Ostatni ze zwiedzonych
przez nas walijskich zamków był jednocześnie tym najmniejszym. Jednak w
przypadku Criccieth Castle, bo o nim mowa, rozmiar zdecydowanie nie ma
znaczenia. Brak imponujących gabarytów schodzi na drugi plan, kiedy na pierwszy
wysuwają się inne jego walory.
Przede wszystkim zamek jest fantastycznie położony -
hen wysoko na skalistym wzniesieniu, z którego rozciąga się piękna panorama na
to, co Walia ma najlepsze. W pogodny i słoneczny dzień, kiedy widoczność osiąga
swoje maksimum, zobaczymy tu jak na dłoni romantyczne wzniesienia w Parku
Narodowym Snowdonia, dostrzeżemy wspaniały półwysep Lleyn, a nawet wypatrzymy
kolejny z zamków króla Edwarda I - Harlech Castle, tylko niewiele mniej
malowniczy.
Jednak nawet w nieco kapryśny dzień, kiedy po niebie
snują się posępne chmurzyska, a w powietrzu czuć groźbę ulewy, warto jest tu
zajrzeć. Ukoić nerwy pejzażem emanującym stoickim spokojem, wsłuchać się w
rytmiczne odgłosy morza, popatrzeć na Zatokę Tremadog.
Zamek pochodzi z pierwszej połowy XIII wieku i jest
specyficzną mieszanką walijsko-angielską. Można by go żartobliwie nazwać
pałeczką w sztafecie lub gorącym ziemniakiem - tak szybko wpadał w co rusz inne
ręce. Od gorącego ziemniaka różni go głównie to, że w przypadku tego pierwszego
jego posiadacze bardzo chętnie przekazują go dalej, a w przypadku zamku
Criccieth trzeba było go wyrywać siłą poprzedniemu właścicielowi.
Jedna z tablic informacyjnych umieszczonych na terenie
zamku fajnie podsumowała jego historię: budowali go dwaj potężni średniowieczni
książęta walijscy, a trzeci go zniszczył. Budowę zainicjował w 1230 roku książę
Llywelyn ap Iorweth, który przez blisko pół wieku sprawował swe rządy w Walii.
To on wzniósł wewnętrzny dziedziniec uważany za najstarszą część. Ten
zewnętrzny powstał kilkadziesiąt lat później z ręki jego wnuka. Też zresztą
Llywelyna. W międzyczasie zaś dwóch angielskich królów pokusiło się na tę
twierdzę, a każdy dołożył swoje trzy grosze. I tak wyróżnia się trzy główne
fazy budowy plus kilka przeróbek.
Wprawne oko dostrzeże tu nie tylko zmianę w typie i
kolorze kamieni użytych do kolejnych modyfikacji, lecz także zmianę stylu, a
nawet ślady niszczycielskich działań Owaina Glyndwra, tego trzeciego księcia,
który w 1403 roku wydarł zamek z rąk Anglików po to tylko, by go spalić i
zapobiec ewentualnego przejęciu.
Tu warto dodać, że wspaniała lokalizacja zamku,
opierająca się w dużej mierze na naturalnych zaletach tego przylądku, doskonale
pełniła swe strategiczne funkcje. I tak w 1294 roku, kiedy zamek znajdował się
już w rękach angielskiego wroga, doszło do niepodległościowego zrywu
Walijczyków, a w konsekwencji do oblężenia Criccieth Castle. Anglików uratował
właśnie dostęp do morza, a dokładniej mówiąc - dostawy ze statków płynących z
Irlandii. Załoga garnizonu wojskowego (a przy okazji również 41 mieszkańców
miasta, w tym 13 kobiet i 19 dzieci), przetrwała trudy zimy głównie dzięki
temu, że do zamku dostarczono na czas 6000 śledzi, 550 dużych ryb, 24 tusze
świńskie, 18 sztuki sera, a także 45 par obuwia i 50 par pończoch.
Owain Glyndwr pokonał jednak system, bo kiedy na
początku XV wieku skrzyknął swoich pobratymców - uciemiężonych wysokimi
podatkami i generalnie zmęczonych panoszącymi się na walijskiej ziemi
uzurpatorami - i przypuścił atak na
zabunkrowanych w zamku Anglików, najpierw upewnił się, że nie będzie to wyprawa
z motyką na słońce. Dzięki kumoterstwu z Francuzami, którzy bujali się po
Morzu Irlandzkim i skutecznie młócili Anglików zmierzających z zapasami do
zamku, udaremniono dostawy, a tym samym osłabiono przeciwnika. Oblężeni nie
mieli wyboru, albo inaczej - mieli, ale był to wybór w rodzaju: "dżuma czy
cholera?" Poddali się, bo co innego mieli zrobić? Umierać z głodu? Not cool.
Jako że podzielaliśmy ich zdanie, postanowiliśmy po
zwiedzaniu, które poszło nam nader sprawnie, wyszukać jakąś przytulną
kawiarenkę i tam się zaszyć, by godnie - małą czarną i czymś na ząb - pożegnać
się z Walią.
U podnóża zamku, tuż koło plaży, znajdował się dość krzykliwy
niebieski budynek "Blue China" z wielkim jak King Kong napisem TEAS
na jego dachu, który dostrzegłby nawet Neil Armstrong ze swojego statku
kosmicznego Apollo 11, i to tu zaniosły nas nasze nogi.
Pech chciał, że najlepszy stolik na zewnątrz już był
zajęty, ale mimo to udało nam się dostać całkiem fajną miejscówkę. Zależało mi
na przebywaniu na zewnątrz, bo koniecznie chciałam się maksymalnie dotlenić
przez te pół godziny, zanim na dobre zapakujemy się do naszej metalowej puszki
i pojedziemy w stronę portu promowego w Holyhead.
Byłam już umęczona, niczym stonka po opryskach, i na
gwałt potrzebowałam kawy. Najlepiej
takiej do zadań specjalnych. Dlatego tym razem na moim stoliku, obok naszych
kawałków ciasta owocowego z bitą śmietaną (dla mnie) i lodami (dla Połówka),
wylądowało aromatyczne espresso zamiast zwyczajowego cappuccino, które na
przekór Włochom lubię wypijać o każdej porze dnia.
Godzinę później dobiliśmy już do portu, gdzie, ku
mojemu lekkiemu zdziwieniu, wił się już całkiem spory sznur aut, mimo że do
powrotnego rejsu do Irlandii było jakiejś półtorej godziny. To był wesoły, ale
jednocześnie nieco smutny moment. Bo choć uwielbiam wracać do domu, to jednak
Walia wprowadziła nieco zamieszania do mojego życia, zalotnie szepcząc mi do
ucha na odchodne, że sama z powodzeniem mogłaby stać się moim domem...