Przedostatni
dzień naszego pobytu w latarni Fanad był niczym wyjęty z marzeń: od samego rana
świeciło intensywne słońce, było bardzo ciepło, ale nadal przyjemnie i
komfortowo, jako że morska bryza skutecznie chłodziła.
Nie
wszystkim jednak dane było leniuchować, bo tego samego poranka wysłałam Połówka
po małe sprawunki do pobliskiego miasta Portsalon (jakieś 10 km na północ), słynącego
ze swojej urokliwej plaży, okrzykniętej nawet jedną z najpiękniejszych na
świecie.
Choć
sam domek latarnika aż ociekał przytulnością i dawnym urokiem, to jednak
brakowało mi tu dbałości o szczegóły - tych małych gestów z myślą o
wypoczywających gościach, które przekładają się na czynnik "wow". W
łazience nie było żadnych kosmetyków poza mydłem do rąk, ani też detergentu do
znajdującej się tam pralki. I to właśnie z niej chciałam skorzystać tego dnia,
jako że pogoda sprzyjała. A poza tym... chciałam jeszcze bardziej wczuć się w
rolę jaką dawniej odgrywały tu żony latarników.
Miał
być zatem nie tylko relaks, ale także odrobina prac domowych. Przywiózł mi więc
Połówek z miasta te pożądane kapsułki do prania, a do tego maszynki do golenia,
które również sobie zażyczyłam, bo oczywiście zapomniałam wziąć ze sobą swoje,
a do tego nowiutką butelkę żelu pod prysznic, bo ten, który wrzuciłam w domu do
kosmetyczki, okazał się być jakąś niepełnowymiarową próbką i szybko zakończył
swój żywot.
widok na plażę, która nęciła
Kiedy
już uporałam się z praniem, dość późnym popołudniem wybraliśmy się na mały
objazd po okolicy w celu znalezienia dogodnej plaży. Żadna jednak nie zachęciła
nas do tego, by na niej pozostać. Widoki też nie porywały, by nie powiedzieć
rozczarowywały. Ostatecznie wylądowaliśmy w Portsalon, gdzie chcieliśmy
schłodzić się kultowymi lodami "ninety-nine", pech jednak chciał, że
maszyna do lodów była nieczynna.
Mimo
to całą wizytę poczytałam sobie za sukces, bo w drodze powrotnej udało mi się
wypatrzeć cudnego kasztanka przy drodze, i nakarmić go marchewkami i jabłkami.
Koniecznie chciałam się ich pozbyć, jako że następnym punktem naszego urlopu
był rejs na odległą wyspę Tory, na którą planowaliśmy zabrać ze sobą tylko
jeden mały plecak z najpotrzebniejszymi rzeczami, niezbędnymi do noclegu. Wór
marchwi i siatka jabłek nie przeszły castingu.
Nie
jestem ani króliczkiem Playboya ani Bugsem Bunny, więc z marchewkami nie do
końca mi po drodze. Po co w ogóle były mi te marchewki i jabłka? Ano z miłości
do koni. Staram się przed każdym wyjazdem spakować do auta jakieś smakołyki dla
nich - tak w nadziei, że uda mi się je spotkać i przekupić przysmakami. Przeważnie
się udaje. A łatwiej do bagażnika wrzucić kilka marchewek i jabłek niż wór
owsa.
W
ten piątkowy wieczór - o dziwo! - nikt z intruzów nie okupował naszego
prywatnego tarasu nad oceanem. Miłośników wędkowania chyba należało szukać w
pubach. I kiedy tak sami tam sobie siedzieliśmy (na tarasie, nie w pubie),
wpadłam na pomysł przedostania się na dziką plażę naprzeciwko nas - tę, którą
widzieliśmy z okien domku latarnika. Szeroki i zachęcający złoty pas piasku
skryty przed niepowołanymi oczami. Odgrodzony od świata jeszcze szerszym pasem
zieleni:
Sporadycznie
można było dostrzec na niej jaką aktywność ludzką, nigdy jednak nie były to
tłumy. Ot, maleńka grupa osób, zapewne miejscowych.
Już
dzień wcześniej zagailiśmy o nią Irlandczyka, pracownika, który wpuszczał na
teren latarni innych gości - potwierdził, że można do niej dotrzeć i że nie
jest to prywatna plaża szczęściarzy mieszkających w białym domku nad nią.
Jedynym przed czym nas przestrzegł, były "rip currents". Zdradzieckie
prądy strugowe to jednak tutaj żadna nowość. Jeśli zapytacie tubylców o jakąś
plażę, głównie na zachodzie kraju, to niemal zawsze usłyszycie przestrogę przed
tymi prądami.
Gdybyście
tylko wiedzieli, ile zachodu było z tą plażą!
Coś
chyba nam umknęło z tej naszej rozmowy z Irlandczykiem, bo pierwotnie poszliśmy
w zupełnie innym kierunku, niż powinniśmy. Zjechaliśmy z głównej drogi,
zaparkowaliśmy w pobliżu punktu orientacyjnego, czyli białego domku, a potem
nieco zakłopotani poszliśmy w jego kierunku, gdzie nasze zakłopotanie osiągnęło
apogeum, bo wtarabaniliśmy się - jak dwa nieokrzesane chamy - komuś na prywatne
podwórko. Wokół ani żywej duszy, choć dom ewidentnie zamieszkany. Nie było do
kogo gęby otworzyć, nie było jak zasięgnąć języka.
Po
prawej stronie domu wypatrzyliśmy jednak ogrodzenie, które było w jednym
miejscu ewidentnie nagięte, aby łatwiej się przez nie przerzucało nogę,
uznaliśmy to więc za właściwy trop. Tu po raz pierwszy podziękowałam sobie w
myślach za zmianę planów co do mojego plażowego ubioru. Pierwotnie bowiem
wbiłam się w moją biało-niebieską sukienusię, którą kupiłam niedługo przed
wyjazdem. A musicie wiedzieć, że sukienusia była z serii tych bardziej
dopasowanych. Nie miała w sobie nic z rozkloszowanych sukien na kole, tak
popularnych w dawnych czasach. Gdybym miała ją na sobie w tamtym momencie,
byłabym zmuszoną podciągnąć ją sobie po same pachy, żeby móc przejść przez to
ogrodzenie (nie było furtki), albo zwyczajnie poddać się i wrócić pokonana do
auta.
Na
szczęście na krótko przed wyjściem z domu zamieniłam ją na coś bardziej
wygodnego: czarne przewiewne spodnie i białą plażową bluzkę. Założyłam sandały,
chwyciłam do ręki kapelusz, i wyszłam, nie wiedząc, że już wkrótce pogratuluje
sobie tej decyzji.
Stojąc
okrakiem nad drucianym ogrodzeniem, jeszcze raz pogratulowałam sobie zamiany
ubioru.
Przeszliśmy
na drugą stronę, gdzie czekała na nas bujna łąka (szczęśliwie bez rozjuszonego
byka, ale pewnie z tysiącem wygłodniałych kleszczy) i zaczęliśmy kierować w
dół, do plaży.
Gdzieś
po paru minutach dotarło do nas, że tędy to do plaży na pewno się nie
dostaniemy. Postanowiliśmy więc zawrócić, mając nadzieję, że i tym razem nie
natrafimy na właścicieli. Jak już ustaliliśmy, nie jestem królikiem Bugsem, ale
tak samo jak on uciekałabym przed myśliwym i jego dubeltówką. Na szczęście dla
nas, to nie Ameryka i nikt nas nie poczęstował śrutem.
Wracając
do punktu wyjścia, dostrzegliśmy dziewczynę na pobliskim pastwisku, tym razem
jednak na tym po lewej stronie domu, i - jak najwięksi "perwersi"- postanowiliśmy w ekscytacji podglądać ją przez dłuższą chwilę,
słusznie węsząc, że może się ona okazać kluczem do rozwiązania naszej zagadki.
Nie
myliliśmy się. Wkrótce odkryliśmy, że... już dawno przeszliśmy koło właściwej
ścieżki na plażę! I żadne z nas jej nie zauważyło! Znajdowała się zaraz przy
zjeździe, po lewej stronie. Ktoś utworzył tu prowizoryczne schodki z bloków,
aby lepiej przechodziło się przez druciane ogrodzenie (jak miło!).
Wejście na plażę jest po lewej stronie, wystarczyło przejść przez ogrodzenie
Na
polu zaś czekał na nas dość niecodzienny widok: brytyjskie owce Hampshire Down,
dość rzadko spotykane na wyspie. Ich widok bardziej nas rozśmieszył (no sami
powiedzcie, jak można brać je na poważnie?), niż przestraszył. To dość potulna
rasa, obyło się więc bez rozlewu krwi, nikt nikogo nie gonił jak w Benny Hillu,
nikt w popłochu nie uciekał.
Najgorsze
było jednak dopiero przed nami, i nie miało nóg ani rogów. Miało za to setki
zaczepnych kolców i czepialskich gałązek. Na naszej drodze stanęły wysokie CHASZCZE,
i... rozwarły swoje paszcze ;) To było jak przeciskanie się przez rozjuszony
tłum pragnący tylko jednego: zlinczować ofiarę.
Końcowy
fragment ścieżki był zdecydowanie najtrudniejszy. Stromy, nierówny, ukryty w
tych krwiożerczych krzaczorach, w cienkim przesmyku. Jeden zły ruch i kostka
zwichnięta. Bezlitośnie dźgający kolcami, zahaczający znienacka, jakby
pytający: "hej, dokąd to się wybierasz, ślicznotko?! (no dobra, mocno mnie
poniosło z tą "ślicznotką").
Meta
zaś... meta była jak ze "Spaceru dziką plażą" Stana Borysa:
"Plaża, dzika plaża, morze
dookoła
Z wysokiego brzegu wieczór mewy woła"
Powiem
Wam jedno: to nie była plaża dla dam!
Chwała
niech będzie dziewiętnastowiecznej Amerykance i feministce, Amelii Bloomer, za
rozreklamowanie idei spodni!