niedziela, 28 lipca 2019

Co mnie nudziło, smuciło, wzruszało i bawiło, czyli wakacyjny przegląd książkowy


Krótki przerywnik książkowy, czyli co ciekawego udało mi się przeczytać w kilku ostatnich tygodniach. 

Śmiało mogę powiedzieć, że mam rękę do książek, bo jeśli sięgnąć pamięcią wstecz, zdarzył mi się w tym roku tylko jeden niewypał, a był nim "Milkman" Anny Burns. Książka zdobyła w minionym roku Nagrodę Bookera, ale wzbudziła przy tym sporo kontrowersji, jako że wielu krytyków uznało ją za okrutnie nudną. Szkoda tylko, że dowiedziałam się o tym po fakcie. I tak, potwierdzam. Jest nudniejsza niż relacja z dojrzewania sera pleśniowego. Przeszłam przez wszystkie kręgi piekła, czytając owe "dzieło". Do dziś zastanawiam się, jaki diabeł mnie podkusił, by sprawdzić, które książki królują na irlandzkiej liście bestsellerów i wypożyczyć je z biblioteki. Nigdy tego nie robię, bo nie śledzę nowinek, ale tego dnia akurat zrobiłam.  


Na dobre za to wyszło mi zabłądzenie w internetach i natrafienie w Guardianie na pewien artykuł. Chwytliwy tytuł skradł moją uwagę: "The day I found my partner dead" - "Dzień, w którym odkryłam, że mój partner nie żyje". Moja prymitywna potrzeba sensacji wzięła górę. Zaczęłam skanować wzrokiem kolejne linijki tekstu i przepadłam. To, co czytałam, napisane było w prosty, ale tak niesamowicie ekspresywny sposób, że niedługo później łzy niczym grochy mimowolnie spadały mi na klawiaturę. Tak bardzo wczułam się w czytany tekst, że wyobraźnia podmieniła mi obraz i zamiast obcego dla mnie człowieka, widziałam ukochaną mi osobę. Jestem miękką bułą, ale rzadko płaczę w trakcie lektury jakiejś książki. Tu po prostu nie mogłam się nie wzruszyć. Jak kiedyś stwierdził mój ulubiony polski pisarz, Janusz Leon Wiśniewski: "Słowami też można dotykać. Nawet czulej niż dłońmi". 

Pod koniec artykułu z radością odkryłam, że właśnie przeczytałam fragment książki "Let's Hope for the Best" szwedzkiej autorki, Caroliny Setterwall, a jeszcze bardziej ucieszyłam się, kiedy okazało się, że mogę ją wypożyczyć z biblioteki. Chciałam wiedzieć, czy cała książka wzbudzi we mnie takie emocje jak jej urywek, czy też moja niespodziewana reakcja wywołana była szalejącymi hormonami. 

A zatem tak: wzbudziła. Czytałam ją z niesłabnącym zainteresowaniem, bo chciałam wiedzieć, jak samotna, świeżo upieczona matka poradziła sobie po śmierci swojego ukochanego, czytałam z podziwem dla szczerości autorki i dla lekkości jej pióra, bo przecież tematyka była naprawdę ciężka. Czytałam ją, kiedy tylko mogłam. W domu, w pracy, na wyjeździe, na promie... Wspaniały debiut, mający formę intymnego pamiętnika, w którym Carolina zwraca się bezpośrednio do swojego partnera. I bardzo potrzebna książka. Nie zdziwiłabym się, gdyby miała terapeutyczny wpływ nie tylko  na jej autorkę, ale także jej odbiorców borykających się z bolesną stratą i żałobą. 

Skoro już zagłębiłam się w trudne i bolesne tematy, to jakże mogłabym nie wspomnieć tutaj o małej wielkiej książce Magdy Papuzińskiej - "Wszystko jest możliwe". Wybrałam ją sobie z bibliotecznego katalogu na chybił-trafił, bo tytuł znów mnie zaintrygował, i chyba nie mogłabym trafić lepiej. Tutaj narratorem jest sparaliżowany chłopiec. I znów mamy prosty - niemalże dziecięcy - język, który jednak celnie trafia prosto w serce. Książka jest piękna, ale nie ckliwa, bez sztucznego patosu. Skłania do refleksji nad kondycją ludzką, nad delikatnym tematem osób niepełnosprawnych i tego, jak je traktujemy. Przypomniała mi "Poczwarkę" Doroty Terakowskiej, którą czytałam jako nastolatka, i która na długo zapadła mi w pamięć. Piękna relacja łącząca matkę z synem. Życzyłabym sobie, by ta powieść znalazła się na liście lektur obowiązkowych. 

"Kołysanka z Auschwitz" to druga po "Tatuażyście z Auschwitz" pozycja spod hasła literatury obozowej, którą przeczytałam w tym roku. Znów trudna, ale i potrzebna tematyka, bo poprzez jej podtrzymywanie niejako okazujemy szacunek wszystkim ofiarom okrutnej nazistowskiej machiny. "Kołysanka..." poświęcona została pamięci Helene Hannemann, która - niczym świętej pamięci Maksymilian Maria Kolbe - dokonała heroicznego czynu. Kobieta z własnej woli poszła do obozu koncentracyjnego, bo nie mogła znieść myśli o rozstaniu ze swoim mężem, Romem, i ich pięciorgiem dzieci. Mogła wybrać życie i wolność, bo była Niemką, ale wybrała rodzinę. 
Tutaj z niejakim wstydem muszę przyznać, że książka Mario Escobara nie bardzo mnie dotknęła. Wiem, że wielu czytelników poruszyła do łez, bo w istocie jest to wzruszająca historia, tyle że na mnie nie zadziałała. I sama nie wiem, czy to moja wina, czy pana Escobara. Nie mówię, że to zła książka, ale czegoś mi w niej zabrakło. Nie wiem, może gdyby było w niej choć kilka zdjęć Helene i jej rodziny, jak to miało miejsce w "Tatuażycie...", odczułabym większą więź łącząca mnie z jej tragicznymi bohaterami? Może wtedy poczułabym, że to wydarzyło się naprawdę i że czytam prawdziwą historię osoby z krwi i kości? A tak, to niestety miałam wrażenie, że czytam fikcyjną opowiastkę, co zresztą miało trochę racji bytu, jako że powieść napisana jest z punktu widzenia samej Helene. Skąd autor mógł wiedzieć, co faktycznie działo się wtedy w jej głowie? 

Na koniec czarny koń, czyli "Zabili mnie we wtorek" Piotra Wereśniaka, który jeszcze do niedawna był dla mnie totalnie nieznaną osobą. No, to jest literatura, którą lubię! Znów wybrana z biblioteki na chybił-trafił, bo tytuł fajny, ale mimo to nie wiązałam z nią jakichś większych nadziei i zostawiłam ją na sam koniec. W piątkowy poranek zabrałam ją ze sobą do ogródka, by poczytać w oczekiwaniu na koniec prania. Godzina czytania minęła mi niczym z bicza strzelił. Niesamowicie dynamiczna i wciągająca lektura sensacyjna, której zakończenie chce się jak najszybciej poznać. Zrobiłam pranie, rozwiesiłam, i dalej szukałam pretekstów, by tylko nie ruszać się z ogródka i nie odrywać od tego intrygującego thrillera. Skończyłam ją znacznie szybciej niż wyżej wspomnianą "Kołysankę...", mimo że to znacznie bardziej obszerna książka. 

Tylko nieco mniejszym zaskoczeniem okazała się dla mnie niewielka powieść Gabriela Garcii Marqueza - "Rzecz o mych smutnych dziwkach". Na początku wystraszyłam się, że mam do czynienia z niesmacznymi zwierzeniami starego zbereźnika, ale na szczęście im dalej w las, tym lepiej. Nawet udało się Marquezowi kilkukrotnie mnie rozbawić. 
"Moje serce w dwóch światach" wypadło w tym zestawieniu zdecydowanie najgorzej. To moja druga książka Jojo Moyes, zdecydowanie gorsza od "Razem będzie lepiej", którą czytałam jakiś czas temu. Rozwlekła, niespecjalnie interesująca i przyjemna w odbiorze. To trzecia część cyklu o Lou Clark, której nie znam - być może fanki tej postaci byłyby bardziej usatysfakcjonowane tą lekturą. Ja nie byłam. W zasadzie nic po sobie nie pozostawia poza lekkim poczuciem straconego czasu. 
U Laili Shukri jak zwykle po staremu: dialogi drętwe jak teksty Karola Strasburgera w "Familiadzie", ale mimo wszystko nadal sięgam po jej książki, bo zawsze czegoś nowego się z nich dowiaduję. A poza tym to powieść społeczno-obyczajowa poruszająca niewygodne dla niektórych tematy związane z muzułmańskim światem. 
"Na skraju załamania" B.A. Paris dość mocno mnie zawiodła, bo okazała się bardzo tendencyjna i przewidywalna. Szkoda, bo początek był niczego sobie. Później jednak moje zainteresowanie znacznie zmalało, a główna bohaterka zaczęła mnie mocno irytować. Liczyłam na coś więcej. Zdecydowanie bardziej podobała mi się jej inna powieść - "Za zamkniętymi drzwiami".
Wszystkie książki dostępne w irlandzkiej bibliotece. 

niedziela, 21 lipca 2019

Maj w celtyckim ogrodzie Brygidy


Lepszej pogody chyba nie mogłabym sobie wymarzyć. A to dlatego, że... w ogóle nie marzyłam ani o pogodzie, ani o Brigit's Garden. 

O wizycie w tym miejscu przesądziła w zasadzie lokalizacja. Jako że dysponowaliśmy nadwyżką wolnego czasu, bo w zarezerwowanym pensjonacie w Connemarze mieliśmy się zmaterializować dopiero po 14:00, postanowiliśmy "zabić czas" w Brigit's Garden. 

Ogród Brygidy okazał się dogodnie dla nas usytuowany - w Roscahill mniej więcej w połowie drogi między Moycullen, w którym i tak zawsze zatrzymujemy się na kawę, a Oughterard. Właścicielka wie, że połowa sukcesu to dobry marketing, zatem atrakcja jest całkiem przyzwoicie oznaczona wzdłuż głównej drogi N59 i dojazd do niej nie powinien stanowić wielkiego wyzwania. Mamy tu jednak do czynienia z typowo złośliwą, podrzędną i wąską irlandzką dróżką o nie najlepszej nawierzchni, więc wchodząc w zakręty, warto pamiętać, że jest się zwykłym szarakiem a nie Kubicą. 

Taka jest zatem brzydka prawda - ogrody miały być dla nas tylko zapchajdziurą na drodze do głównej atrakcji. I jako wspomniana zapchajdziura spisały się bardziej niż przyzwoicie, a do tego niespodziewanie obudziły we mnie wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to w czasie spaceru nad stawem natrafiłam na kaczeńce. 

Uświadomiłam sobie wtedy, że po raz ostatni musiałam widzieć je w Polsce, chyba właśnie jeszcze za czasów wczesnej młodości. Jako rośliny występujące często na podmokłym terenie, upodobały sobie łąkę poniżej mojego domu, wzdłuż drogi, którą to jako dziecko, a później nastolatka i młoda kobieta pokonywałam setki razy. Żółte, bezpretensjonalne, ale mimo wszystko przyjemne kwiaty zadziałały na mnie niczym magdalenki na Prousta i niespodziewanie wyciągnęły na wierzch moje głęboko zakopane reminiscencje. 


Ogrody Brygidy są zarejestrowaną organizacją non-profit, ale - w przeciwieństwie do wielu innych miejsc tego typu - nie są darmowe. Ich założycielce, Jenny Beale, ponoć przyświecała szlachetna idea edukowania i inspirowania. Chciała stworzyć miejsce, w którym można nawiązać kontakt z naturą, podszkolić się w celtyckiej tematyce, a przy tym odpocząć od zgiełku cywilizacji, zatopić się w refleksji i zregenerować. 

Kobieta zdecydowała jednak, że nie będzie polegać tylko na dobrowolnych datkach, dlatego też za wstęp trzeba zapłacić osiem euro za osobę dorosłą i pięć za dziecko, które ma więcej niż dwa lata. Przewidziano jednak zniżki dla rodzin, dla tych, którzy docierają tu na rowerach i transportem publicznym [bo to atrakcja będąca za pan brat z naturą], a wstęp poza sezonem jest nieco tańszy niż w jego szczycie, co jest logicznym krokiem, jako że ogrody na pewno prezentują się wtedy mniej imponująco.

Sama miałam okazję tego doświadczyć, bo choć byliśmy tutaj na początku maja, czyli już latem wedle celtyckiego kalendarza, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że za parę tygodni byłoby tu jeszcze ładniej, jeszcze bardziej kolorowo i widowiskowo. Z drugiej strony - dzięki temu mogłam podziwiać kwitnące drzewa owocowe, co zawsze stanowi piękny widok, a także bez. I tę niesamowicie soczystą zieleń, tak typową dla wczesnego lata. 

Nade wszystko jednak cieszyłam się, że pogoda nam dopisała, bo dzięki temu pobyt w tym miejscu okazał się całkiem przyjemny. Jestem przekonana, że gdyby dopadł nas tu deszcz, wyszlibyśmy stąd rozczarowani z poczuciem źle wydanych pieniędzy. Co prawda nie mogę też powiedzieć, byśmy mieli świadomość, że lepiej nie wydalibyśmy tych ponad czternastu euro [mieliśmy zniżkę], ale transakcja, której dokonaliśmy nie pozostawiała niesmaku. Spacer, na który się udaliśmy, okazał się naprawdę przyjemny i niewymagający - żadnych stromych pagórków, tylko łąki, łatwe ścieżki i jeszcze raz łąki. 

Najbardziej przemówił do mnie spacer "Celtic Gardens", najmniej - ten śladami wróżek, bo to atrakcja czysto dziecięca i niestety dość kiczowata, choć rozumiem, że młodszym gościom może się podobać. Za to wspomniane ogrody celtyckie pięknie odzwierciedlają dawne festiwale Celtów, a zarazem cykl życia: od poczęcia do śmierci. 

I tak Samhain - do którego się wchodzi zaraz po przekroczeniu centrum dla odwiedzających - obchodzony 31 października, to czas zadumy, refleksji i śmierci, ale zarazem obietnica narodzin. Symbolizuje go tutaj pogrążona we śnie kobieta, którą łatwo przegapić, jako że ukształtowana jest z ziemi i porośnięta trawą. Tabliczka "nie spaceruj po śpiącej kobiecie" wydaje się być jak najbardziej na miejscu. 

Kolejna postać śpiącej kobiety "utkana" z brzozowych liści i odlana z brązu jest już bardziej czytelną i oczywistą personifikacją ziemi pogrążonej w zimowym śnie. To też dość przyjemny zakątek położony na wodzie i otoczony świeżą zielenią brzóz. Idealnie spełniający swoje zadanie - można się tu zatracić w swoich myślach. 


Imbolc, obchodzony 1 lutego ku uczczeniu wiosny, uderza świeżością i pozytywna aurą. To także święto Brygidy, która wspólnie ze św. Patrykiem patronuje Zielonej Wyspie - to właśnie na jej cześć nazwano te ogrody. Ścieżka prowadzi tu wśród kwitnących drzew owocowych i dzikich kwiatów, a huśtawki, w formie modnych teraz wiszących koszy, zachęcają do przycupnięcia w nich choć na chwilę, by odpocząć lub po prostu schować się przed intensywnym słońcem. 

Bealtaine, festiwal ognia, to zapowiedź jasnej i ciepłej części roku. Zaczyna się maj, w sercach wielu ludzi płonie ogień, a to z kolei prowadzi do wkraczania na wspólna ścieżkę życia i zawierania małżeństw. Ten cykl życia reprezentuje tutaj "łóżko" dla mitologicznych kochanków (Diarmuid i Grainne), a spacer między wysokimi wertykalnymi blokami kamiennymi wieńczy okazały drewniany tron dębowy. Tu dokonuje się zaślubin, jeśli tylko para młoda wyrazi takie życzenie. Brigit's Garden jest bowiem nie tylko atrakcją na turystycznej mapie, ale także miejscem, w którym odbywa się wiele przeróżnych imprez okolicznościowych. W okrągłej kamiennej chatce regularnie odbywają się sesje medytacji. 

Festiwal Lughnasa na początku sierpnia to okres przejściowy: lato odchodzi w zapomnienie i robi miejsce dla jesieni. To okres ciężkiej pracy fizycznej, żniw, ale także czas biesiadowania i czerpania ze swoich zbiorów. Stąd też drewniane ławki i stoły umożliwiające biesiadnikom celebrację w komfortowych warunkach. Wszystko co dobre, jednak szybko się kończy i ten koniec - nadchodzącą śmierć - symbolizują drzewa cisowe rosnące tuż za ogrodem.  


Ale Brigit's Garden to nie tylko tematyczne ogrody poświęcone celtyckiej mitologii. To znacznie więcej. To największy w Irlandii zegar słoneczny, który zawstydziłby wszystkie omegi i roleksy, bo przez okrągły rok pokazuje dobrą datę i godzinę, a do tego przesilenie i równonoc, to także okazja by na świeżym powietrzu miło spędzić czas z bliskimi i spróbować ekologicznych specjałów z kawiarenki, do której to wstęp jest darmowy. 

Jeśli przebywasz w okolicach Galway i Connemary i masz godzinę wolnego czasu, z którą nie wiesz, co zrobić, Brigit's Garden jest odpowiedzią na Twój dylemat. 



niedziela, 7 lipca 2019

Malownicze ruiny zamku na klifie - Criccieth Castle


Ostatni ze zwiedzonych  przez nas walijskich zamków był jednocześnie tym najmniejszym. Jednak w przypadku Criccieth Castle, bo o nim mowa, rozmiar zdecydowanie nie ma znaczenia. Brak imponujących gabarytów schodzi na drugi plan, kiedy na pierwszy wysuwają się inne jego walory. 

Przede wszystkim zamek jest fantastycznie położony - hen wysoko na skalistym wzniesieniu, z którego rozciąga się piękna panorama na to, co Walia ma najlepsze. W pogodny i słoneczny dzień, kiedy widoczność osiąga swoje maksimum, zobaczymy tu jak na dłoni romantyczne wzniesienia w Parku Narodowym Snowdonia, dostrzeżemy wspaniały półwysep Lleyn, a nawet wypatrzymy kolejny z zamków króla Edwarda I - Harlech Castle, tylko niewiele mniej malowniczy. 

Jednak nawet w nieco kapryśny dzień, kiedy po niebie snują się posępne chmurzyska, a w powietrzu czuć groźbę ulewy, warto jest tu zajrzeć. Ukoić nerwy pejzażem emanującym stoickim spokojem, wsłuchać się w rytmiczne odgłosy morza, popatrzeć na Zatokę Tremadog. 


Zamek pochodzi z pierwszej połowy XIII wieku i jest specyficzną mieszanką walijsko-angielską. Można by go żartobliwie nazwać pałeczką w sztafecie lub gorącym ziemniakiem - tak szybko wpadał w co rusz inne ręce. Od gorącego ziemniaka różni go głównie to, że w przypadku tego pierwszego jego posiadacze bardzo chętnie przekazują go dalej, a w przypadku zamku Criccieth trzeba było go wyrywać siłą poprzedniemu właścicielowi. 

Jedna z tablic informacyjnych umieszczonych na terenie zamku fajnie podsumowała jego historię: budowali go dwaj potężni średniowieczni książęta walijscy, a trzeci go zniszczył. Budowę zainicjował w 1230 roku książę Llywelyn ap Iorweth, który przez blisko pół wieku sprawował swe rządy w Walii. To on wzniósł wewnętrzny dziedziniec uważany za najstarszą część. Ten zewnętrzny powstał kilkadziesiąt lat później z ręki jego wnuka. Też zresztą Llywelyna. W międzyczasie zaś dwóch angielskich królów pokusiło się na tę twierdzę, a każdy dołożył swoje trzy grosze. I tak wyróżnia się trzy główne fazy budowy plus kilka przeróbek. 


Wprawne oko dostrzeże tu nie tylko zmianę w typie i kolorze kamieni użytych do kolejnych modyfikacji, lecz także zmianę stylu, a nawet ślady niszczycielskich działań Owaina Glyndwra, tego trzeciego księcia, który w 1403 roku wydarł zamek z rąk Anglików po to tylko, by go spalić i zapobiec ewentualnego przejęciu. 


Tu warto dodać, że wspaniała lokalizacja zamku, opierająca się w dużej mierze na naturalnych zaletach tego przylądku, doskonale pełniła swe strategiczne funkcje. I tak w 1294 roku, kiedy zamek znajdował się już w rękach angielskiego wroga, doszło do niepodległościowego zrywu Walijczyków, a w konsekwencji do oblężenia Criccieth Castle. Anglików uratował właśnie dostęp do morza, a dokładniej mówiąc - dostawy ze statków płynących z Irlandii. Załoga garnizonu wojskowego (a przy okazji również 41 mieszkańców miasta, w tym 13 kobiet i 19 dzieci), przetrwała trudy zimy głównie dzięki temu, że do zamku dostarczono na czas 6000 śledzi, 550 dużych ryb, 24 tusze świńskie, 18 sztuki sera, a także 45 par obuwia i 50 par pończoch. 


Owain Glyndwr pokonał jednak system, bo kiedy na początku XV wieku skrzyknął swoich pobratymców - uciemiężonych wysokimi podatkami i generalnie zmęczonych panoszącymi się na walijskiej ziemi uzurpatorami -  i przypuścił atak na zabunkrowanych w zamku Anglików, najpierw upewnił się, że nie będzie to wyprawa z motyką na słońce. Dzięki kumoterstwu z Francuzami, którzy bujali się po Morzu Irlandzkim i skutecznie młócili Anglików zmierzających z zapasami do zamku, udaremniono dostawy, a tym samym osłabiono przeciwnika. Oblężeni nie mieli wyboru, albo inaczej - mieli, ale był to wybór w rodzaju: "dżuma czy cholera?" Poddali się, bo co innego mieli zrobić? Umierać z głodu? Not cool.



Jako że podzielaliśmy ich zdanie, postanowiliśmy po zwiedzaniu, które poszło nam nader sprawnie, wyszukać jakąś przytulną kawiarenkę i tam się zaszyć, by godnie - małą czarną i czymś na ząb - pożegnać się z Walią.


U podnóża zamku, tuż koło plaży, znajdował się dość krzykliwy niebieski budynek "Blue China" z wielkim jak King Kong napisem TEAS na jego dachu, który dostrzegłby nawet Neil Armstrong ze swojego statku kosmicznego Apollo 11, i to tu zaniosły nas nasze nogi. 


Pech chciał, że najlepszy stolik na zewnątrz już był zajęty, ale mimo to udało nam się dostać całkiem fajną miejscówkę. Zależało mi na przebywaniu na zewnątrz, bo koniecznie chciałam się maksymalnie dotlenić przez te pół godziny, zanim na dobre zapakujemy się do naszej metalowej puszki i pojedziemy w stronę portu promowego w Holyhead. 


Byłam już umęczona, niczym stonka po opryskach, i na gwałt potrzebowałam kawy.  Najlepiej takiej do zadań specjalnych. Dlatego tym razem na moim stoliku, obok naszych kawałków ciasta owocowego z bitą śmietaną (dla mnie) i lodami (dla Połówka), wylądowało aromatyczne espresso zamiast zwyczajowego cappuccino, które na przekór Włochom lubię wypijać o każdej porze dnia. 


Godzinę później dobiliśmy już do portu, gdzie, ku mojemu lekkiemu zdziwieniu, wił się już całkiem spory sznur aut, mimo że do powrotnego rejsu do Irlandii było jakiejś półtorej godziny. To był wesoły, ale jednocześnie nieco smutny moment. Bo choć uwielbiam wracać do domu, to jednak Walia wprowadziła nieco zamieszania do mojego życia, zalotnie szepcząc mi do ucha na odchodne, że sama z powodzeniem mogłaby stać się moim domem...