Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muzeum. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muzeum. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 8 marca 2012

Dublinia: w świecie Wikingów i średniowiecznego Dublina

 


Chwilę stałam i mierzyłam wzrokiem neogotycki gmach przede mną, ważąc w myślach argumenty za i przeciw zwiedzaniu. „To co? Wchodzimy?” – zapytałam Połówka bardziej dla formalności niż z ciekawości. Mieliśmy za sobą już kilka dość intensywnie spędzonych godzin i byłam niemalże pewna, że usłyszę coś pieszczotliwego w stylu: „Ty gangreno, wracajmy już do domu”. Z naszej dwójki to ja jestem tą osobą, która jest wiecznie spragniona atrakcji. Zawsze chcę więcej, zawsze mi mało. Zawsze też maksymalnie opóźniam powrót do domu, choć uwielbiam ten moment, kiedy otwieram drzwi i wchodzę do naszej hacjendy wypełnionej najczęściej zapachem brazylijskiego mango.


  


„No jasne, chodźmy!” – rzekł Połówek z taką pewnością w głosie, że musiałam się upewnić, iż dobrze usłyszałam. Już chyba bardziej spodziewałabym się tego, że mój wybranek zaraz zacznie publicznie stepować niż udzieli pozytywnej odpowiedzi na moje pytanie.




  




Trochę mnie zmęczyło prażące słońce i nie byłam przekonana, czy aby na pewno chcę spędzać resztę tego pięknego dnia wewnątrz budynku oglądając jakieś nudne wystawy. Nie chciałam też być "miękką bułą", zatem ruszyłam żwawym krokiem w stronę wejścia, mrucząc pod nosem „niech się dzieje wola Połówka”.


  


Dublinia, wystawa przedstawiająca świat Wikingów i życie w średniowiecznym Dublinie, obejmuje swym zasięgiem kilka stuleci. Znajduje się w dość przyjemnym budynku w części Hali Synodu Church of Ireland. Dublinię łączy z Christ Church Cathedral zgrabny łukowaty mostek biegnący nad ulicą. Jeśli ktoś jest zainteresowany zwiedzeniem obydwu wspomnianych atrakcji powinien wykupić bilet łączony - tańszy niż dwie osobno nabyte wejściówki.


  


Dublinia znajduje się w rękach Medieval Trust, prywatnego stowarzyszenia charytatywnego mającego na celu przybliżanie społeczeństwu wiedzę z okresu średniowiecza. To nie jest standardowe muzeum – zresztą kierownictwo Dublinii nie lubi tego słowa. Wolą określać się mianem centrum dziedzictwa narodowego przygotowanego w taki sposób, by ekspozycje absorbowały odwiedzających i zachęcały ich do aktywnego zwiedzania. Można tu przymierzyć przeróżne szaty, powęszyć wśród towarów sprzedawanych na średniowiecznym targu, lub przeszukać aptekarskie szufladki i dowiedzieć się, jakie „lekarstwa” stosowano w ówczesnym okresie.




  
Nothing is ever easy




Wystawy są często interaktywne, przez co Dublinia dobrze się spisuje w roli edukacyjnej dla dzieci i młodzieży. Ekspozycje rozmieszczone są na trzech poziomach, a na spokojne zapoznanie się z nimi należałoby wygospodarować przynajmniej godzinę.


  


Pierwszy poziom poświęcony jest życiu i historii Wikingów, drugi – który chyba najbardziej przypadł mi do gustu - średniowiecznemu Dublinowi, ostatni zaś archeologii. Na tej kondygnacji znajduje się także przejście do katedry Kościoła Chrystusowego, coffee shop i niewielki sklepik z pamiątkami, gdzie można natrafić na ciekawe pozycje książkowe. Moja biblioteczka poszerzyła się o pięknie wydaną książkę o średniowiecznych zamkach.




  




Warto także pokonać 96 schodów, by dostać się stąd do wieżyczki wieńczącej budynek. Z okien, niestety zabezpieczonych szybą, rozciąga się przyjemna panorama na stolicę.




 


 




Opuściłam Dublinię nie mając wrażenia, że wydałam pieniądze w błoto. Choć cena jest być może nieco zawyżona, uważam, że jest to miejsce, w które spokojnie można zajrzeć. Nie zamieściłabym go, dajmy na to, na liście top 5 Dublina, ale nie jest to też nudne muzeum, po zwiedzeniu którego turysta wychodzi zmęczony, znużony i przytłoczony – jak gdyby przygniótł go ciężar historii.


 


Jedna z form pochówku. Wikingowie wierzyli w życie po śmierci - do niezbyt głębokich grobów wkładano przedmioty osobiste, które miały służyć im w pozaziemskim świecie

środa, 18 stycznia 2012

Bruksela część pierwsza - zejście na ziemię



Bruksela była ostatnim – trzecim – przystankiem na naszej belgijskiej trasie. Już pierwszego dnia w tym mieście szybko zrozumiałam, że chyba powinnam była ustalić inną kolejność: najpierw Bruksela, potem Gandawa, a na końcu Brugia. Takie rozwiązanie byłoby dla mnie mniej bolesne. Do stolicy Belgii trafiłam bowiem z pięknej, klimatycznej i wymuskanej Brugii i szybko przeżyłam szok. Po wysoce estetycznej Brugii Bruksela – "stolica Unii Europejskiej" - wydała mi się brudna, kosmopolityczna, niepotrzebnie napuszona i pozbawiona uroku.


 


Przez połowę dnia deptałam po zaśmieconych ulicach i dokonywałam psychicznego samobiczowania: „dlaczego, ale to dlaczego, głupia, nie zostałaś dłużej w Brugii?”  Układałam w głowie możliwie najdelikatniejszą odpowiedź na zawieszone w czasie pytanie mojej znajomej Belgijki: „jak podobała ci się stolica?”. Otóż prawda jest taka, że w tamtym momencie Bruksela wcale mi się nie podobała. Być może dlatego, że mój stan psychiczny i fizyczny nie pozwalał mi zbytnio dostrzegać plusów miasta. Po części dlatego, że mój duch najwyraźniej ciągle przebywał w malowniczej Brugii, a powłoka cielesna była już osłabiona intensywnym programem zwiedzania minionych dni i ubogim śniadaniem złożonym z kawy i dwóch jajek.


 


Humor zdecydowanie poprawiła mi wizyta w Musées d’Extrême-Orient [Muzeach Dalekiego Wschodu] –kompleksie złożonym z trzech fantastycznych obiektów, wspaniale wyróżniającymi się na tle szarych i zwyczajnych budynków. Całość składa się z repliki pawilonu chińskiego, japońskiej pagody, a także budynku mieszczącego muzeum sztuki japońskiej. Znajduje się tutaj unikatowa w skali światowej kolekcja orientalnych rycin i chińskich wyrobów z porcelany.


 


Bilet kosztuje tylko 4 euro, a zwiedzanie zdecydowanie warte jest tej ceny. Wszystko prezentuje się bardzo przyjemnie dla oka: począwszy od japońskiego ogrodu, gdzie fruwają duże, ale bardzo zwinne i szybkie ważki, które najwyraźniej mają w życiu tylko jeden cel: nie dać się sfotografować, aż po efektowne, dopracowane wnętrza pagody i pawilonu, gdzie widać ogromną dbałość o szczegóły.


 


Kompleks wnosi orientalny powiew świeżości w schematyczny z reguły świat muzealny, dlatego wizyty w tym miejscu nie traktowałam jako pobytu w tradycyjnym muzeum, a bardziej jako egzotyczną i ciekawą lekcję na temat Orientu. Autentyzm, z jakim odtworzono chiński pawilon i japońską pagodę, sprawiał, że nietrudno było dać się zwieść pozorom i pomyśleć, iż faktycznie jest się teraz w azjatyckim kraju.


 


Budynki zwiedza się we własnym tempie w towarzystwie wliczonego w cenę biletu audioprzewodnika. Przy przechodzeniu z budynku do budynku lekko irytował każdorazowy obowiązek pokazywania biletu kustoszowi muzealnemu. Nieco nielogiczny wymóg i niepotrzebne zawracanie głowy: już fakt posiadania przez nas audioprzewodników mógłby być wystarczającym dowodem na to, że nie przedarliśmy się na teren muzeów, a zwyczajnie zakupiliśmy bilet.


 


Wizyta zabrała nam 1,5 godziny, ale bez wątpienia moglibyśmy dłużej tam zabawić. Zwiedzanie wypadło w naszych oczach bardzo pozytywnie, choć ja osobiście ubolewam nad faktem, że nie ma tam lepiej rozwiniętej infrastruktury turystycznej. Orientalna kawiarenka idealnie wpisałaby się w klimat muzeów. Zamiast tego jest marna namiastka restauracji, niezbyt zachęcająca nawet do wypicia filiżanki kawy.


 


Muzea znajdują się w północnej dzielnicy Brukseli - Laeken - gdzie wybudowano także królewską posiadłość. Ze względu na obecność królewskich szklarni i ogrodów botanicznych okolicę nazywa się „szklanym miastem”. To dość przyjemna i zielona część miasta. Nieopodal znajduje się między innymi kopia fontanny z Piazza del Nettuno we włoskiej Bolonii. Przedstawia ona Neptuna i personifikacje czterech rzek, symboli jedynych znanych w XVI wieku kontynentów. Dunaj symbolizuje Europę, Nil Afrykę, Ganges Azję, a Amazonka Amerykę.


 


To był dopiero początek września, a oświetloną ciepłymi promykami drogę wyściełała gruba warstwa kasztanów i wysuszonych liści przyjemnie szeleszczących pod nogami. To była pierwsza i jedyna oznaka jesieni, na jaką natrafiłam w Brukseli. Przysiadłam na chwilę w tym jesiennym otoczeniu i wzięłam do ręki kilka kasztanów. Kiedy nie pozowałam Połówkowi do zdjęć, patrzyłam przed siebie. Na obiekt, który od dawna mnie przyciągał – na brukselski symbol, Atomium. Kilka minut później ruszyliśmy do majaczącego przed nami obiektu, nie wiedzieliśmy jednak, że zostaniemy odprawieni z kwitkiem. Ale o tym opowiem następnym razem.


 

środa, 26 października 2011

Gravensteen - zamek hrabiów Flandrii

Gandawy nie było w moich planach. Kiedy jednak moja znajoma Belgijka dowiedziała się, że wyruszamy do jej ojczyzny, poleciła mi Gent – bo taka jest flamandzka nazwa Gandawy. Poszperałam w sieci, by zorientować się, co też ciekawego może mi zaoferować to miasto. Trafiłam na pewne zdjęcie i w momencie, w którym je zobaczyłam, wiedziałam już, że innej opcji nie ma – że muszę tam pojechać. Wiedziałam też, że wcale nie będę musiała wysilać się, by przekonać Połówka do tego pomysłu.


 


Fotografia przedstawiała tamtejszą twierdzę. Imponującą, malowniczo ulokowaną, intrygującą. Jeśli prawdą jest, że każdy z nas ma pewne odchylenia od normy, to naszym bez wątpienia jest zamiłowanie do wszelakich warowni. Jeśli jakieś miasto może pochwalić się posiadaniem zamku w swoich granicach, to dla mnie jest to wystarczający powód, by się tam zjawić. A szanse znalezienia się w tym mieście są wprost proporcjonalne do atrakcyjności danego zamku.
 


Zamkiem, który mnie zaintrygował, okazała się średniowieczna twierdza o nieco skomplikowanej dla mnie nazwie, jako że nigdy nie udało mi się posiąść umiejętności władania językiem flamandzkim. Gravensteen znaczy tyle co „zamek hrabiego”. Jednak myli się ten, kto myśli, że budowla pełniła tylko taką funkcję. Historia tej fortecy jest  dużo bardziej zagmatwana.


 


Twierdza została wzniesiona pod koniec XII wieku przez ówczesnego hrabiego Flandrii, Filipa Alzackiego. Hrabia w czasie swej wyprawy do Ziemi Świętej naoglądał się zamków krzyżowców i postanowił wybudować podobną fortecę, aby podkreślić swój status i pokazać mieszkańcom Gandawy, kto tu rządzi.


 


Współczesna forma zamku nie jest jednak pierwszą – już w IX wieku stała w tym miejscu inna forteca. Była jednak prymitywna i drewniana, z czasem więc zastąpiono ją bardziej trwałą, kamienną konstrukcją. Niewątpliwym atutem budowli było położenie – twierdzę częściowo obmywa rzeka. Kiedyś położenie to odgrywało strategiczną rolę. Dziś jest tylko naturalną dekoracją. Bardzo malowniczą i fotogeniczną zresztą.


 






Hrabiowie Flandrii rezydowali tutaj do XIV wieku. Potem znaleźli sobie nowe, dużo wygodniejsze lokum, a w historii Gravensteen rozpoczął się nowy rozdział. Upływ czasu przyniósł nowe zmiany: twierdza była siedzibą sądu, więzieniem, a w pewnym momencie używano jej nawet jako fabryki, co pozostało nie bez znaczenia dla sylwetki Gravensteen. Na zamkowym dziedzińcu wznoszono domki dla robotników – często zresztą z kamienia pochodzącego z zamkowych ścian. Dobudowywano je także do zewnętrznych ścian twierdzy. To wszystko sprawiło, że Gravensteen praktycznie zniknęło wewnątrz powstałych baraków. Na fotografiach z XIX wieku widać, że zamku... nie widać.


 


Dzisiaj, kiedy patrzy się na sylwetkę zamku, ciężko uwierzyć, że w pewnym momencie była ona w opłakanym stanie. Że niewiele brakowało, by tego zamku w ogóle tutaj nie było. A jednak to prawda. W historii Gravensteen nadszedł taki moment, który chyba czeka większość budowli – twierdza stała się ruiną. Pod koniec XIX wieku jej stan był tak żałosny, że postanowiono ją zburzyć. Ocalenie nadeszło w postaci miejskich władz, które nabyły ruiny i przystąpiły do wdrażania planu mającego na celu przywrócenie świetności zamku. Choć wiele osób uznawało ten pomysł za absurdalny, czas pokazał, że była to słuszna decyzja i właściwa inwestycja. Chociaż nawet obecnie nie brakuje sceptyków, którzy podkreślają, że w wyniku tak intensywnego programu renowacyjnego zamek nie może uchodzić za autentyczny. Dla podróżników argumenty te najwidoczniej nie mają zbyt dużej mocy, bo twierdza jest popularną atrakcją turystyczną.


 


Kiedy przekraczałam bramy zamku, czułam się tak jak dziecko wpuszczone do Disneylandu. Za 8 euro można wyruszyć w podroż do zamkowej przeszłości, której długość uzależniona jest tylko od nas samych. Choć wkraczając do pierwszej komnaty miałam dziwne wrażenie, że ta twierdza nie zaoferuje mi nic ciekawego, czas pokazał, że się myliłam.


 


Zamek mieści w swym wnętrzu dwa muzea. Pierwsze zawierające gabloty ze zbroją i wszelkiego rodzaju bronią średnio mnie zainteresowało. Miłośnik militariów pewnie byłby wniebowzięty przebywając w świecie sztyletów, mieczy, lanc i kusz. Mnie dużo bardziej zainteresowało muzeum poświęcone narzędziom i metodom torturowania przypominające o niezbyt chlubnej i krwawej przeszłości zamku i miasta. Kolekcję wzbogacono między innymi o oryginalne narzędzia pracy ostatniego kata Gandawy. Włosy jeżą się na ciele, a żołądek wykonuje niebezpieczne salta, kiedy patrzy się na te ekspozycje i ogląda ilustracje objaśniające. Znajdująca się tu gilotyna nie jest autentyczna [urządzenie to wynaleziono dopiero w XVIII wieku, jednak już wcześniej istniały podobne konstrukcje], ale umieszczone w niej ostrze jest oryginalne. Niby czyste, a tak naprawdę zbrukane krwią.


 


Twierdzę zwiedza się bez przewodnika, samemu albo w towarzystwie audioprzewodnika, z którego tym razem nie skorzystaliśmy. Nawet i bez tego wynalazku zwiedzanie nie stwarza problemów– wytyczono specjalną trasę oznaczoną kilkunastoma punktami. Poszczególne pomieszczenia zawierają informacje, ale oczywiście uprzednie zapoznanie się z historią zamku jest jak najbardziej wskazane, bo dzięki temu możemy tylko bardziej skorzystać z wizyty w Gravensteen. Dużym plusem twierdzy jest możliwość dotarcia na sam szczyt i podziwiania panoramy miasta.