Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Północna Walia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Północna Walia. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 7 lipca 2019

Malownicze ruiny zamku na klifie - Criccieth Castle


Ostatni ze zwiedzonych  przez nas walijskich zamków był jednocześnie tym najmniejszym. Jednak w przypadku Criccieth Castle, bo o nim mowa, rozmiar zdecydowanie nie ma znaczenia. Brak imponujących gabarytów schodzi na drugi plan, kiedy na pierwszy wysuwają się inne jego walory. 

Przede wszystkim zamek jest fantastycznie położony - hen wysoko na skalistym wzniesieniu, z którego rozciąga się piękna panorama na to, co Walia ma najlepsze. W pogodny i słoneczny dzień, kiedy widoczność osiąga swoje maksimum, zobaczymy tu jak na dłoni romantyczne wzniesienia w Parku Narodowym Snowdonia, dostrzeżemy wspaniały półwysep Lleyn, a nawet wypatrzymy kolejny z zamków króla Edwarda I - Harlech Castle, tylko niewiele mniej malowniczy. 

Jednak nawet w nieco kapryśny dzień, kiedy po niebie snują się posępne chmurzyska, a w powietrzu czuć groźbę ulewy, warto jest tu zajrzeć. Ukoić nerwy pejzażem emanującym stoickim spokojem, wsłuchać się w rytmiczne odgłosy morza, popatrzeć na Zatokę Tremadog. 


Zamek pochodzi z pierwszej połowy XIII wieku i jest specyficzną mieszanką walijsko-angielską. Można by go żartobliwie nazwać pałeczką w sztafecie lub gorącym ziemniakiem - tak szybko wpadał w co rusz inne ręce. Od gorącego ziemniaka różni go głównie to, że w przypadku tego pierwszego jego posiadacze bardzo chętnie przekazują go dalej, a w przypadku zamku Criccieth trzeba było go wyrywać siłą poprzedniemu właścicielowi. 

Jedna z tablic informacyjnych umieszczonych na terenie zamku fajnie podsumowała jego historię: budowali go dwaj potężni średniowieczni książęta walijscy, a trzeci go zniszczył. Budowę zainicjował w 1230 roku książę Llywelyn ap Iorweth, który przez blisko pół wieku sprawował swe rządy w Walii. To on wzniósł wewnętrzny dziedziniec uważany za najstarszą część. Ten zewnętrzny powstał kilkadziesiąt lat później z ręki jego wnuka. Też zresztą Llywelyna. W międzyczasie zaś dwóch angielskich królów pokusiło się na tę twierdzę, a każdy dołożył swoje trzy grosze. I tak wyróżnia się trzy główne fazy budowy plus kilka przeróbek. 


Wprawne oko dostrzeże tu nie tylko zmianę w typie i kolorze kamieni użytych do kolejnych modyfikacji, lecz także zmianę stylu, a nawet ślady niszczycielskich działań Owaina Glyndwra, tego trzeciego księcia, który w 1403 roku wydarł zamek z rąk Anglików po to tylko, by go spalić i zapobiec ewentualnego przejęciu. 


Tu warto dodać, że wspaniała lokalizacja zamku, opierająca się w dużej mierze na naturalnych zaletach tego przylądku, doskonale pełniła swe strategiczne funkcje. I tak w 1294 roku, kiedy zamek znajdował się już w rękach angielskiego wroga, doszło do niepodległościowego zrywu Walijczyków, a w konsekwencji do oblężenia Criccieth Castle. Anglików uratował właśnie dostęp do morza, a dokładniej mówiąc - dostawy ze statków płynących z Irlandii. Załoga garnizonu wojskowego (a przy okazji również 41 mieszkańców miasta, w tym 13 kobiet i 19 dzieci), przetrwała trudy zimy głównie dzięki temu, że do zamku dostarczono na czas 6000 śledzi, 550 dużych ryb, 24 tusze świńskie, 18 sztuki sera, a także 45 par obuwia i 50 par pończoch. 


Owain Glyndwr pokonał jednak system, bo kiedy na początku XV wieku skrzyknął swoich pobratymców - uciemiężonych wysokimi podatkami i generalnie zmęczonych panoszącymi się na walijskiej ziemi uzurpatorami -  i przypuścił atak na zabunkrowanych w zamku Anglików, najpierw upewnił się, że nie będzie to wyprawa z motyką na słońce. Dzięki kumoterstwu z Francuzami, którzy bujali się po Morzu Irlandzkim i skutecznie młócili Anglików zmierzających z zapasami do zamku, udaremniono dostawy, a tym samym osłabiono przeciwnika. Oblężeni nie mieli wyboru, albo inaczej - mieli, ale był to wybór w rodzaju: "dżuma czy cholera?" Poddali się, bo co innego mieli zrobić? Umierać z głodu? Not cool.



Jako że podzielaliśmy ich zdanie, postanowiliśmy po zwiedzaniu, które poszło nam nader sprawnie, wyszukać jakąś przytulną kawiarenkę i tam się zaszyć, by godnie - małą czarną i czymś na ząb - pożegnać się z Walią.


U podnóża zamku, tuż koło plaży, znajdował się dość krzykliwy niebieski budynek "Blue China" z wielkim jak King Kong napisem TEAS na jego dachu, który dostrzegłby nawet Neil Armstrong ze swojego statku kosmicznego Apollo 11, i to tu zaniosły nas nasze nogi. 


Pech chciał, że najlepszy stolik na zewnątrz już był zajęty, ale mimo to udało nam się dostać całkiem fajną miejscówkę. Zależało mi na przebywaniu na zewnątrz, bo koniecznie chciałam się maksymalnie dotlenić przez te pół godziny, zanim na dobre zapakujemy się do naszej metalowej puszki i pojedziemy w stronę portu promowego w Holyhead. 


Byłam już umęczona, niczym stonka po opryskach, i na gwałt potrzebowałam kawy.  Najlepiej takiej do zadań specjalnych. Dlatego tym razem na moim stoliku, obok naszych kawałków ciasta owocowego z bitą śmietaną (dla mnie) i lodami (dla Połówka), wylądowało aromatyczne espresso zamiast zwyczajowego cappuccino, które na przekór Włochom lubię wypijać o każdej porze dnia. 


Godzinę później dobiliśmy już do portu, gdzie, ku mojemu lekkiemu zdziwieniu, wił się już całkiem spory sznur aut, mimo że do powrotnego rejsu do Irlandii było jakiejś półtorej godziny. To był wesoły, ale jednocześnie nieco smutny moment. Bo choć uwielbiam wracać do domu, to jednak Walia wprowadziła nieco zamieszania do mojego życia, zalotnie szepcząc mi do ucha na odchodne, że sama z powodzeniem mogłaby stać się moim domem...

niedziela, 19 maja 2019

Niesamowite zamki króla Edwarda I: Caernarfon



Nie ma ani krzty przesady w stwierdzeniu, że zamek to współczesna chluba miasta Caernarfon. Oczywiście nie zawsze tak było, bo gdyby cofnąć się o kilkaset lat, do czasów średniowiecza, i zapytać ówczesnych, rodzimych mieszkańców tego walijskiego miasta o to, co sądzą na temat tej majestatycznej i pięknej budowli, wątpię byśmy usłyszeli choć jedno zdanie zawierające superlatywy. Na pewno nie od nikogo przy zdrowych zmysłach. Taki stan rzeczy absolutnie by mnie nie zdziwił, wszak w naturze uciemiężonych leży burzenie się przeciwko najeźdźcy próbującemu założyć nam kaganiec. 

Najeźdźcą - dokładnie tym był dla Walijczyków król Edward I, pomysłodawca projektu i pierwszy właściciel tej imponującej budowli słynnej dziś w wielu krajach. A jako że król ten był jednym z najbardziej walecznych angielskich władców, geny wojownika kazały mu sięgać po to, co sobie wymarzył. Nawet jeśli trzeba było to coś wydrzeć komuś przemocą. 

Jak wiemy, w miłości i na wojnie nie ma sentymentów, dlatego też król Edward I w sentymenty się nie bawił. Rozmiłowany w turniejach rycerskich, w których to zresztą radził sobie wyśmienicie, jako że był jednym z najlepszych rycerzy swoich czasów, zawsze sfokusowany na zwycięstwie - niczym chart goniący królika - lubił w walce być Goliatem a nie Dawidem z procą. Odważny, waleczny i zuchwały, nie miał żadnych oporów, by zmusić przeciwnika do ucieczki, a następnie gonić go przez ponad sześć kilometrów. To był człowiek, który potrafił obezwładnić i uśmiercić nasłanego na niego asasyna, mimo że ten ostatni zdołał go już solidnie dziabnąć zatrutym sztyletem. 

Dlaczego o tym piszę? By pokazać, że król nie lubił bawić się w półśrodki. Lubił ze swojego arsenału wytaczać największe działa. Zamek Caernarfon, którego budowa nieprzypadkowo rozpoczęła się po stłamszeniu ostatniego księcia niepodległej Walii, był właśnie takim "działem" na podbitą ludność. Miał onieśmielać i zarazem zniechęcać. Kastrować niepodległościowe zapędy rebeliantów. Dla samego króla zaś miał być to nie tylko symbol jego władzy i zwycięstwa, lecz także przyjemna rezydencja królewska. 



O ile Edwardowi I nieobce było ryzyko na polu walki, o tyle król z ostrożnością podchodził do budowy swoich zamków na walijskich ziemiach. Tutaj wolał nie eksperymentować, dlatego też za wzniesienie zamku w Caernarfon odpowiedzialny jest ten sam człowiek - sabaudzki geniusz wśród ówczesnych architektów, mistrz James z Saint George, który z powodzeniem nadzorował budowę kilku innych twierdz Edwarda I w Walii.  Zwiedziłam sześć z nich i każda czymś zachwycała, bardzo często spektakularnym położeniem. 

Z zamkiem Caernarfon jest podobnie. Nie jest on zachwycająco ulokowany na skraju klifu jak na przykład Criccieth Castle, ale strategiczne położenie nad rzeką Seiont, u ujścia do Cieśniny Menai, również jest malownicze. Co więcej, kiedy już wespniemy się na jedną z dziewięciu wież lub przespacerujemy się ufortyfikowanymi murami łączącymi wspomniane wieże, będziemy mieć doskonały widok na sielski krajobraz, w tym na urocze pagórki Snowdonii. 

Najlepsze widoki na miasto, a także na wybrzeże Północnej Walii rozciągają się z Eagle Tower  [Orlej Wieży].  Wieży, którą wzniesiono jako królewski "apartament" Edwarda I i jego żony. Wieloboczna Eagle Tower to w ogóle jest doskonały przykład na to, jaki wpływ miała na swego małżonka Eleonora Kastylijska i jaką miłością darzył ją król, albowiem zamek z trzema wieżyczkami, takimi właśnie, jakie ma wspomniana wieża, to symbol Kastylii, z której pochodziła Eleonora.  

Tu warto wspomnieć o samym małżeństwie Edwarda I i Eleonory Kastylijskiej. Jak na ówczesne czasy zdecydowanie było ono osobliwe. Dlaczego? Otóż jak wiemy z lekcji historii małżeństwa aranżowane już na wstępie są niejako skazane na porażkę, jak to na przykład miało miejsce w przypadku Henryka VIII i Katarzyny Aragońskiej. Tymczasem Edward i Eleonora zadali temu kłam. Ich związek miał ogromny potencjał do tego, by być jednym wielkim niewypałem.  Nie dość, że małżeństwo miało polityczne podłoże, zostało zawarte w celu zażegnania sporu o Gaskonię, a zatem z rozsądku, to na domiar złego sami zainteresowani byli niesamowicie młodzi. On miał piętnaście lat, ona jakieś trzynaście. Zapewne sami macie, albo znacie dzieci w tym wieku. Wyobrażacie ich sobie zawierających małżeństwo? No właśnie. To nie miało szansy się udać, a jednak się udało. 


Małżonkowie byli sobie wyjątkowo oddani, a ich związek udany. Eleonora zdecydowanie odstawała od wizerunku "kury domowej", której życie sprowadzało się do usługiwania mężowi i dzieciom. Z historycznych zapisków wyłania się obraz średniowiecznej kobiety sukcesu: bizneswoman z dobrym wykształceniem, z zamiłowaniem do literatury i podróży. Była harda, zdeterminowana i twarda. Rzadko odstępowała męża na krok [sceptycy powiedzieliby, że to pewnie dlatego Edward I nigdy jej nie zdradził, ani nie spłodził dzieci z nieprawego łoża], towarzyszyła mu w podróżach, a nawet w wyprawie krzyżowej. Nie była jednak powszechnie lubiana. Uważano ją za manipulantkę, za osobę pazerną i chciwą, w dodatku niezbyt interesującą się swoimi dziećmi.

Król jednak był jej oddany do tego stopnia, że kiedy zmarła, pogrążył się w żałobie, a następnie zarządził budowę dwunastu "krzyży Eleonory" dla upamiętnienia zmarłej. Wzniesiono je tam, gdzie odbywały się nocne postoje konduktu pogrzebowego, transportującego zwłoki królowej z Lincoln do Londynu. Eleonorę pochowano w Opactwie Westminsterskim [Edward dołączył do niej po swojej śmierci]. 

Choć kilka lat później król sprawił sobie nową żonę, zrobił to najprawdopodobniej dla umocnienia swojej dynastii. Bo choć z Eleonorą powołali na świat szesnaścioro dzieci, wiele z nich zmarło. Udało się przeżyć tylko pięciu córkom (a te, jak wiemy, nie miały aż takiego znaczenia jak męski potomek) i najmłodszemu synowi - Edwardowi II, którego to Eleonora urodziła właśnie tu, w 1284 roku, w jakimś prowizorycznym budynku, kiedy zamek Caernarfon był jeszcze placem budowy. To właśnie Edward II został w 1301 roku pierwszym angielskim księciem Walii, a w 1969 roku w zamku Caernarfon królowa Elżbieta uroczyście wręczyła insygnia koronacyjne swojemu młodziutkiemu synowi, Karolowi (temu od Lady Diany), czyniąc go tym samym kolejnym angielskim księciem Walii. 


Zamku w Caernarfon nigdy nie ukończono, mimo że tysiące robotników w pocie czoła pracowało długie lata nad jego budową. To w zasadzie i tak nie ma większego znaczenia, bo to, co przetrwało do naszych czasów i co zostało w międzyczasie podreperowane, było na tyle imponujące, by w nieco ponad 700 lat później mogło zostać wciągnięte na listę UNESCO. 


Taki oto prezent pozostawił Walijczykom król Edward I. Ten zły, ten obcy, ten wróg, ten najeźdźca i ten obiekt ich nienawiści w gruncie rzeczy wyświadczył najechanemu narodowi przysługę. Bo to dzięki tej warowni ruch turystyczny w mieście kwitnie. A Walijczycy słusznie korzystają z tego podarunku. Głupotą byłoby z ich strony zabicie tej tłustej gąski znoszącej złote jajka. Dzięki temu - w przeciwieństwie do durnych bohaterów bajki Ezopa - nie będą musieli pluć sobie w brodę, słuchając pieśni wyśpiewywanej przez wiatr: 
"Możesz nawet w małpim szale gęś co złote znosi jaje
Zabić, rozciąć, wybebeszyć, żeby w końcu się ośmieszyć."



środa, 10 kwietnia 2019

Pożegnanie z Walią - Caernarfon




Z tego łóżka nie byłoby dzieci. Gdybym planowała powrót z Walii w "dwupaku", musiałabym mieć ze sobą latarkę i uruchomionego GPS-a, by znaleźć w nocy Połówka. 


Solidne drewniane łóżko w kolorze ciemnego brązu rozpanoszyło się w naszym pokoju, zagarniając dla siebie zdecydowaną większość niemałej przestrzeni. Bez wątpienia grało tu pierwsze skrzypce. Po otwarciu drzwi do pokoju niemal się na nie wpadało, a wpadłszy w jego czeluść, nie chciało się jej opuścić. Dlatego nawet specjalnie się nie zdziwiłam, kiedy rano przespałam swój budzik i obudziłam się dopiero o 7:00 - wtedy, kiedy włączył się alarm w telefonie Połówka. Co prawda nie wiązało się to z końcem świata, bo do momentu, w którym musielibyśmy zwolnić pokój, dzieliło nas kilka godzin, ale nie chciałam rozpoczynać swojego ostatniego dnia w Walii od niepotrzebnego pośpiechu. Jako typowa "córka młynarza" jestem całkowitym przeciwieństwem obywateli Afryki pod względem aparycji, ale mimo to całym sercem stoję za "filozofią" polepole, co w języku suahili znaczy ni mniej, ni więcej tylko: slowly. Wolno. "Wolno" to piękne słowo, ale nie mów tego nikomu, kto stoi w niekończącym się korku na drodze. 

Na wcześniejszej pobudce zależało mi z dość prozaicznego powodu. Chciałam przed umówionym śniadaniem o ósmej zdążyć jeszcze z prysznicem i myciem włosów, na które zabrakło mi zarówno czasu jak i chęci minionego wieczoru, jako że do naszej noclegowni - klimatycznej wiejskiej rezydencji - dotarliśmy na mniej niż dwie godziny przed północą. 


Oczy mi się z radości zaświeciły, kiedy odkryłam, że w naszej przepastnej i skrzypiącej szafie jest zarówno suszarka, jak i żelazko. To oznaczało, że na śniadaniu nie będę mieć fryzury na "mokrą Włoszkę" i wyglądać niczym relikt z lat 80. Chwilę później te same oczy zaszkliły mi się z sentymentu, kiedy odkryłam, że nasza szafa zamyka się tylko i wyłącznie wtedy, kiedy pod jej drzwiczki wsunie się papierowy klin. Stara, dobra i niezawodna metoda. Miałam taką szafę w dzieciństwie. 


Jeśli myślałam, że wyczerpałam już limit niespodzianek na ten poranek, nie mogłam być bardziej w błędzie. Bo, kiedy opuściliśmy już nasze przytulne pięterko i, zgodnie z wcześniej danym słowem, stawiliśmy się na parterze o ósmej, oniemiałam z zachwytu. Za drewnianymi, ewidentnie nadgryzionymi zębem czasu, drzwiami znajdował się niepozorny pokój utrzymany w brązowo-beżowo-białej tonacji, w którym wydawano śniadania. Ale jakie śniadania! Iście królewskie! 


Spodziewałam się raczej skromnej, typowej dla obiektów B&B, oferty z produktami, a tu taka uczta: płatki, soki, jogurty, świeże owoce, sałatka z nich wykonana, pachnące drożdżówki... Czego tam nie było! Mój wewnętrzny pasibrzuch dał o sobie znać, bo swoją ucztę rozpoczęłam od przepysznej granoli z jogurtem bananowym, chwilę później pożarłam mini drożdżówkę, a skończyłam dopiero na full English breakfast z pieczarkami. Zgrzeszyłam, nie powiem. Nawet nie chcę wiedzieć, ile kalorii pochłonęłam tego poranka. Wystarczy mi świadomość, że zjedzoną przeze mnie porcją można by było wykarmić całą wioskę w Etiopii. Ta uczta miała jeszcze jednego plusa - już do końca dnia nie byliśmy głodni [to popołudniowe espresso i mały kawałek ciasta się nie liczą...]

Kilka minut. Tyle wystarczyło mi, by po małym spacerze nieopodal zamku dojść do wniosku, że już lubię to miasto. Bo w zasadzie to dlaczego miałabym nie lubić? Przecież jest tu wszystko, na co zwracam uwagę. Przede wszystkim duża - a wręcz ogromna! - forteca. 


Na drugim planie zaś przykuwające mój wzrok budynki i sklepy o przeróżnej tematyce, kolorystyce i stylu. Jedne skromne, inne na bogato - z elewacjami zdobionymi kolumnami jońskimi. Kwiaty w donicach na parapetach. Biało-zielone flagi z czerwonym smokiem. Czysto, barwnie i jakoś tak estetycznie. Nawet zmurszałe ściany świątyni wciśniętej między jeden a drugi budynek nie kolą w oczy. Trochę jednak przeszkadza wesołe miasteczko rozłożone w samym centrum: krzykliwe plakaty nawołujące do ustrzelenia kaczki, "barokowe"  i bizantyjskie zdobienia karuzeli z setkami jej światełek... Nie dość, że tandetnie to wszystko wygląda, to jeszcze przesłania sylwetkę zamku. 


Nogi same niosą mnie do charytatywnego sklepu o nazwie Cats Protection, co wkrótce okazuje się "błędem". Wiele rzeczy wpada mi w oko. Ubrania nie robią na mnie wrażenia, ale jest tu dział z książkami, z pamiątkami z wizerunkami kotów [a w pracy Połówka jest kociara i można by było przywieźć jej taką pamiątkę...], a nawet oryginalny zestaw filiżanek z podstawkami prosto ze Stafford. I pamiątkowy "talerzyk" z... San Francisco! Oczywiście kupuję. Tak, by pamiętać, że kiedyś tam polecę i na własne oczy zobaczę, przyprawiający mnie o szybsze bicie serca, most Golden Gate. 


W międzyczasie zaś, kiedy tak stoimy i dumamy [a raczej tylko ja to robię, bo Połówek co najwyżej duma nad tym, jak najszybciej dać stąd dyla...] nad oglądanym towarem, zaczepia nas mężczyzna za ladą. Jesteście z Polski, prawda? - asekuracyjnie pyta w języku Szekspira, a kiedy uzyskuje potwierdzenie, wyznaje nam w przemiłej rozmowie, żonglując polskim i angielskim, że ma żonę Polkę, że sam niedługo leci do Polski z wizytą i że w ogóle to jest nas tutaj od cholery. Jest tu nawet cała dzielnica polska zamieszkała w dużej mierze przez ludzi, którzy wyjechali po wojnie i już osiedli tu na stałe. Mówi, że w Caernarfon jest nawet "polska fabryka", w której pojawiające się wakaty ogłasza się tylko w kraju nad Wisłą, czym wywołuje u mnie déjà vu, a raczej déjà entendu. Słyszałam to. Wiele razy. Jesteśmy wszechobecni, niczym Wielki Brat. Nie ma miejsca, do którego nie docierają Polacy. Wierzę w to, co mówi nasz rozmówca, bo i w Irlandii są zakłady pracy, w których siłę roboczą stanowią głównie nasi rodacy. I z których to często uciekają pracownicy o innym niż polskim pochodzeniu, narzekając na wulgarnych i niesympatycznych współpracowników ze Wschodu, co to nawet nie potrafią poprawnie się wysłowić po angielsku... 


Mężczyzna przytacza też historię, która mogłaby być książkowym wzorem determinacji i uporu w dążeniu do realizacji swoich marzeń. Przykładem na to, że ciężka praca popłaca. Siedem dni harówy na okrągło, kilkaset odkładanych funtów tygodniowo, po to, by po pewnym czasie wrócić do rodzimego kraju, kupić tam hotel i zacząć rozwijać swój biznes. Tak do realizacji swojego marzenia powoli, lecz systematycznie dążył jeden ze znanych mu Polaków.  


Kończymy tę sympatyczną wymianę zdań, ja solennie obiecuję, że jeszcze tu wrócimy po upatrzone łupy, ale to dopiero po zwiedzaniu zamku, bo głupio by było, gdybyśmy wyruszyli na jego zwiedzanie obładowani bagażami jak wielbłądy. Do auta zbyt daleka droga, a czasu coraz mniej, wszak wizyta w uroczym Caernarfon to nasze pożegnanie z Walią... 

Właśnie - zamek. Jakże mogłabym o nim zapomnieć? To jest to, co Wam pokażę w następnym wpisie.