sobota, 20 września 2014

Pseudorecenzja "The Grand Seduction"

Pomysłowość ludzka nie zna granic.

W ekstremalnych sytuacjach w przypływie adrenaliny jesteśmy w stanie wykrzesać z siebie niemal nadludzką siłę. I podobnie rzecz ma się w przypadku naszej wyobraźni. Postawieni na ostrzu noża damy z siebie wszystko, by z niego nie spaść, albo przynajmniej jak najdłużej na nim balansować. I właśnie w takiej dramatycznej sytuacji - kiedy to ważyły się ich losy, ich być albo nie być, mieć albo nie mieć - postawieni zostali mieszkańcy uroczej wioski rybackiej o wdzięcznej nazwie Tickle Head.

Lata dobrobytu już dawno się skończyły w tej smaganej wiatrem nowofundlandzkiej osadzie. Ci, którzy kiedyś urabiali sobie ręce po łokcie parając się rybołówstwem, dziś zasilają szeregi bezrobotnych. Inni zaś decydują się na wyjazd z wioski w nadziei na lepsze życie poza jej granicami. Mówiąc krótko: jest źle.

Nic zatem dziwnego, że kiedy pewnego dnia pojawia się światełko w tunelu – szansa wybudowania w Tickle Head fabryki, która wygenerowałaby wiele miejsc pracy – lokalna ludność zrobi wszystko, by nie zmarnować takiej okazji. Tylko jak u licha sprowadzić do wioski lekarza? A przede wszystkim jak go w niej zatrzymać? Oto jest pytanie na miarę szekspirowskiego to be or not to be? Bez lekarza nie będzie fabryki, a bez fabryki nie będzie lepszego życia. Do tego mieszkańcy dopuścić nie mogą.

Będzie zatem dużo testowania granic własnej pomysłowości, a dla widza dużo dobrego humoru. Bowiem „The Grand Seduction” Dona McKellara jest filmem ciepłym, zabawnym i uroczym. Tak dla młodych, jak i dla starszych - irlandzkie babcie siedzące w kinie kilka rzędów za mną, głośno rechoczące przez cały seans, pewnie by mi teraz ochoczo przytakiwały, gdyby tylko wiedziały, że właśnie debiutują u mnie na blogu.

Film postrzegam jako taki nieszkodliwy, bezprocentowy rozgrzewacz ciała i duszy zastępujący w chłodne wieczory szklaneczkę [albo kilka…] whiskey. Irlandzkiej ofkors. Tylko po nim - w przeciwieństwie do wyżej wspomnianego trunku - nie będzie się miało kaca następnego poranka.

„The Grand Seduction” naładowany jest pozytywną energią i sporą dawką nieordynarnego humoru. Jest taką przyjemną bajką dla dorosłych. W sam raz na obejrzenie jej przed snem. Można się przy nim zrelaksować tak, jak dziecko wycisza się przy dobranocce, a później już tylko słodko spać i śnić o świecie bez przemocy, wojen i zła.

Co jeszcze? Brendan Gleeson jako filmowy Murray French jest jak zawsze przewidywalny do bólu. Czyli bezbłędny i jak zwykle bardzo dobry. I nawet Taylor Kitsch nie był taki kiczowaty.

Mój werdykt w sprawie „The Grand Seduction”? Seduced.

6 komentarzy:

  1. Och, Brendan Gleeson - dla samego nazwiska warto ów film zobaczyć, tym bardziej iż dotąd nie widziałem złego filmu z jego udziałem :) Zatem i ten zobaczyć zdecydowanie muszę. Chociaż nim to się stanie to pewnie trochę minie - na mojej liście wciąż jeszcze jest np 'Calvary', recenzowany przez Ciebie juz ładnych kilka miesięcy temu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kogo ja tu widzę? :) Dzień dobry, proszę Pana :)

    Właśnie - Brendan Gleeson. To jest jedyny powód dla którego poszłam do kina na ten film. Nie żałuję, podobał mi się i jak znam siebie, to sobie go niedługo kupię na BD albo DVD. "Calvary" już nabyłam i ponownie obejrzałam kilka tygodni temu. Podobał mi się jeszcze bardziej niż za pierwszym razem. Tym bardziej, że obejrzałam go z napisami. Dzięki temu nie umknęło mi ani jedno słowo z wypowiadanych kwestii [co mi się niestety nadal zdarza w czasie seansu kinowego].

    A tak w ogóle, to ostatnio nie wyrabiam na zakrętach, jeśli chodzi o kino. Niedługo chyba rozbiję sobie w nim namiot :) Cały czas emitują filmy, które mnie interesują. Parę dni temu na wielki ekran wszedł "A Walk Among the Tombstones" z Liamem Neesonem, a to jest coś, co zobaczyć muszę.

    OdpowiedzUsuń
  3. Witaj Wspaniała Taito,

    W końcu i ja, marnotrawna docieram w Twoje progi. Przekonałaś mnie do kolejnego filmu. Tylko czy uda mi się go obejrzeć tu, w Polsce? Ciepłe, przyjemne filmy to zdecydowanie to, czego właśnie potrzebuję.

    OdpowiedzUsuń
  4. Witaj, Rose,
    jeśli bardzo się postarasz, to pewnie uda Ci się go obejrzeć, ale raczej nie w kinie. Z tego co mi wiadomo, nie wejdzie na polski ekran.

    Ten film przypomina mi trochę "Waking Ned Divine" (1998) - jeśli jeszcze go nie widziałaś, to polecam. Lubię od czasu do czasu do niego wracać. Fajna, lekka komedia.

    OdpowiedzUsuń
  5. Hej ho Czarnowico!

    Trochę późno na odwiedziny, ale wyobraź sobie, że właśnie skończyłam oglądać The Grand Seduction, uwierzysz? Podpisuję się pod Twoimi słowami. Film ciepły, wprawia w dobry humor, ba nawet przywraca wiarę w człowieczeństwo. I te krajobrazy....

    Dziękuję, Kochana Czarownico. Tego mi było właśnie potrzeba.

    OdpowiedzUsuń
  6. Witaj, Rose. Super, że film przypadł Ci do gustu. Krajobrazy nieco podobne do tych irlandzkich, szczególnie ta poszarpana linia brzegowa. Z przyjemnością jeszcze kiedyś go obejrzę. Do pewnych filmów powracam co jakiś czas. Myślę, że ten ma duży potencjał, by stać się jednym z nich.

    Nie ma za co :) Trzymaj się ciepło.

    OdpowiedzUsuń