Pokazywanie postów oznaczonych etykietą plaża. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą plaża. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 31 października 2016

O wietrznym Tramore i wiecznym morza głodzie

Poprzedniego dnia, a w zasadzie to wieczoru, robiliśmy to, czego Połówek pragnął najbardziej na świecie. Oglądaliśmy mecz. Po spędzeniu ponad dwóch godzin w aucie zasiedliśmy na trybunie Waterford RSC, by popatrzeć, jak dwie grupy chłopaków biegają sobie za piłką. Pomysł całkiem niegłupi, zawsze miło zawiesić oko na wysportowanych ciachach, więc w zasadzie to nie miałabym powodów do utyskiwania, ALE… Co innego robić to w ciepłym zaciszu swojego domu, a co innego w zimny marcowy wieczór, kiedy zimno bezlitośnie kąsa cię w tyłek za pomocą betonu pod plastikowym siedziskiem, i odcina dopływ krwi do skostniałych rąk i nóg.



A żebyście mieli pełen obraz, koniecznie muszę jeszcze dodać, że na stadionie należeliśmy do wątłej grupy niedobitków, których nie sprowadziła tu wcale miłość do boys in green. My tu byliśmy dla Włochów. To tak, jakby wypruć sobie flaki, wskoczyć do wody z rekinami, i powiedzieć: cześć, chłopaki! Sami więc rozumiecie, jak bardzo samobójcza była to misja. Co prawda otaczający nas irlandzcy kibice przypominali bardziej potulne owce u skraju żywota niż krwiożercze bestie, ale już ja dobrze wiem, że pozory mylą. Nie ze mną te numery, Brunner.


196 cm szczęścia :)


Starłam sobie wtedy kilka milimetrów zębów, szczękając nimi przez bite 120 minut, odmroziłam wszystkie członki, ale też poprzysięgłam, że ta suka, hipotermia, mnie nie pokona i że to ja - JA! - będę mieć ostatnie słowo. Uknułam zatem plan zemsty na niczym nieświadomym Połówku, który miał zapłacić za to, że przez minione godziny siedziałam tu i trzęsłam się z zimna jak jakaś cholerna Dziewczynka z zapałkami. Co prawda, moje zlodowaciałe serce niemalże roztopił po meczu jeden serdeczny uśmiech Gianluigi Donnarummy, kiedy to prawie uwierzyłam, że to marznięcie miało jakiś wyższy cel, ale na szczęście w porę się opamiętałam.



Swój wyrachowany plan zemsty wprowadziłam w życie już na drugi dzień. I tak, wiem, że zemsta najlepiej smakuje na zimno, ale z braku laku dobry kit. Kiedy Połówek jeszcze smacznie przewracał się z boku na bok, ja już zacierałam ręce planując kolejny etap podróży i złośliwie uśmiechałam się pod nosem na samą myśl o nim.




Plan zakładał brutalną pobudkę [dla Połówka każda, która wymaga od niego wstania przed południem jest właśnie taką], a następnie zaliczenie nadmorskiej trasy i zatrzymanie się w Tramore.  Już widziałam tę „radość” Połówka, to znaczące przewracanie oczami, te okrzyki aprobaty, kiedy radośnie szczebiocząc, obwieszczę mu moją propozycję.




Dla mnie, wieśniaczki, która rzadko kiedy oglądała w Polsce Bałtyk, od którego dzieliły ją setki kilometrów, morze i ocean są ogromną atrakcją. Dla Połówka, urodzonego i wychowanego nad morzem – tak jakby nie bardzo. Wiedziałam jednak, że w ramach starej, dobrej reguły wzajemności, Połówek zgodzi się na moją propozycję. Chociażby dla własnego dobra, bo nikt nie potrafi tak jak ja po mistrzowsku wiercić dziury w brzuchu. Na wszelki wypadek jednak, gdybym musiała dłużej popracować nad swoją ofiarą, wyciągnęłam ze swojego podręcznego przybornika narzędzi tortur, najbardziej ostre wiertło o największej z możliwych średnic. Z takim gadżetem wiercenie dziury w brzuchu nie mogło się nie udać.




Tramore, będące niegdyś skromną osadą rybacką, w dzisiejszych czasach jest popularnym kurortem i mekką dla surferów. Leży sobie kilkanaście kilometrów od Waterfordu, a jego nazwa oznacza po irlandzku dużą plażę. Plaża w istocie tu jest i ma przyzwoite rozmiary, ale z kilku ważnych powodów Tramore nigdy nie było i nie będzie moją ulubioną miejscowością nadmorską. Powód jest prosty: piździ tu jak w Kieleckiem. Tu wiatr nie dmucha, nie wieje, nie muska. Po prostu piździ. Każdy inny czasownik będzie w tym kontekście wielkim niedopowiedzeniem.




Poza tym jak na dziwaka i odludka przystało, wolę bezludne wyspy i opustoszałe plaże, gdzie nie ma rozwrzeszczanych dzieci i głośnego towarzystwa dorosłych. Tramore dalekie jest od bycia opustoszałym, szczególnie w upalne letnie dni. Jak na kurort przystało, jest tu wszystko, albo prawie wszystko, czego przeciętny letnik może potrzebować do szczęścia: promenada, park rozrywki dla dzieci, restauracje i kafejki, puby, sklepiki i inne przybytki radości. Żadna z moich ulubionych plaż tego nie ma. I pewnie właśnie dlatego są tymi faworyzowanymi.




A skoro już mowa o plaży, to warto wiedzieć, że prawie dwa miesiące przed moją wizytą, miasto obchodziło dwusetną rocznicę upamiętniającą tragedię, która rozegrała się tu w 1816 roku. A wszystko za sprawą trójmasztowca o wdzięcznej nazwie Seahorse [Konik Morski], którym płynęło prawie trzystu żołnierzy. Statek wyruszył 25.01.1816 roku z Anglii, gdzie zresztą został wybudowany z irlandzkiego dębu w 1784 roku.  Wiózł na swoim pokładzie nie tylko żołnierzy walczących wcześniej przeciwko Napoleonowi, ale także kilkadziesiąt kobiet i dzieci. Co ciekawe w XIX wieku rodziny podróżujące z oficerami nie były żadnym nadzwyczajnym zjawiskiem, lecz czymś, co praktykowano dość często.




Choć nic nie zapowiadało tragedii, bo warunki atmosferyczne w dniu wypłynięcia były przyzwoite, kilka dni później pogoda uległa znacznemu pogorszeniu. Konik Morski został niemiłosiernie sponiewierany przez sztorm panujący na Morzu Irlandzkim. Ze zrujnowanymi masztami osiadł na mieliźnie w zatoce Tramore. Jeszcze większego dramatyzmu dodaje tej historii fakt, że statek ugrzązł mniej niż milę od wybrzeża. Od tego wybrzeża, gdzie czekało schronienie. Tak blisko, a jednocześnie tak daleko.




Zgromadzeni na nabrzeżu mieszkańcy bezradnie przyglądali się tragedii, która rozgrywała się przed ich oczami. Nic nie mogli zrobić. Bo samą siłą woli nikogo nie można uratować. Czasami są po prostu takie momenty, kiedy nic nie da się zrobić, bo morze jest zbyt rozjuszone, a warunki zbyt niebezpieczne dla samych ratowników. O czym zresztą przypomniała nam niedawno śmierć pięknej i dzielnej Caitriony Lucas, wolontariuszki w Straży Przybrzeżnej Irlandii. Zaledwie 30 osób z ekipy Seahorse przeżyło tę tragedię. Nie było wśród nich ani jednej kobiety, ani też dziecka. Przetrwali najsilniejsi. 363 osoby straciły życie. Tragedia dość mocno odcisnęła piętno na mieszkańcach. Konik morski stał się symbolem słynnej fabryki kryształów w Waterfordzie, symbolem wielu klubów i organizacji w okolicy. Zagościł także w herbach szkół i pól golfowych.




Nie przeczę jednak, że miasto może się podobać, choć mnie zabudowa w najbliższej okolicy promenady wydała się być dość zamerykanizowana. Im głębiej w miasto, im dalej pod górkę, tym bardziej swojsko, szaro i bardziej irlandzko. Jestem jednak w stanie zrozumieć sentyment wielu Irlandczyków, dla których Tramore było/jest tym ukochanym kurortem, do którego jeździło się w dzieciństwie na wakacje. Sama mam takie zwyczajne-niezwyczajne miejsca, które w oczach innych mogą być nijakie, a w moich z kolei wyjątkowe.




Jako że jestem wielką miłośniczką nadmorskich klimatów, spacer po Tramore był dla mnie przyjemnością. Choć nie ukrywam, nie raz i nie dwa, przeklęłam się w myślach za to, że nie byłam na tyle zaradna i przewidująca, by założyć na siebie kombinezon astronauty. Ratowałam się jednak spacerami między budynkami, które dość dobrze spisywały się jako wiatrochrony. A kiedy przechadzając się po mieście, natrafiłam na pewne graffiti, stanęłam jak wryta. Musiałam je sfotografować. Ktoś namalował to, co już od dawna trawiło moją duszę i nadał temu nazwę: Hunger for the sea.



 A sama zemsta okazała się może nie tyle słodka, co po prostu smaczna. I nie tylko dla mnie, ale także niespodziewanie dla samego Połówka, którego miałam nią pokarać. Skusiliśmy się bowiem na rybę z frytkami w Dooly’s, co okazało się być strzałem w dziesiątkę. Bo być w miejscowości nadmorskiej i nie zjeść tego tradycyjnego dania wyspiarzy, to po prostu nie przystoi.




niedziela, 1 września 2013

Pożegnanie lata


Źle się dzieje w przyrodzie. Słońce traci swoją moc, wieczory się wydłużają, noce robią coraz chłodniejsze. A to oznacza tylko jedno: jesień skradła się po cichu, nieproszona i niezbyt mile widziana. Rozsiadła się wygodnie wśród nas i z zaciekawieniem obserwuje nasze reakcje. Zapewne obiecuje sobie, że jeszcze da popalić tym, którzy nie cieszą się z jej przybycia [that would be me]. Tymczasem moi irlandzcy sąsiedzi też dają popalić swoim kominkom – parę dni temu kosząc trawę wyczułam zapach palącego się torfu. Oho, jesień przyszła.



I choć według irlandzkich kalendarzy jesień nastała już pierwszego sierpnia, dopiero teraz coraz wyraźniej dostrzegam to, czego nie chciałam widzieć – odejście lata. W pola zbóż masowo wyruszyły kombajny i udekorowały je malowniczymi balotami słomy. Tylko w sporadycznych miejscach zaobserwować można jeszcze złociste łany owsa lub pszenicy.



Koniec sierpnia zakłócał niektórym dzieciom beztroską celebrację wakacji. Powrót do szkoły wisiał nad nimi niczym złowroga chmura zwiastująca nieuniknione. Część dzieci już zasiadła w szkolnych ławkach, część znajdzie się tam dopiero po weekendzie.



Czuję, że nie będę mogła w pełni powitać jesieni, jeśli należycie nie pożegnam lata. Dlatego przez ostatnie dni z duszą na ramieniu otwierałam strony z prognozą pogody. Strasznie pragnęłam jednego – korzystnych warunków pogodowych, by móc ponownie zawitać na ‘moją’ rajską plażę i zanurzyć się w orzeźwiającej, morskiej toni.



uwielbiam nisko zawieszone chmury



to nie Karaiby, to tylko Irlandia


Wszystko wskazuje na to, że z zewem natury się nie wygra.  Po latach utajnionego bycia wychodzi ze mnie prawdziwy Wodnik Szuwarek, a ja ze zdziwieniem przyglądam się zmianom, jakie zaszły w moich upodobaniach. Po ponad siedmiu latach życia w Irlandii dopiero tego lata tak naprawdę odkryłam uroki mieszkania na wyspie i łatwego dostępu do morza. Przeszłam niebywałą metamorfozę: od stroniącej od plaż i morza osoby do miłośniczki morskich kąpieli. Już nie wyobrażam sobie życia tutaj bez wakacyjnego taplania się w morzu.



Okazało się, że problemem nie była sama plaża, lecz tłumy na niej, które miałam w pamięci za czasów życia w Polsce. We właściwym miejscu, we właściwym czasie i towarzystwie można zrobić w zasadzie wszystko. Do takich wniosków doszłam, kiedy odkryłam cudną plażę ze złocistym piaskiem i lazurową wodą. I brakiem tłumów. Momentami wierzyć mi się nie chciało, że takie cuda natury jeszcze istnieją na tym świecie i nie są skomercjalizowane.



nawet stojąc w wodzie powyżej pasa ciągle widziałam dno!



do poczytania w krótkich przerwach od kąpania się w morzu


Pewien mędrzec rzekł kiedyś, że irlandzka aura jest błogosławieństwem wyspy, bo gdyby panował tutaj tropikalny klimat, wyspę najeżdżałyby tłumy turystów. To święta prawda jest, wiecie? Krańce Irlandii to nie tylko skaliste i poszarpane brzegi, to nie tylko złowrogie klify, lecz także złociste plaże z krystalicznie czystą wodą. Nie ma tu natomiast wybrzeży do granic możliwości zabudowanych prywatnymi domami i hotelami. I to jest piękne.





Jutro rano urządzam sobie nieco spóźnione święto Lughnasa nierozłącznie związane z końcówką lata i żniwami. Celtowie rozpoczynali jego obchody pierwszego sierpnia, ja na własny użytek przesunęłam je na pierwszego września. Jadę nad ocean żegnać lato, które było naprawdę piękne. Jadę chyba po raz ostatni w tym roku poszaleć w wodzie i po raz ostatni popatrzeć na plażę, na której zwykłam się śmiać do rozpuku, wpatrywać w gwiazdy na niebie, mówić dobranoc niebu spowijającemu wszystko ciemnością i która dostarczyła mi tylu wspaniałych wrażeń i emocji. To chyba już zawsze będzie mój ‘prywatny’ wycinek raju na ziemi, który zawsze umiejętnie wprowadza mnie w stan nirwany.



currach - tradycyjne, irlandzkie łodzie


wtorek, 11 czerwca 2013

Na plaży, na plaży fajnie jest!



Przez miniony tydzień czułam się jak mieszkanka jakiejś tropikalnej wyspy. Przyroda eksplodowała swoimi barwami. Po nieco przydługawej i szarej zimie zieleń znów odzyskała swoją soczystość. Kwiaty w ogródku mienią się barwami tęczy i rosną w oczach. Jednego dnia były małe, drugiego urosły niczym magiczna fasola w bajce Jack and the Beanstalk. Jakby tych dobrodziejstw było mało, nad wyspą zaświeciło słońce i nie schodziło z nieboskłonu przez cały tydzień. Temperatury oscylowały średnio w granicach 24-25 stopni, by pod koniec tygodnia dobić nawet do 27. Normalnie żar tropików. Słońce odprowadzało mnie do pracy i czekało na mnie, kiedy z niej wracałam. Miało to swoje uroki, nie powiem. Nieobliczalna i niesłychanie zmienna irlandzka pogoda została chwilowo okiełznana. Wreszcie stała się przewidywalna, a ja spokojnie mogłam zrobić wieczorem pranie i zostawić je na noc w ogródku bez obawy, że rano będę musiała je wyżymać. Przyjemnie czytało się na świeżym powietrzu, chłodząc się zimną wodą, ale jeszcze przyjemniej spędzało czas nad morzem, na plaży. Bo tam ostatecznie wylądowaliśmy, nie widząc lepszego sposobu ukoronowania końca tygodnia.





Nie spodziewałam się pustek, ale jednocześnie nie oczekiwałam kilometrowych rzędów aut. W miniony weekend Irlandczycy w pełni wykorzystali dobrodziejstwa życia na wyspie i tłumnie ruszyli w kierunku złocistego piasku. Drogi i plaże napęczniały, acz szczęśliwie pomieściły wszystkich chętnych.





Pozostaje mi powtórzyć za Majką Jeżowską: Na plaży, na plaży fajnie jest. Nawet jeśli nad głową przelatują samoloty, po piasku śmigają quady ratowników, a po wodzie pływają promy. Morska bryza, słońce pieszczące ciało, gorący piasek pod stopami, dobre towarzystwo i  relaks gwarantowany.




Carpe diem! – pouczał Epikur i zdaje się, że chłopina doskonale wiedział, co robi. Poniedziałkowy poranek przywitał mnie znajomą rześkością i przyjemnym chłodem. Po południu zaś ziemię zrosił kapuśniaczek. Wygląda na to, że z końcem weekendu skończyło się też upalne lato. Grunt, że opalenizna została. I nadzieja na słoneczny, pogodny urlop.