Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Connemara. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Connemara. Pokaż wszystkie posty

sobota, 18 lutego 2017

Connemara Waiting


Większego znaku zapytania doprawdy nie można było postawić przy tym wyjeździe.



Mój wymarzony, wyczekiwany, wytęskniony weekend zbliżał się wielkimi krokami, a wraz z jego nadejściem proporcjonalnie rosła moja ekscytacja, by tuż przed "godziną zero" osiągnąć punkt kulminacyjny. To jest do momentu, kiedy z mojego telefonu wydobył się doskonale mi znany dźwięk przeboju Foo Fighters, mojego odwiecznego dzwonka.


czy tylko mnie ten widok rozczula?


Jeszcze zanim przyłożyłam wskazujący palec prawej ręki do zielonej słuchawki na wyświetlaczu telefonu, wiedziałam, że jest źle. Bardzo źle. Nie zadziałał tu żaden szósty zmysł, żaden nadprzyrodzony dar. To była zwykła znajomość życia. Połówek nie dzwoni do mnie z pracy, a jeśli już, to oznacza to tylko jedno: kłopoty. Zanim więc zdążył wyartykułować pierwsze zdanie, wiedziałam już, że nici z naszego wyjazdu, bo oto właśnie w pracy znów pojawiło się "emergency". Bóg jeden wie, ile razy w ciągu minionych miesięcy przeklinałam w duchu nową pracę Połówka, moją najpoważniejszą konkurentkę, z którą już nie raz i nie dwa musiałam się nim dzielić w weekendy.




Nie myliłam się. Mimo że Połówek miał mieć wolny weekend, w czwartkowe popołudnie okazało się, że jednak będzie potrzebny w jeden dzień. Tylko co z tego, skoro ten jeden dzień okazał się jednym dniem za dużo. Jakkolwiek by kombinować, naszych planów nie dało się dopasować do nowej sytuacji. Bo mój wymarzony, wyczekiwany i wytęskniony wyjazd miał zacząć się w sobotę rano, a skończyć najwcześniej niedzielnym popołudniem. Nawet gdyby Połówek wybrał na swój roboczy dzień niedzielę, nie było sensu jechać tylko na jeden dzień. Za dużo kilometrów i za dużo zachodu. Nocleg też nie bardzo wchodził w grę, bo chcący zameldować się w niedzielny poranek w pracy, musielibyśmy wyjechać z Connemary nieprzyzwoicie wczesną porą.




Westchnęłam, zacisnęłam zęby ze złości i zgodziłam się na to, co dyktował mi rozsądek, uciszając przy tym rwące się do głosu serce. W domu zaś, zaraz po powrocie z pracy, usiadłam przed komputerem, by anulować rezerwację noclegu. Kliknięcie przyciskiem myszy jeszcze nigdy nie było takie trudne. Chodziło o zwyczajny wyjazd, a mimo to czułam się tak, jakbym miała przed sobą nuklearny przycisk. Tak jakby od tego jednego ruchu zależały losy całego świata. Na szczęście tak nie było. Od tego kliknięcia uzależnione było tylko moje zdrowie psychiczne. Potrzebowałam tego wyjazdu. Tak po prostu. Tak po ludzku, tak do bólu egoistycznie, by wyrwać się z rutyny i odpocząć od wszystkiego, co mnie otaczało.




Los lubi jednak płatać figle. Kiedy zatem już pogodziłam się z tym, że weekend znów spędzę w domu, życie ponownie szykowało dla mnie niespodziankę. W piątkowe popołudnie odwołano u Połówka alarm związany z weekendową pracą. "Super wieść, tylko co z tego, skoro już anulowaliśmy nocleg" - pomyślałam. "Nie wierzę, by jeszcze był dostępny". Kiedy jednak weszłam na booking.com, nie dowierzałam własnym oczom. "Mój" pokój w "moim" ukochanym B&B nadal był dostępny! Mimo że dostanie w nim pokoju na weekend, z krótkim wyprzedzeniem, graniczy z cudem. Ale tym razem był! Widziałam go na własne oczy! Czekał na mnie! Poczułam się tak, jak musiał poczuć się Abraham, kiedy już okazało się, że Bóg tylko wystawił go na próbę, domagając się ofiary z jego jedynego syna Izaaka. Ja też przeszłam moją próbę -  w imię "wyższego dobra" zgodziłam się poświęcić siebie i swoje szczęście, a teraz zostałam za to wynagrodzona.




Nie zdziwię Cię zatem, kiedy napiszę, że w dniu wyjazdu obudziłam się rześka jak szczypiorek na wiosnę. Połówek zaś... Połówek to inna historia. Jak w każdy inny poranek wyglądał, jakby go właśnie zdjęto z krzyża, lub przynajmniej wypuszczono do domu po dwudziestu godzinach katorżniczej pracy w kamieniołomach. Całej sytuacji nie polepszał fakt, że za oknem było szaro, buro i ponuro. O szyby miarowo uderzał deszcz, czego oczywiście największy śpioch na Ziemi nie omieszkał skomentować z przekąsem: "Słyszę, jak słońce skwierczy za oknem..."


wtorek, 8 października 2013

Glengowla Mines - dziewiętnastowieczna kopalnia srebra i ołowiu


Connemara przywołuje na myśl głównie góry, jeziora i torfowiska. Rzadziej atrakcje turystyczne. Do Connemary jedzie się głównie dla przyrody, nie dla zabytków. Obecność matki natury wyczuwa się tam na każdym kroku, bo sporo tu terenów, których człowiek jeszcze jej nie wyrwał, nie przywłaszczył i nie urządził pod siebie. Zabytki są tłem dla przyrody. Są tam, mimo że czasami może wydawać się, że ich nie ma.



Dziś chcę Wam pokazać ukryty skarb Connemary. Miejsce leżące jakieś 300 metrów od drogi N59, trzy kilometry na zachód od Oughterard. Glengowla Mines, bo o tej atrakcji mowa, to dziewiętnastowieczna kopalnia srebra i ołowiu przywrócona do życia w 1999 roku z inicjatywy rodziny Geoghegan, jej właścicieli.



Kopalnia jest jakby potwierdzeniem mądrości, jakoby to wnętrze miało znaczenie, nie zaś wygląd zewnętrzny. Nie ma tu nowoczesnego centrum turystycznego ani udziwnionych dodatków. Jest zwyczajnie i kameralnie. Niepozornie. Wszystkie budynki znajdujące się w tym kompleksie są skromne i proste. Takie, jak było życie w XIX wieku, a dokładniej mówiąc w 1851 roku, kiedy otwarto tu kopalnię.



Dobre pół godziny upłynęło od momentu zakupu biletów do naszego zejścia pod ziemię. Czas oczekiwania spędziliśmy głównie w sklepiku, którego sporą część asortymentu stanowią produkty wykonane z przeróżnych minerałów w dość szerokiej skali cenowej.



Wydawało się, że w kopalni nie ma zbyt dużego ruchu. Mojego odczucia z pewnością nie mógł potwierdzić Jonathan, nasz przewodnik, bo jak się niedługo później okazało zamiast zwyczajowych dwóch oprowadzających, był tylko on. Jego koleżanka zrezygnowała z pracy z powodu wyjazdu do Kanady, a nowy pracownik przyuczany do oprowadzania dziwnym trafem nie pojawił się w pracy.



Wyposażeni w kolorowe kaski ochronne ruszyliśmy za naszym przewodnikiem do pierwszego punktu na naszej trasie, czyli do dawnej stajni, w której obecnie znajduje się muzeum z przeróżnymi artefaktami związanymi z kopalnią. My mieliśmy tylko kaski, Jonathan dodatkowo czarny płaszcz, który nijak nie pasował do upalnego popołudniowego słońca. Wiedziałam, co to oznacza – pod ziemią należy spodziewać się chłodu - ale w tych okolicznościach akurat bardzo mnie to cieszyło.



Szybko okazało się, że Jonathan czuje się w swoim zawodzie jak ryba w wodzie. Opowiadanie przychodziło mu z lekkością i naturalnością. Już od samego początku, kiedy to zapytał wszystkich zgromadzonych, skąd pochodzą, wprowadził swobodną atmosferę. Na odpowiedź „Poland” zareagował całkiem poprawną polszczyzną: Jak się masz? Dobrze? Po czym wyjaśnił, że zwykł wyłapywać różne słówka z różnych języków i to nie zawsze te właściwe i kulturalne.




Po krótkim przybliżeniu nam minerałów zgromadzonych w muzeum, omówił co ciekawsze przedmioty w tym swój ulubiony artefakt – 160-letnią siekierę wydobytą z kopalni. Obiekt jest ciekawy, bo owiany tajemniczością. Górnicy pracujący w kopalni stawiali się w niej z zakupionym przez siebie sprzętem. Pozostawienie go bez nadzoru pod ziemią było czymś nie do pomyślenia. Nikt tego nie robił, ludzie nie mogli sobie na to pozwolić. Jak zatem znalazła się tam siekiera? Czy jej obecność wiązała się z tragedią, a może ze zwykłym pechem? Jonathan z pewnością powie Wam, co o tym myśli.




Potem nadszedł czas na clou programu, czyli najważniejszej części naszej wizyty – zejścia pod ziemię na głębokość jakichś 40 metrów. Schodziliśmy wolno i ostrożnie trzymając się poręczy wedle zaleceń przewodnika. Kopalnia to fantastyczne miejsce, ale niestety zupełnie nie dla osób o ograniczonej mobilności.




Pod ziemię wiedzie szereg schodów. Stu dwudziestu bodajże. Bywa stromo, bywa nisko. Trzeba uważać, gdzie się stawia stopy i gdzie się prostuje głowę [nie dotyczy niskich osób]. Bywa też ciasno – szczególnie kiedy nie ma się szczęścia zwiedzania kopalni z samym przewodnikiem. Nam właśnie tego zabrakło do pełni euforii, w efekcie czego pod ziemią przemieszczaliśmy się w towarzystwie kilku Irlandczyków i grupki Anglików.



Wędrówka pod ziemią nie jest może najdłuższa, ale za to bezsprzecznie ciekawa. Uzbrojony w lampkę Jonathan za każdym razem oświetlał nam minerały godne uwagi i wszystko to, co warte było zademonstrowania. Wskazał nam niecodzienną drabinę, do zbudowania której posłużyło nie byle jakie drewno – made in America. Przybyło na pokładzie irlandzkich statków-trumien, by służyć właśnie tu. Opowiedział o ciężkiej pracy górników podczas czternastu lat działania kopalni, o prawie 400 tonach wydobytego ołowiu i o ekonomicznych powodach, dla których zamknięto Glengowla Mines. Wspomniał też o nadziejach na dalszą rozbudowę kopalni, a wszystko, o czym mówił, zdradzało jego żywe zainteresowanie, pasję.




Wyjście na powierzchnię ziemi nie jest jednoznaczne z zakończeniem wycieczki. Nie jest też wskazane – kompleks kopalniany zawiera bowiem kilka innych punktów, przy których warto się zatrzymać, a rozległy obszar zachęca do spacerów na świeżym powietrzu.




Koniecznie należy też wejść na chwilę w skórę Indiana Jones’a i spróbować swoich sił w gold panning, wyszukiwaniu złota. To atrakcja nie tylko dla dzieci. Dorosłym również dostarcza sporo pociechy. Jest tylko jeden minus – strasznie wciąga, jak zresztą ostrzegał Jonathan. Mały przezroczysty woreczek, który zapełniliśmy wtedy głównie kolorowymi minerałami wydobytymi z piasku i wody ciągle przywołuje przemiłe wspomnienia, a my musimy wysłuchiwać dziecięcych próśb, by znów powrócić do kopalni. Gorąco polecam Wam Glengowla Mines. Tylko nie miejcie do mnie pretensji, jeśli dzieci nie będą chciały stamtąd wrócić.



czwartek, 26 stycznia 2012

Irlandzkie love story w opactwie Kylemore



Imponująca, szara sylwetka zamku Kylemore, przyglądająca się swemu odbiciu w wodach jeziora, położona jest w scenerii, która bez wątpienia mogłaby posłużyć jako tło do bajki. Najlepiej takiej o księciu i księżniczce. Tak majestatyczne budowle nie wznosi się przecież dla zwykłych śmiertelników. Choć w historii tego zamku swoją małą rolę odegrała także para książęca, częściej wspomina się inną dwójkę – pierwotnych właścicieli Kylemore Castle: Anglika i Irlandkę.





Zaczęło się romantycznie i zupełnie niewinnie. Niczym w telenoweli albo romantycznej powieści. Mitchell Henry zabrał swoją żonę Margaret w podróż poślubną do Connemary w połowie XIX wieku. Margaret zakochała się w tym surowym, ale majestatycznym regionie Irlandii. Mitchell dysponował nie tylko głębokimi pokładami miłości do żony, lecz także zasobnym portfelem. Był zamożnym lekarzem i finansistą. Po odziedziczeniu pokaźnego spadku nic nie stało mu na przeszkodzie, by wrócić do Irlandii i kupić 15 000 akrów dzikiej ziemi położonej w samym sercu Connemary.





Na zakupionej przez Henry’ego ziemi mieszkało około 125 dzierżawców – ludzi, którzy zadrżeli o swój los po zapoznaniu się z informacją o przejęciu gruntu przez Anglika. Irlandię i Anglię dzieliła burzliwa i bolesna historia, ludzie mieli prawo obawiać się najgorszego. Czarny scenariusz nigdy się jednak nie zrealizował. Mitchell Henry okazał się przyzwoitym i dobrym panem. Taką kurą znoszącą złote jajka dla tutejszej ludności. To właśnie on utworzył mnóstwo miejsc pracy dla swych dzierżawców i wpłynął na znaczną poprawę warunków życia miejscowej ludności. Byli tacy, którzy codziennie pokonywali wiele mil, by dotrzeć do pracy w Kylemore.





Mitchell pozbył się myśliwskiego domku nad jeziorem i w jego miejsce wybudował okazałą budowlę, którą dzięki szczęśliwemu splotowi wydarzeń ciągle możemy podziwiać. Wzniósł Kylemore Castle, który wkrótce wypełnił się gwarem jego dziewiątki dzieci i miłością małżonków.





Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy wznoszono zamek, utworzono modne wówczas wiktoriańskie ogrody. Starannie wyselekcjonowano najodpowiedniejszy kawałek ziemi, najbardziej nasłoneczniony, najcieplejszy i przepięknie ulokowany, a następnie dokonano małego cudu. Na terenie posiadłości posadzono 300 000 drzew, a jałową ziemię przekształcono w urodzajny i imponujący sześcioakrowy ogród. Znajdujące się w nim sadzonki zaopatrywały rezydencję nie tylko w świeże kwiaty i warzywa, lecz także egzotyczne owoce jak na przykład banany, figi i melony.





Sielanka Mitchella i Margaret musiała jednak kiedyś dobiec końca. Nie z winy męża ani żony. Nie było zdrady, gwałtownego rzucania talerzami o ściany, burzliwych kłótni. Były za to łzy – będące chyba najbardziej ludzką reakcją na niesprawiedliwość i krzywdę.





Egzotyczne wakacje w Egipcie, które rodzina Henrych odbyła w 1874 roku, skończyły się dramatycznie. Margaret zachorowała na czerwonkę. Zmarła w przeciągu szesnastu dni. Nie dożyła nawet swych pięćdziesiątych urodzin. To była ta ciemna, ołowiana chmura, która zmąciła szczęście Mitchella. W tej bajce o tak nastrojowym i optymistycznym początku nie było happy endu.





Od tego momentu wdowiec rzadziej bywał w swojej rezydencji. Jednak dzięki jego staraniom Kylemore na zawsze unieśmiertelniło jego zmarłą małżonkę. Jak można byłoby o niej zapomnieć, kiedy tak naprawdę to wszystko, co dzisiaj zwiedza turysta, powstało właśnie z miłości dla Margaret – dla tej ładnej brunetki, którą można dzisiaj oglądać na portrecie wywieszonym w jednym z pomieszczeń.





Mitchell sprowadził ciało ukochanej, by pochować je na terenie rezydencji – w miejscu, które pokochała od pierwszego wejrzenia. Nieopodal zamku w leśnym zakamarku wzniesiono mauzoleum. Kiedyś wieczny sen Margaret urozmaicały tylko kołysanki w wykonaniu liści, ptaków i szumu jeziora. Teraz dodatkowo słyszy się tutaj niesłabnący tupot stóp setek turystów, a także mieszankę przeróżnych języków świata.





Mitchell zmarł w Anglii w wieku 84 lat. Z żoną połączył się po śmierci w ponurym i ciemnym mauzoleum. Po drodze do mauzoleum mija się niewielki, gotycki kościółek. To „miniaturowa katedra” wzniesiona przez Mitchella ku pamięci jego małżonki wkrótce po jej śmierci. Wnętrze świątyni to przede wszystkim imponujące zdobienia – niezwykle kruche i kobiece. W miejsce powykrzywianych twarzy gargulców są uśmiechnięte aniołki, eteryczne kwiaty i ptaki. Całość sprawia wrażenie kruchej i niesamowicie delikatnej – tak jakby ruch skrzydeł motyla mógł wyrządzić zdobieniom niebywałą szkodę.





W latach 20. XX wieku Kylemore przeszło w ręce społeczności benedyktynek przybyłych tutaj z Belgii, po tym jak zbombardowano ich opactwo w czasie I wojny światowej. Siostry zakonne nie tylko założyły tutaj renomowaną szkołę dla dziewcząt, prowadzoną aż do 2010 roku, lecz przede wszystkim przyczyniły się do przywrócenia kompleksowi jego świetności. Kylemore przestano określać jako castle, czyli zamek, a zaczęto nazywać abbey – opactwo. Szkołę zamknięto, ale siostry benedyktynki zostały. Zajmują się rękodziełem, wytwarzają czekoladowe przysmaki, prowadzą zajęcia muzyczne. A od czasu do czasu przemykają po włościach, pobłażliwie uśmiechając się do turystów polujących na nie ze swoimi obiektywami fotograficznymi.



 

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Na granicy piekła i raju - Connemara



Connemara znajduje się w północno-zachodniej części hrabstwa Galway w prowincji Connaught. To kraina nie tylko prezentująca nieprzeciętną urodę, ale przede wszystkim niewdzięczna. Surowa i odludna. Około 80% terenu Connemary to ziemie wyjątkowo ciężkie do uprawy. Gleba jest tu jałowa, kamienista i nieurodzajna.




 




O nieatrakcyjności tutejszych terenów doskonale świadczą słowa Cromwella: "To hell or to Connaught". Do piekła albo do Connaught - takie ultimatum postawił w XVII wieku Cromwell irlandzkim katolikom, dokonując procesu przesiedlania tutejszej ludności. Nawet ten bezlitosny morderca nie był zainteresowany tymi ubogimi ziemiami. Trzy pozostałe prowincje Irlandii były dla niego dużo bardziej atrakcyjne. To w nich dokonywano konfiskaty gruntu i przekazywania go angielskim żołnierzom. Czwarta nie była godna uwagi.


 


Odstąpienie Connaught Irlandczykom nie było łaskawym gestem ze strony Cromwella. Bo tak naprawdę granica rozdzielająca piekło a Connemarę nie jest wcale taka gruba. Choć region ten pozornie wydaje się być ziemskim rajem, dla niejednego irlandzkiego farmera okazał się być piekłem na ziemi. Za katorżniczą pracę rolników Connemara oferowała często tylko marną zapłatę: nędzę i ubóstwo.


 


Przez pewien czas region ten był wyjątkowo gęsto zaludniony. Stan ten dość mocno uległ zmianie z nadejściem dziewiętnastowiecznego Wielkiego Głodu, który znacznie zmniejszył liczbę ludności wyspy. Śmierć zaczęła zaglądać w oczy dzieciom i dorosłym. Kto mógł, ten wyjeżdżał za granicę. Pozostanie na ojczystej ziemi było niebezpieczną grą w rosyjską ruletkę. Wejściem w paszczę lwa. A mimo to sporo osób zostało. Nie wiem, czy pokierowało nimi poczucie solidarności z ziemią przodków, brak środków i możliwości na wyjazd, czy też może wolterowskie "il faut cultiver notre jardin" - przekonanie, że trzeba uprawiać nasz ogródek.




 




Connemara jest na pewno rajem dla turystów. Dla wszystkich tych, którzy cenią kontakt z dziewiczą przyrodą. Do Connemary nie jedzie się na zwiedzanie zabytków, ale dla dzieł matki natury. To czarujący region przeplatany jeziorami, wrzosowiskami i moczarami.




 




Dwa łańcuchy górskie - Twelve Bens i Maumturks Mountains - dodają Connemarze majestatu. Kwarcytowe szczyty gór połyskują w słońcu, a tafle polodowcowych jezior rzadko kiedy są nieruchome. Deszcz przeplata się tu z iskrzącym słońcem i porywistym wiatrem. Connemara to region wyjątkowo narażony na gniew oceanu.


 


Utrudzony wędrowiec nie znajdzie tu charakterystycznych wyznaczników naszych czasów: wieżowców i blokowisk. Nie miałby ich tutaj kto zamieszkiwać. Dzika sceneria oferuje za to mnóstwo odludnych terenów. Śmiem twierdzić, że każdy znajdzie tu ustronny kawałek ziemi idealny do kontemplacji. Każdy może usiąść na tym ostatnim brzegu Europy i zatopić wzrok w bezmiarze Atlantyku.


 


"Tír gan teanga, tír gan anam" - kraj bez języka, to kraj bez duszy, rzekł kiedyś tutejszy poeta Padraig Pearse. Mało jest w Irlandii tak zwanych stref Gealtacht, gdzie mówi się rodzimymj ęzykiem. Connemara to jeden z nich i ciężko byłoby tego nie zauważyć. Znaki drogowe mogą nieraz namieszać w głowach turystów, bo rzadko kiedy zawierają zanglicyzowaną wersję nazw miejscowości. W Connemarze mówi się po irlandzku i robi wszystko, by ocalić rodzimą kulturę. Rodzice dzieci zamieszkałych w głębi lądu często wysyłają swoje pociechy na wakacje do Connaught, by podszkolić ich znajomość ojczystej mowy.




 




W czasie mojej wyprawy do Connemary towarzyszył mi lekki niepokój. Bałam się, że wrócę stamtąd rozczarowana. Że Connemara nie będzie mnie w stanie zauroczyć, bo na jej nieszczęście widziałam już tyle malowniczych części wybrzeża irlandzkiego, że region ten po prostu nie zrobi na mnie wrażenia. Myliłam się. Tak jak mylą się wszyscy ci, którzy twierdzą, że krajobraz wyspy jest wszędzie taki sam. Jest w nim spora doza monotonności, są liczne cechy wspólne, ale ta identyczność to tylko taka igraszka irlandzkiego pejzażu z niewprawionym okiem podróżnika. Każdy region Irlandii jest inny. Nie można powiedzieć, że wybrzeża Cork, Clare, Galway, Kerry, Donegal, Mayo, Waterford, czy Dublina są takie same. Bzdura. Powiedzcie koneserowi piwa, że Guinness, Smithwick's i Murphy's smakują identycznie. Narazicie się na wyśmianie. Podobne - tak, ale nie identyczne.


 


Polubiłam Connemarę w całej jej surowości: z jej torfowiskami, łysymi górami i rzadko zalesionymi terenami. Polubiłam tamtejsze skromne domostwa, gdzie wymuskane posesje ciągle należą do rzadkości, podobnie zresztą jak samochody o najnowszym roczniku. W Connemarze żyje się inaczej. Skromniej i bliżej natury. A co najważniejsze tu ciągle wyczuć można ducha starej, poczciwej, ubogiej Irlandii. Takiej Irlandii, którą coraz rzadziej ma się okazję oglądać.