Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kolorowe miasto. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kolorowe miasto. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 10 stycznia 2021

Powrót na walijską ziemię: Tenby

 

Co George Clooney ma wspólnego z Tenby? Przekornie odpowiem, że... wszystko i nic. Wszystko - dlatego, że przez cały swój krótki pobyt w tym walijskim miasteczku kojarzyło mi się ono właśnie z tym holywoodzkim aktorem. Nic - bo zaryzykowałabym stwierdzenie, że słynny George nawet nie wie, gdzie szukać Tenby na mapie. 

 

"Jedź do Tenby" - mówili. "Będziesz zachwycona!" - mówili. 



A zatem pojechaliśmy. Byliśmy w nim przejazdem już pierwszego dnia naszych walijskich wakacji, ale jako że dzień chylił się ku końcowi, a my nie mieliśmy jeszcze zarezerwowanego noclegu, mieliśmy inne priorytety i nie zabawiliśmy tam długo. Właściwa wizyta miała miejsce drugiego dnia, w słoneczny i ciepły lipcowy czwartek. Sprzyjających warunków atmosferycznych nam zatem nie zabrakło - w przeciwieństwie do czynnika "wow!". 


 

Tenby przyjęło nas łaskawie i bardzo gościnnie. Choć ma stosunkowo niewielkie rozmiary, które latem nabrzmiewają do granic wytrzymałości, problem parkingu dla przyjezdnych został tu efektywnie rozwiązany. Kilkupoziomowy parking nie należy do najładniejszych dzieł architektonicznych, miejscami wydziela nieprzyjemną woń, ale jednego nie można mu odmówić - dobrze spisuje się w swojej roli. A co więcej - jest nadzwyczaj tani, co mnie niesamowicie zaskoczyło! Nauczona doświadczeniem z innych zagranicznych i bardzo turystycznych miejsc, spodziewałam się cen przyprawiających o zawrót głowy. Tymczasem zaś musiałam przecierać oczy, bo nie dowierzałam, że w miejscu takim jak to może być tak tanio. Godzina kosztowała tylko £0.50, dwie - £0.60, cztery - £2, a cała doba £4.


 

Tenby przywitało nas aurą nadmorskiego kurortu, który doskonale mógłby służyć do zrealizowania kampanii o tematyce sielanki pod włoskim hasłem "la dolce vita". Spisu powszechnego nie robiłam, ale mam wrażenie, że na jego ulicach przeważali emeryci i grupy wiekowe, które swoją młodość miały już dawno za sobą. Nadawało mu to trochę sanatoryjnego klimatu. Czy mi to przeszkadzało? Absolutnie nie. 


 

Bardziej dokuczał mi fakt, że nie potrafiłam się w tym klimacie Tenby odnaleźć i nie potrafiłam powiedzieć, czy to moja wina czy też miasteczka. Było przecież tak, jak lubię: urokliwie, czysto, kolorowe fasady kamieniczek zdobiły imponujące mieszanki kwiatów, był złoty piasek pod stopami, było turkusowe morze, był zamek na wzgórzu, a mimo to ani razu nie wydałam z siebie odgłosów zachwytu, co było zupełnie do mnie niepodobne. 


 

Mało tego - jeśli mam być całkowicie szczera - były takie momenty, kiedy czułam, że ten pobyt tutaj jest nie tyle przyjemnością, co po prostu obowiązkiem. Bo tak wypada, bo to coś, co po prostu trzeba w swoim życiu zobaczyć i koniecznie odhaczyć będąc w Walii. 




Nie udało nam się za to dotrzeć ani na St. Catherine's Island, małą pływową wyspę leżącą tuż koło Castle Beach, na której znajdują się ruiny fortu, bo przeszkodził nam w tym przypływ, ani też na Caldey Island, bo nasz grafik był zbyt napięty, by upchnąć w nim pobyt na tej nietuzinkowej wyspie.  


 

Żeby dotrzeć na Caldey Island sam odpływ już nie wystarczy. Wyspa leży około 4 km na południe od Tenby, i w normalnych warunkach można się na nią z łatwością dostać jedną z wielu łódek, kursujących co 20 minut (tyle też trwa przeprawa) i wypływających z portu, jeśli akurat jest przypływ, bądź z Castle Beach jeśli jest odpływ. 


 

Jej niewielkie rozmiary (2,4 x 1,6) nie przekładają się jednak na brak atrakcyjności: oprócz widokowych tras wzdłuż klifów znajdziemy tu też piękną latarnię, muzeum poświęcone dziedzictwu i historii wyspy, dominujący nad krajobrazem klasztor cystersów, a nawet wytwórnię czekolady i perfum, które produkują mnisi i które to można nabyć w sklepiku z pamiątkami. Miejsce zdecydowanie warte odwiedzenia! 


 

Tenby jest bez wątpienia pięknym przykładem odnowy. Feniksa, który odrodził się z popiołów. Silniejszy i jeszcze piękniejszy. Po turbulentnej przeszłości: siedemnastowiecznej zarazie, która wybiła połowę mieszkańców, po zrujnowanym miasteczku i opuszczonych domach "plądrowanych" przez trzodę chlewną pozostało już tylko wspomnienie. Teraz jedyną "plagą" Tenby, i to w dodatku sezonową, jest turystyczna stonka ;) 


 

I choć doskonale zdaję sobie sprawę, że bardziej odpowiednie byłoby porównanie tego kurortu do feniksa niż do George'a, to jednak z tym drugim kojarzy mi się ono bardziej. Dziś, po ponad roku od mojego pobytu w tym miejscu, nadal w pełni zgadzam się z tym, co napisałam tamtego dnia w moim podróżniczym dzienniku:  "Tenby jest jak George Clooney - niby przystojne, niby zadbane, ale jednak nie ma tego czegoś, co by wywoływało u mnie motylki w brzuchu..." 


 

Choć nie powaliło mnie na kolana i nie sprawiło, że zapałałam do niego płomienną miłością, mimo wszystko dałabym mu drugą szansę. Wierzę bowiem, że znalazłam się tam w złym czasie i o złej porze, by docenić wszystkie jego walory.



A jeśli Ty jesteś jak wspomniany George i też nie wiesz, gdzie szukać Tenby, to uczynnie podpowiadam, że w południowo-zachodniej części Walii, do której z kolei bardzo łatwo dostać się promem z irlandzkiego Rosslare do Pembroke. 





 




sobota, 25 lipca 2020

Mokry początek urlopu i postapokaliptyczna rzeczywistość restauracyjna



Początek mojego urlopu w Salthill nie zanosił się zbyt obiecująco, przez co jeszcze tego samego dnia pomyślałam sobie, że to będzie klasyczny przykład historii pod tytułem: "Zamienił stryjek siekierkę na kijek".

Kiedy wyjeżdżałam z domu, na zewnątrz panowały całkiem przyzwoite warunki atmosferyczne i choć brakowało słońca, było sucho. Wszystko jednak uległo zmianie w okolicach Galway. Spadła temperatura i zaczęło siąpić. Ponieważ jednak na miejscu byłam zbyt wcześnie, by się zameldować w moim hotelu, postanowiłam wykorzystać tę nadprogramową godzinę na krótką wizytę w pobliskiej wiosce Spiddal, by zajrzeć do Ceardlann Craft Village, i sprawdzić, co się tam zmieniło od mojej poprzedniej wizyty. 

Co ciekawe Ceardlann, zrzeszająca wielu lokalnych irlandzkich artystów, nie powstała z inicjatywy jednego z nich, lecz zagranicznego rzeźbiarza, Jesúsa Modia, który położył pod nią podwaliny w latach 80. XX wieku. Choć sam Jesús pochodził z pięknego zakątka świata, jakim niewątpliwie jest hiszpańska Galicja, to właśnie irlandzka Connemara skradła jego serce. Przyjechał do Spiddal, zakochał się w nim, i już nie wyjechał. Tutejsze centrum rękodzieła jest zatem jego spuścizną, a w pewnym sensie także jego łabędzim śpiewem.  


Ci, którzy oglądają irlandzką telenowelę "Ros na Rún", pewnie będą kojarzyć scenerię Spiddal. Co się zaś tyczy samej Craft Village, to nie sposób ją przegapić - nie dość, że jest malowniczo usytuowana naprzeciwko plaży z widokiem na Zatokę Galway, tuż przy drodze, to do tego zaraz po wjeździe do wioski. A ponadto stanowi bardzo miłe dla oka niewielkie skupisko kolorowych chatek, gdzie można zapoznać się z warsztatem lokalnych rzemieślników i nabyć ich rękodzieło. Miejsce warte zapamiętania, odwiedzenia i polecenia -  szczególnie wszystkim tym, którzy chcieliby przywieźć z Irlandii nietuzinkową pamiątkę zamiast zwyczajowej chińskiej tandety. Albo po prostu napić się dobrej kawy w tamtejszej kawiarence, Builín Blasta, i popatrzeć na Galway Bay. 

Upływ czasu oczywiście nie pozostał obojętny dla Craft Village, bo dla nikogo nie jest, ale o ile w jej przypadku zmiany, które zaszły, okazały się pozytywne - wioska zyskała nowe fantazyjne malunki, a białe elewacje zastąpiono kolorowymi - o tyle był on nieubłaganie okrutny dla budynku leżącego po lewej stronie Craft Village. Aż mnie serce zabolało, kiedy zobaczyłam ten szpetny i zaniedbany dom, który niegdyś stanowił tak wdzięczny obiekt: z tym swoim dachem krytym strzechą, białą fasadą, czerwonymi oknami i barierkami. Z bujnymi ciemnoróżowymi hortensjami dodającymi mu uroku i jeszcze bardziej podbijającymi jego urodę... 

Przed powrotem do Salthill postanowiłam zajrzeć jeszcze na plażę po przeciwnej stronie ulicy, choć w ten ponury i szary dzień nie prezentowała się nawet w połowie tak kusząco jak w czasie mojej poprzedniej wizyty. Nie zdziwiłam się zatem, kiedy okazała się niemal opustoszała, choć porozrzucane po głazach części garderoby - od bokserek, po bluzę i kardigan - ewidentnie wskazywały na ludzką obecność. 

Uśmiechnęłam się pod nosem, bo przyszła mi do głowy absurdalna i żartobliwa myśl - "tu jest tak wietrznie, że wywiewa ludzi z ubrań" -  i skierowałam się w stronę auta. I dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że nie doceniłam siły deszczu. Bo, o ile nie przeszkadzał mi on, kiedy szłam na plażę - mój kaptur chłonął go jak gąbka - o tyle w drodze powrotnej nie miałam nic, co mogłoby mnie przed nim uchronić. Zmokłam bardziej, niżbym chciała, a kiedy wreszcie weszłam do suchego wnętrza samochodu i opuściłam lusterko, by ocenić szkody, wyglądałam dokładnie tak, jakbym właśnie wzięła udział w Ice Bucket Challenge. Myślę, że gdybym wylała sobie na głowę wiaderko wody, wyglądałabym identycznie. Woda spływała po mojej twarzy z subtelnością wodospadu Niagara. 

Choć spędziłam tu więcej czasu, niż planowałam, a zegarek pokazywał późniejszą godzinę, niż się spodziewałam, z ulgą odnotowałam ten fakt. Na tym etapie marzyłam już bowiem tylko o zameldowaniu się i rozgrzaniu gorącą zupą albo chociaż kubkiem herbaty. 

Na szczęście los mi sprzyjał. Bo choć szybko okazało się, że w związku z pandemią koronawirusa w pokoju nie będę mieć dostępu do czajnika, by przygotować sobie coś gorącego do picia, udało mi się tego wieczoru wcisnąć do restauracji bez jakiejkolwiek rezerwacji, co było niemałym wyczynem. Obydwie restauracje, z których korzystałam ("The Galleon" i "Black Cat") w czasie mojego pobytu, były dość mocno oblegane - i to nie tylko dlatego, że znajdowały się w strategicznych miejscach nieopodal promenady. 

W sumie to obydwie mogę polecić, jeśli nie macie nic przeciwko temu, że w żadnej z nich nie stosuje się zasad "social distancingu". W "Black Cat" trudno wprowadzić coś takiego w życie, bo obydwie sale są wąziutkie i dość mocno wypełnione stolikami. Jako że restauracja cieszy się dużą popularnością i dobrymi opiniami na temat serwowanego jadła, klientów nie brakuje. Zdecydowanie za to brakuje odpowiedniej odległości między kolejnymi stolikami. Gdybym rozprostowała rękę i maksymalnie ją wyciągnęła, bez problemu mogłabym dotknąć sąsiedniego stolika i... poczęstować się znajdującymi się na nim smakołykami. Na plus należy jednak zaliczyć obsługę w maseczkach i płyn odkażający do rąk znajdujący się tuż przy wejściu. 

"The Galleon" dysponuje znacznie większymi rozmiarami, sala jest zatem zdecydowanie bardziej przestronna, ale i tutaj nie utrzymuje się zalecanych dwóch metrów odległości. Zajrzałam tu bez większej nadziei, nie licząc specjalnie, że uda mi się zjeść w niej kolację, bo i w tym przypadku nie zawracałam sobie głowy rezerwacją. Stojący przede mną w kolejce mężczyzna został odesłany z kwitkiem i z prośbą, by w przyszłości rezerwował stolik, jeśli chce zjeść kolację w towarzystwie kilku osób. Jednak na moje pytanie, czy znajdzie się stolik dla jednej osoby, usłyszałam: "yeah, sure!", po czym poproszono mnie o imię, nazwisko i numer telefonu. Ostatecznie obyło się jednak bez nazwiska ("a w zasadzie to wystarczy samo imię i telefon"). Tutaj również należy odkazić ręce przed wejściem na salę, nikt jednak z personelu nie nosi maseczek, a ponadto raczej luźno podchodzi się do obowiązku wydania co najmniej 9€ na posiłek, bo mój chowder kosztował dokładnie euro mniej i nie miałam żadnych problemów z tego tytułu. Obowiązuje tu ruch jednokierunkowy, a do wchodzenia i wychodzenia służą osobne drzwi. 


Jak się jednak niedługo później przekonałam w czasie podróżowania po przeróżnych stronach wyspy, "social distancing" jest martwym nakazem, i Salthill nie było żadnym wyjątkiem pod tym względem.