Dziś będzie potwornie smutno, więc jeśli ktoś z Was jest empatą wyjątkowo łatwo wchłaniającym emocje innych, to od razu ostrzegam, że nie chcę nikogo nastrajać negatywnie.
Z reguły nie zamieszczam tutaj wpisów o intymnej i drażliwej dla mnie tematyce. Czuję się niezręcznie na samą myśl o tym, że ktoś obcy, niepowołany, zły i nieczuły mógłby je przeczytać, a potem wyśmiać. Tym razem zrobię jednak wyjątek, bo mam silną potrzebę upamiętnienia tego wydarzenia.
Ktoś kiedyś powiedział mi, że powinnam być weterynarzem.
Ratowaliśmy wtedy psa żywcem zjadanego przez larwy. Brzydziło mnie to jak cholera, chciałam polecieć w krzaki i oddać treść swojego żołądka, do tej pory zresztą wzdrygam się na samo wspomnienie o setkach przebrzydłych, obślizgłych larw pełzających po ziemi. A także tych schowanych w ranach, pod skórą. Chęć ratowania stworzenia okazała się jednak większa niż moje obrzydzenie.
Zastanawiałam się później parę razy nad tym stwierdzeniem.
Czy aby na pewno nadawałabym się do takiej pracy? Przebywam ze sobą już te parę dekad i znam siebie jak zły szeląg. Miałam więc słuszne powody, by powątpiewać w te słowa. Prawda jest bowiem taka, że pomimo tych wszystkich lat, jakie mam na karku, nie uodporniłam się jeszcze na cierpienie zwierząt, a do tego kiepsko radzę sobie ze śmiercią i żałobą.
Weterynarz to nie tylko superbohater. To nie zawsze Superman, który spada z nieba w odpowiednim momencie i niesie ratunek potrzebującym. Potem zaś zbiera owacje na stojąco niczym aktor po wyjątkowo dobrze odegranej roli na deskach teatru.
Weterynarz, czy tego chce czy nie, a najczęściej jednak nie chce, musi też odgrywać rolę Ponurego Żniwiarza. Odbierać życie tym, co mają cztery nogi, a tych, co mają ich dwie ‒ zasmucać i ograbiać z resztek nadziei.
Kto normalny chciałby być złodziejem nadziei? Siewcą śmierci i złych wiadomości? Chyba tylko psychopata wyzuty z emocji i człowieczeństwa. Tylko takiej osobie sprawiałoby to przyjemność. Cała reszta musiałaby zmagać się z tym ciężarem. A więc ja chyba jednak nie chciałabym być tą całą resztą. Obawiam się, że nie poradziłabym sobie z tym balastem emocjonalnym.
Półtora roku temu musieliśmy uśpić naszego ukochanego kota, który przegrał nierówną walkę z wyjątkowo agresywną postacią białaczki. Te jego ostatnie chwile i ten proces, który do tego doprowadził, to były tak przeraźliwie bolesne i smutne przeżycia, że zgodnie orzekliśmy "nigdy więcej". Nigdy więcej nowych kotów (mamy jeszcze dwa).
Zerkałam czasem z czułością na jakieś małe skrzaty gotowe do adopcji na "tu i teraz", gdyby tylko zjawił się chętny, ale nigdy nie przekuwałam tych myśli w czyn. Nie byłam chętna. Nie chciałam nią być.
Wiem, że nie powinnam tak myśleć, ale nie chciałam nowego kota, bo w moich oczach byłaby to "zdrada" tego mojego ukochanego, z którym od samego początku miałam wyjątkowo bliską więź. Na nim wszystko miało się dla mnie skończyć.
Ale nie o tym chciałam pisać.
Parę dni temu zauważyłam z mojego okna kota leżącego po przeciwnej stronie ulicy, w pozycji, która wydała mi się dość nienaturalna. A już tym bardziej nienaturalne było to, że w zupełności nie reagował na moje werbalne zaczepki, kiedy to okno otworzyłam i zaczęłam hałasować, aby przykuć jego uwagę. Reakcji jednak nie było. Postanowiłam więc przejść te parę metrów, by sprawdzić, czy moje złe przeczucia mają rację bytu, czy to tylko moja wyobraźnia pracująca na najwyższych obrotach.
Kiedy zeszłam na parter i wyszłam przed dom, kot akurat wolnym krokiem przechodził przez ulicę. Kiedy już udało mu się przez nią szczęśliwie przejść, wszedł na nasz trawnik i się na nim położył. Po chwili znów wstał, przeszedł chybotliwym krokiem krótki odcinek, usiadł i ciężko dyszał.
To był słoneczny, bardzo ciepły dzień, momentami nawet dość duszny, pomyślałam więc, że się odwodnił i potrzebuje wody, a także odpoczynku. To by tłumaczyło to jego nieruchome leżenie po przeciwnej stronie ulicy ‒ był wycieńczony i zbierał siły, by przez tę ulicę przejść. To z kolei znów go zmęczyło. Dyszał nienaturalnie, a do tego był dość wychudzony.
Przeszło mi przez myśl, że może ktoś go niechcący zamknął w swojej szopie, i dopiero teraz się z niej wydostał, pobiegłam więc do kuchni, wyjęłam dwie miski, do jednej nalałam wody, do drugiej wyłożyłam mokrą karmę, za którą szaleją nasze koty, i ostrożnie, aby go nie spłoszyć, podeszłam do niego i podsunęłam mu je pod nos.
To okazało się strzałem w dziesiątkę, bo kot łapczywie pił, przestawał, po chwili znowu zaczynał i tak parę razy. Kamień spadł mi z serca, bo to był jeszcze ten moment, kiedy wierzyłam, że jest zwyczajnie odwodniony, i tak naprawdę nic poważnego mu nie dolega. Nic, czego mokra karma (zlizał sos), woda i kroplówka od weterynarza nie załatwiłyby sprawy.
Moja radość trwała jednak bardzo krótko, bo po chwili kot znów leżał w tej okropnej pozycji na boku, z trudem oddychał, a mnie momentalnie stanęły przed oczami sceny sprzed półtora roku.
Déjà vu.
Puszka Pandory ‒ do której zapakowałam swoją traumę i zakopałam głęboko w ziemi ‒ otworzyła się, i wydostał się z niej cały ten smutek, całe to zło, które udało mi się niegdyś supresować.
Nie było czasu do stracenia, trzeba było szybko działać, bo kot wyglądał na umierającego.
Połówek założył na wszelki wypadek grube, zimowe rękawice, bluzę z długim rękawem, bo choć nic nie wskazywało na to, że kot może próbować ratować się pazurami, należało liczyć się z potencjalnym atakiem.
Często wydaje mi się, że zwierzęta doskonale potrafią czytać ludzką aurę. A może to ich szósty zmysł? Nieszczęśnik chyba domyślił się już, że nie stwarzamy dla niego żadnego zagrożenia, bo kiedy podeszliśmy do niego z transporterem, nie walczył, nie drapał, nie syczał, nie gryzł. Miałam nawet wrażenie, że jest zadowolony z tego, że nagle ma dach nad głową i swój kąt, w którym może się schować.
Połówek odjechał z pacjentem do weterynarza, a ja zostałam w domu sama ze swoimi myślami, modlitwami i nadzieją na szczęśliwe zakończenie.
W zasadzie to nawet nie dopuszczałam do siebie czarnego scenariusza. Nadal naiwnie wierzyłam, że kroplówka załatwi sprawę.
Nie załatwiła.
To, co mi powiedział Połówek po powrocie, sprawiło, że umarłam w środku. Umarłam razem z kotem, tylko, że on tak naprawdę. Ja zaś "na niby".
Empatyczna pani weterynarz fachowo zajęła się pacjentem, ale pomimo najszczerszych chęci, nie mogła zniwelować szkód, które już poczyniły się w jego wyniszczonym organizmie. Uśpienie go było jedynym, co mogliśmy dla niego zrobić. Na wszystko inne było już za późno.
Kot był w stanie agonalnym.
Miał niemal zero masy mięśniowej.
Tylko dwa zęby.
DWA ZĘBY!
I kilkanaście lat na karku.
Był niesamowicie zapchlony.
Miał owrzodzone dziąsła i brodę.
I kurewskiego pecha w życiu.
Ktoś mu ten los zgotował. Nie ja, nie Ty, ale ktoś go do takiego stanu jednak doprowadził. Pośrednio lub bezpośrednio.
Aktem miłosierdzia, jak stwierdziła pani weterynarz, było podanie mu środka przeciwbólowego i wysłanie za tęczowy most, gdzie już nigdy więcej nie zazna głodu, bólu i cierpienia.
Kiedy na samym początku podłączyła go do tlenu, jego stan zaczął się jeszcze bardziej pogarszać, zamiast poprawiać.
Spóźniliśmy się.
Spóźniliśmy się, żeby go uratować. On jednak na szczęście zdążył resztką sił dotrzeć na nasz trawnik, aby "godnie umrzeć", i zaznać choć w tych ostatnich minutach życia odrobinę ludzkiej czułości, troski i miłości.
Nie znam historii jego życia. Nie miał wszczepionego chipa, nie mieliśmy więc nikogo, z kim można byłoby się skontaktować w jego sprawie.
Chciałabym wierzyć, że jego opłakany stan był tylko nieszczęśliwym następstwem ‒ że się zgubił, a jego kochającemu właścicielowi nie udało się go odnaleźć odpowiednio szybko.
Chciałabym wierzyć, że większość z tych kilkunastu lat życia była jednak szczęśliwa.
Chciałabym wierzyć, że nie cierpiał zbyt długo.
Chciałabym wierzyć, że kiedyś był szczęśliwym kotem. Że miał pełną miskę, przytulny dom, i że wiedział, co to ludzkie ciepło i miłość.
Wiedział, co to człowiek. Nie był dziki, nie uciekał, a to daje mi nadzieję, że był przez tego człowieka oswojony i kochany. Tylko, jak to w życiu bywa, na pewnym etapie coś się spierniczyło i bańka pękła.
Chciałabym też wierzyć, że nikt z tutaj obecnych i czytających te słowa nie zawahałby się, aby udzielić pomocy zwierzęciu w potrzebie.
Tego wieczoru siedziałam w ogródku z twarzą do zachodzącego słońca. Gdzieś tam obok na betonie leżał mój kot. Beztrosko wygrzewał się do słońca, tak jak zwykł czynić to przez te dziewięć beztroskich lat swojego życia. Podczas gdy on był zupełnie nieświadom, że kot może mieć inne życie, spod moich okularów przeciwsłonecznych staczały się łzy. Opłakiwałam każdego niekochanego i zaniedbanego kota. Rozmyślałam o tym, jak bardzo niesprawiedliwe jest życie. Jeden ma wszystko, a drugi nie ma niczego.
Gdzie tu, do licha, sprawiedliwość?!
Nawet nie zauważyłam, kiedy przyszedł do mnie mój kocur. Swoim zwyczajem zaczął się ocierać o moje nogi. Wskoczył mi na kolana i zaczął się wtulać w to miejsce, w którym ramię dotyka tułowia.
Głaskałam go, bo to przynosiło ulgę. Głaskałam jego miękkie i lśniące futro, pocieszając się, że choć nie mogę uratować wszystkich kotów tego świata, mogę uszczęśliwić choć kilka. Te moje i moich sąsiadów.
Mówiłam, że mam wspaniałych sąsiadów? Nikt, kto kocha swojego kocha nie może być zły, prawda?
Nie musicie komentować tego wpisu. Chciałam nim upamiętnić tego bezimiennego, nieznajomego kota, który tak niespodziewanie pojawił się w moim życiu, i tak szybko je opuścił.
Nawet jeśli nikt inny już o nim nie pamięta, ja będę. To właśnie jemu dedykuję tego smutnego posta.
Chciałabym też uświadomić Was, bo może tego nie wiecie, ale w takich przypadkach jak ten najprawdopodobniej nie będziecie musieli nic płacić za opiekę weterynaryjną/uśpienie. Weterynarze to w dużej mierze ludzie z prawdziwą pasją, nie zaś wyrachowani, zimni i nieczuli profesjonaliści. Oni też mają serce, często zresztą również jakieś tam fundusze przeznaczone na takie właśnie sytuacje. Zawsze też możecie skontaktować się z lokalnym oddziałem SPCA (Towarzystwem Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt), i to oni mogą ponieść koszty ewentualnego leczenia.
Trzy razy byliśmy u irlandzkich weterynarzy z bezpańskimi kotami wymagającymi interwencji specjalisty, i nigdy nie płaciliśmy za leki czy otrzymaną pomoc.
Nawet to nieszczęsne półtora roku temu, kiedy musieliśmy w niedzielę na gwałt szukać weterynarza, znalazł się taki z sercem, z zupełnie innej kliniki, który zgodził się zaoferować swoje usługi, mimo że nie mógł przyjąć w tamtym momencie żadnej zapłaty, bo kasa była nieczynna. Ważniejsze było dla niego człowieczeństwo niż potencjalne ryzyko nieotrzymania zapłaty za wyświadczoną pomoc.
Nie zapominajcie o tym człowieczeństwie w kontekście naszych "braci mniejszych".
Tu na szczescie nie spotyka sie bezdomnych psow i kotow, a w schroniskach jest wiele wolnych boxow. Zwierze to bardzo kosztowne hobby, bez wzgledu na wielkosc i rase czy bezrasowosc, psy placa podatki, musza miec ubezpieczenie, a ceny u weterynarzy zbijaja z nog. Ludzie sa chyba bardziej odpowiedzialni, choc i tu czasem trafi sie jakis bydlak. Po dlugich i okropnych chorobach naszej Kiry, musielismy podjac te najgorsza decyzje i wtedy tez mi sie wydawalo, ze nigdy wiecej, ale grono naszych znajomych zadecydowalo inaczej i kusilo, az skusilo i dalismy dom Toyi. To juz bedzie jednak naprawde ostatni nasz pies, slubny jest po 80-tce, mnie trawia choroby, przestalam chodzic z nia na spacery, choc mam nadzieje, ze to przejdzie, ze da sie mi pomoc. Mam tez nadzieje, ze nasze dwa koty nas nie przezyja, to bylby dramat, bo nie przypuszczam, ze moje dzieci bylyby gotowe je przejac.
OdpowiedzUsuńWam moge tylko podziekowac w imieniu bezdomnych kotow.
Na szczęście dobrych ludzi jest sporo, z Tobą na czele!
OdpowiedzUsuńI u nas obserwuję pomaganie kotom, tu budka dla kotów, tam miski na karmę, jest też ośrodek pomocy Kocia Dolina. Wrażliwość na krzywdę to dobra cecha, ale wielu wrażliwcom utrudnia życie, jednak bez nich świat byłby zbyt okrutny...
Przez kilka lat byliśmy rodzicami kota wyrwanego z bezdomności. Kiedy zginął w wypadku, dłuższy czas nie mogliśmy myśleć o innych kotach. Dopiero od tygodnia mamy dwa fajne Mleczaki z lokalnego SPCA. Rozumiem, co czujesz. Gdy ostatnio byłam u rodziców, znalazłam notatki mojej mamy, która spisuje czas urodzin i śmierci wszystkich jej zwierząt, wśród nich pojawiła się data śmierci jakiegoś kota, którego rodzice znaleźli potrąconego na drodze. Nie dali rady mu pomóc, mogli tylko uśpić, ale będą go pamiętali.
OdpowiedzUsuńTaita, dziękuję Ci za ten wpis. Kochana jesteś. W tym smutnym końcu jego życia, mimo wszystko miał szczęście, że byłaś blisko, że przyniosłaś wodę. Zobacz nie był sam na koniec, był zaopiekowany.
OdpowiedzUsuńKocham zwierzęta, sama już nie mogę mieć żeby opiekować się nimi, bo sama wymagam opieki, ale pomagam finansowo, a RSPCA wysyła mi różne smutne historie o ludzkim okrucieństwie, płacze, współczuję zwierzakom i pomagam, dzisiaj też płakałam.
Przytulam Cię mocno! Może to nie wyleczy traumy i nie otrze łez, ale wierzę, że sama obecność daje dużo.
OdpowiedzUsuńRozumiem Cię. Ja kiedyś tak opłakiwałam psa jak Ty kota. Wystarczy, że znajdę gdzieś w czeluściach komputera zdjęcia..i już nie powstrzymuję łez. Obiecywałam sobie, że never ever..Wiesz jak to się skończyło, prawda?
Bardzo smutna historia. My też się bulwersujemy na psy bite na ulicy, na pozostawione pod sklepem bo właściciel nie widzi jak się boją, a potem zdziwiony, że agresywne.
Głupota ludzi nie zna granic.
Weterynarze. Chcę Ci powiedzieć, że Irlandia wobec tego jest ludzkim krajem. Lecznica do której wcześniej chodziliśmy ZAWSZE brała duże pieniądze. Ktoś kiedyś przyjechał do nich z kotem w stanie jak ten nieopodal Waszego domu-nie chcieli nawet pomóc.
Osobiście uważam, że ludzi poznaje się po tym jak traktują zwierzęta. Przykro mi, że nie udało Wam się pomóc. Dobrze, że dzięki Wam odszedł z odrobiną godności, której ktoś go pozbawił wcześniej.