobec nieustającego napływu ciekawskich i niesłabnącego zainteresowania ze strony miłośników tego kultowego serialu Cheryl postanowiła skorzystać z okazji i wcielić się w rolę Pani Doyle, którą fani serialu zapamiętali jako będącą zawsze w gotowości do zaserwowania filiżanki herbaty. Domową atmosferę, wypieki własnej roboty i wspomnianą herbatę Cheryl oferuje za 10 euro od osoby. Koniecznie trzeba się jednak wcześniej umówić, bo niespodziewani goście potrafią ponoć spotkać się z zachowaniem, które niekoniecznie mieści się w ramach słynnej irlandzkiej gościnności. McCormackowie oferują również odpłatne oprowadzanie po farmie i okolicy. A ta jest dość przyjemna. Choć księżycowa i na pozór mało ciekawa oferuje różne, mniejsze bądź większe, atrakcje.


 


Zmierzając wąską dróżką do domu Ojca Teda odczuwałam swego rodzaju ekscytację. Z jakiegoś powodu lubię odwiedzać miejsca, które wcześniej widziałam w lubianych przeze mnie produkcjach filmowych i serialowych. Jest w tym czymś coś interesującego i ekscytującego – może poczucie, że telewizja nie kłamie? Że to, co widzieliśmy na szklanym ekranie, faktycznie istnieje w rzeczywistym świecie – że można to dotknąć,  zobaczyć na własne oczy, poczuć atmosferę tego miejsca.


 


To, co zobaczyłam, wyglądało niemalże tak, jak doskonale mi znany kadr z „Father Teda” – ten sam nieco zrujnowany już dom, te same obszerne połacie zieleni wokół, ta sama uchylona biała brama. Można też było niemalże usłyszeć zachęcający i nieco ponaglający głos Pani Doyle – go on, go on, go on! – by wejść na teren posiadłości. To była jednak niedziela, a my nie mieliśmy wcześniejszej rezerwacji. Nie wypadało burzyć weekendowego spokoju rodziny. Należy im się szacunek. Ich dom już praktycznie dawno temu przestał być prywatny, bo powiedzmy sobie szczerze – kto przyjeżdżając tutaj nie ma wrażenia, że przyjechał odwiedzić starych znajomych? Myślę, że wiele osób w pewnym sensie „uzurpuje” sobie prawo do wkroczenia na teren posiadłości. Nie ma przecież odstraszającej tabliczki z dala wrzeszczącej PRIVATE i NO TRESPASSING, nie ma drutu kolczastego, a zamiast rottweilerów natrafimy co najwyżej na grupkę psów, znających  lepsze zastosowanie dla swoich zębów niż szarpanie nimi ludzkiej odzieży i kończyn.


 


Brak przed bramą charakterystycznej figurki Matki Boskiej w połączeniu z kilkoma pojazdami zaparkowanymi przed domem udowadniało, że czasy się zmieniły, a z domu nie wyjdzie beztroski Dougal „wyprowadzający” ojca Jacka na spacer. Tymczasowej rozrywki mogły mi dostarczyć tylko pasące się nieopodal domu źrebaki, a także spacer wzdłuż drogi z malowniczymi widokami.


 


Co mnie zaskoczyło? Nieustannie przybywający turyści. W momencie naszego przyjazdu teren rezydencji opuścił jeden samochód, żaden z tych, które pojawiły się później nie wjechał na teren posiadłości. Ale ludzie cały czas przybywali – zatrzymywali się przy drodze, wyciągali aparaty i robili zdjęcia. Jedni odjeżdżali, inni przyjeżdżali. I to był doskonały dowód na to, że wraz z przedwczesną śmiercią tytułowego Ojca Teda, absolutnie nie umarła pamięć ani o nim, ani o tym kultowym serialu.

niedziela, 24 czerwca 2012

Aillwee Cave, czyli co wspólnego z jaskinią mają niedźwiedzie, "krówki" i ptaki drapieżne



Stereotypy bywają krzywdzące, znów się o tym ostatnio przekonałam. Jaskinia Aillwee (Aillwee Cave) to chyba najsłynniejsza tutejsza grota, a zarazem jedna z najpopularniejszych atrakcji turystycznych w hrabstwie Clare. Wiedziałam, że jaskinia jest tworkiem dość komercyjnym, że jest droga, a do tego wiecznie oblegana przez turystów. Nigdy jakoś specjalnie mnie nie intrygowała, a zasłyszane na jej temat informacje pełniły funkcję hamulca – dość skutecznie powstrzymywały mnie przed wizytą w tym miejscu. 


 


Kiedy moja znajoma opowiedziała mi, że zabrała na wycieczkę do jaskini dzieci i swoich gości z Belgii, a jej sześcioletni syn z wielką ekscytacją opowiedział o tym, co zobaczył, pomyślałam, że chyba właśnie nadszedł czas, by stawić czoło stereotypom. Po latach oglądania irlandzkich zamków, kompleksów sakralnych i megalitów zaczęłam nabierać ochoty na coś innego. Zadałam znajomej krótkie pytanie: so would you recommend it?, a ona stwierdziła, że warto było tam pojechać. Kiedy taka odpowiedź pada z ust osoby, która zwiedziła prawie połowę świata, to wypada zaufać rekomendacji.


 


Jaskinia znajduje się niedaleko Ballyvaughan, praktycznie w samym sercu Burren, wapiennego płaskowyżu o niemalże księżycowym wyglądzie. Całość prezentuje się dość malowniczo, ale zarazem wrogo. Mało tu drzew, domostw, śladów człowieka. Dużo tu natomiast przeróżnych grot, niestety z reguły niedostępnych dla zwykłego turysty. Ci, którzy koniecznie chcieliby zobaczyć, jak Burren prezentuje się od wewnątrz, mają okazję uczynić to właśnie w Aillwee Cave.


 


Ściganie królika przez psa zazwyczaj kończy się w dość niewyszukany sposób: albo kat dopada ofiarę, albo ofiara umyka. Kiedy w 1944 roku pies pasterski farmera Jacko McGanna udał się w pościg za królikiem, Irlandczyk podążył ich tropem. Nie wiem, jak potoczyły się losy futrzaka, wiem natomiast, że dzięki pościgowi farmer odkrył jaskinię, w której schował się królik. Sam Jacko - nie wiedząc czemu -  zachował swoje odkrycie w tajemnicy, a w międzyczasie przy pomocy świecy, oswajał się ze swoim znaleziskiem.


 




Niemalże trzydzieści lat później farmer wyjawił swój sekret. Zaczęło się nieuniknione: przyjechali speleologowie z lepszym sprzętem i światłem. Doszli tam, gdzie mogli, a tam, gdzie dotrzeć nie mogli, bo przejście było zablokowane, przedostali się cztery lata później w 1977 roku. Wtedy już od roku odbywało się zwiedzanie. Jacko zmarł trzynaście lat po wyjawieniu swojego sekretu, a dwa lata później progi jaskini przekroczył milionowy zwiedzający. Grotę sporadycznie określa się Jaskinią McGanna, częściej jako Aillwee Cave.


 


Podróż do wnętrza ziemi rozpoczyna się z liczną grupą i przewodnikiem. Jest ciemno, wilgotno, początkowo dość wąsko i nisko. Osoba mierząca nieco ponad 170 cm zazwyczaj spokojnie może przemieszczać się wyprostowana. Trasa nie jest długa ani męcząca. Przystanków jest kilka i już na samym wstępie obejrzeć można niewielki stos kości po niedźwiedziach brunatnych, których od długich lat nie ma już w Irlandii. W międzyczasie przewodniczka przybliża nam genezę jaskini, tłumaczy, że jej wnętrze zostało wyżłobione przez wodę jakieś 2 mln lat temu. Przepływająca tu rzeka zasilana była wodą z topniejących lodowców. Kiedy lodowiec ustąpił, rzeka wyschła. A pustą jaskinię zagospodarowały niedźwiedzie zapadające w sen zimowy. W międzyczasie pojawiły się stalagmity i stalaktyty, które nieraz przybrały zabawne formy: rąk złożonych do modlitwy lub garści marchewek.


 


Na pewnych odcinkach jaskinia staje się dość obszerna i wysoka. Pokonujemy mokrą ścieżkę, przesuwamy się gęsiego, robimy zdjęcia i pokonujemy stalowe mostki zawieszone na pewnej wysokości. Przewodniczka prosi, by na chwilę wyłączyć aparaty. Chce nam zademonstrować ciemność jaskini. Gasi światło, a grotę ogarnia ciemność doskonała. Możecie pomachać ręką przed oczami. Nic nie zobaczycie. To ciemność, do której oczy nigdy się nie przyzwyczają. Bez sztucznego światła nie można nic zobaczyć. To straszna próbka tego, jak ciężkie byłoby życie bez możliwości widzenia.


 


Niedługo po dotarciu do wodospadu – najbardziej spektakularnego po obfitych opadach - nasze oprowadzanie dobiega końca. Jest swego rodzaju żal – pół godziny we wnętrzu ziemi z kilkudziesięcioma obcymi osobami upłynęło zdecydowanie za szybko choć w przemiłej atmosferze. Ostatni odcinek pokonujemy w tunelu będącym dziełem człowieka – wykuty, by umożliwić ruch okrężny w jaskini.


 


Sporo czasu upłynęło od odkrycia jaskini, wiele zmieniło się w tym czasie. Poszerzono wejście do groty, wybudowano centrum turystyczne i sąsiednie The Burren Birds of Prey Centre poświęcone ptakom drapieżnym, pejzaż pozostał jednak ten sam. Budynek centrum turystycznego umiejętnie wkomponowano w skalny krajobraz, a pobliski teren zagospodarowano na użytek turystów. Przed albo po zwiedzaniu można m.in. wspiąć się na wzgórze, z którego „wyrasta” centrum, lub po prostu odpocząć przy filiżance kawy.


 


Koniecznie trzeba też odwiedzić farm shop, gdzie można odbyć degustację serów Burren Gold absolutnie zasłużenie zdobywających przeróżne nagrody. Sery są pyszne, a małe kawałeczki przeznaczone do degustacji znikają w ekspresowym tempie. Sklepik oferuje mnóstwo innych produktów domowej roboty i wysokiej jakości. Skusiliśmy się na pudełko czterech „krówek” o dwóch różnych smakach: irish cream, a także cherry, vanilla and nut. Krówki wrzucam w cudzysłów, bo to w miarę bliski odpowiednik tutejszego fudge – to jednak zdecydowanie nie to samo. Wiecie co Wam powiem? Smak irish cream fudge będzie nam się śnił do końca życia. Wspaniała konsystencja, doskonały smak, a widok naszych min po pierwszym kęsie po prostu bezcenny. Nabyty kawałek sera o smaku garlic and nettle nie dojechał do naszego domu, został skonsumowany jeszcze w aucie. Bynajmniej nie przez myszy.


 


Nie spodziewałam się rewelacji udając się do Aillwee Cave. Oprowadzanie jest krótkie, a stalagmity i stalaktyty niezbyt imponujące, ale mimo to dobrze się bawiłam. Jestem przeciwniczką komercyjnych atrakcji, ale w tym wypadku opuściłam ten kompleks naprawdę zadowolona. Miejsce ma duży potencjał i jest dobrym pomysłem na spędzenie nawet połowy dnia na świeżym powietrzu. Nie byłam w centrum poświęconemu ptakom drapieżnym, choć spotkałam się z bardzo pozytywnymi opiniami na jego temat. Myślę jednak, że jeszcze kiedyś tu wrócę. Po to, by obejrzeć ptaki, popatrzeć na wszechobecne skały i koniecznie nabyć krówki o smaku irlandzkiej śmietany.


 


środa, 16 listopada 2011

Craggaunowen Project - żywa przeszłość



Był sobie kiedyś człowiek z pasją. Nazywał się John Hunt, był cenionym mediewistą i zagorzałym kolekcjonerem antyków. Swoją pasję dzielił z żoną Gertrudą urodzoną w Niemczech. Huntowie stanowili nietuzinkową parę. Ich dom był zawsze otwarty dla tych, którzy chcieli obcować z imponującym zbiorem artefaktów przez długie lata pieczołowicie gromadzonym przez małżeństwo. Dom Huntów był domem, gdzie przeszłość w sprawny sposób koegzystowała z teraźniejszością. Gertrudzie za flakon do kwiatów służyła licząca sobie 5000 lat alabastrowa egipska waza, a gościom dane było popijać wino z etruskiego naczynia pochodzącego z V wieku p.n.e, a zarazem podziwiać wiszący na kuchennej ścianie obraz Pablo Picasso.


 


John, jak przystało na historyka z zamiłowania, postanowił pozostawić coś od siebie przyszłym pokoleniom. W 1965 roku Hunt zakupił Craggaunowen Castle, pochodzącą z XVI wieku ufortyfikowaną wieżę obronną, aby utworzyć park etnograficzny na terenie przylegającym do zamku. Tak powstał projekt Craggaunowen - The Living Past [Żywa Przeszłość], mający na celu próbę odtworzenia niektórych aspektów historii Irlandii: od czasów prehistorycznych, aż do okresu wczesnochrześcijańskiego.


 


Hunt szczęśliwie zrealizował swój projekt, przekazał go narodowi irlandzkiemu, po czym rok później zmarł. Odszedł w wielkim stylu, ale mimo to pozostawił po sobie pustkę. Czasami wydaje mi się, że ludzie wybitni nie powinni podlegać temu przykremu prawu natury. Prawu, które jako jedyne jest równe dla wszystkich.


 


Po zeszłorocznej wizycie w podobnym skansenie w Irish National Heritage Park odczuwałam  pewien niedosyt i podświadomie szukałam ujścia dla mojego rozczarowania. Craggaunowen okazało się być tym, czego oczekiwałam, udając się do INHP. Choć obydwa parki dziedzictwa narodowego wykazują pewne podobieństwo poprzez rekonstrukcje niektórych obiektów, tak naprawdę są inne. I ta inność bardziej do mnie przemawia w przypadku Craggaunowen.


 


Już przy wjeździe do skansenu turystę witają rozległe pastwiska upstrzone przeuroczymi owcami Soay, specyficznym i rzadko spotykanym gatunkiem owiec wykazującymi spore podobieństwo do kozic.


  może wystarczy już tych zdjęć, co? ;)




Skansen jest usytuowany na obszarze 50 akrów w niesamowicie nastrojowym wiejskim środowisku. Jest to szczególnie widoczne z małej platformy widokowej na szczycie zamku, a także z drogi prowadzącej do skansenu. Zbliżając się do niego w pewnym momencie po prostu musiałam wysiąść z auta i sfotografować to, co widziałam. Inaczej się nie dało. Oparłam się o ogrodzenie, zastanawiając się, jak w takich warunkach zrobić jak najlepsze zdjęcie. Stojący obok mnie turysta wydawał się czytać w moich myślach: "Na twoim miejscu nie przechodziłbym przez ogrodzenie. Spójrz tylko na te byki". Przejechalibyście obojętnie koło takiego widoku?


 


Mimo że obszar należący do skansenu jest dość rozległy, a na wytyczonym szlaku natrafia się na jakieś 12 atrakcji, wizyta w parku mija dość szybko. Mija jednak w bardzo przyjemnej atmosferze i pod znakiem leśnych przechadzek. Moje największe zainteresowanie wzbudziły trzy obiekty: ładny, ale dość skromnie odrestaurowany zamek, bijący na głowę karykaturalny model z INHP, crannóg - fantastyczna rekonstrukcja sztucznej wysepki na jeziorze, która w czasie mojej wizyty w INHP była zamknięta dla zwiedzających. Interesująca okazała się także łódź zrobiona ze skór, na wzór tej zbudowanej przez irlandzkiego mnicha, świętego Brendana zwanego Żeglarzem. Historia świętego i jego niesamowitej podróży była jedną z najbardziej popularnych opowieści średniowiecznej Europy. Przetłumaczono ją na wiele języków. To był taki ówczesny bestseller.


 


Jak mówi dziewięciowieczny rękopis, Brendan był pierwszym człowiekiem, który odkrył Amerykę. Tim Severin, pisarz i podróżnik, zbudował w 1976 roku łódź według opisu zawartego w rękopisie, po czym wypłynął wraz z załogą na wody Atlantyku. Wszystko to miało na celu zweryfikowanie autentyczności historii o skromnym irlandzkim mnichu, który miał rzekomo dopłynąć do Ameryki niemalże 1000 lat przed Krzysztofem Kolumbem. Rejs oczywiście nie obył się bez przeszkód - kadłub łodzi został uszkodzony przez kawałek lodu, a sama łódź wielokrotnie zbaczała z kursu i dzielnie stawiała opór szalejącym sztormom - ale ostatecznie zakończył się happy endem. Śmiałkowie udowodnili, że święty, który notabene prawdopodobnie urodził się i wychował w prymitywnej chatce na wzór tych zrekonstruowanych w skansenie, faktycznie mógł w ten sposób dotrzeć do Ameryki.


 


Brendan znajduje się w specjalnej szklanej piramidzie w swoim "naturalnym" środowisku, czyli niewielkim zbiorniku wodnym, który pełni funkcję nie tyle ozdobną, co po prostu praktyczną - zapewnia odpowiednią wilgotność powietrza, a tym samym zapobiega pękaniu skórzanego kadłuba łodzi. Dno zbiornika mieni się blaskiem drobnych monet wrzucanych tam przez turystów. I my też dorzuciliśmy swoje trzy grosze.




 




Wstęp do skansenu nie należy do najtańszych. Sądzę, że cena powinna być niższa o jakieś 2-3 euro. Nie zmienia to jednak faktu, że park jest w moim odczuciu absolutnie godny odwiedzenia. Podobało mi się tutaj zdecydowanie bardziej niż w Irish Nationa lHeritage Park. Obydwa parki dziedzictwa narodowego Irlandii uzupełniają się wzajemnie, więc miłośnikom Szmaragdowej Wyspy nie zaszkodzi zwiedzić obydwa te miejsca.


 


Czy jest coś, czego żałuję w przypadku Craggaunowen Project? Tak. Tego, że nigdy nie uda mi się poznać jego inicjatora, Johna Hunta i dostąpić zaszczytu wzięcia udziału w jego wykładzie. Mogę jedynie spojrzeć na jego spokojny, przyjazny wizerunek umieszczony w centrum turystycznym tuż nad kominkiem i cieszyć się, że byli i ciągle są jeszcze na tym świecie pasjonaci z prawdziwego zdarzenia.