Ten wyjazd stał pod znakiem zapytania. Wielkim jak stodoła.
Nocleg, na myśl o którym śliniłam się jak ząbkujące dziecko, zarezerwowałam na jakieś 9 miesięcy przed wyjazdem. Był koniec roku, panowała zima, a ja umilałam ją sobie fantazjując o wakacjach. Wiedziałam, że to trochę ryzykowne, miałam jednak nadzieję, że do tego czasu nic się nie urodzi. Jednak 3/4 roku to szmat czas, a im bliżej było wyjazdu, tym bardziej zaczęłam się zastanawiać, czy faktycznie do niego dojdzie.
Najpierw mój szef zaczął przebąkiwać o zamknięciu swojej działalności gospodarczej. Wiele rzeczy sobie wyobrażałam myśląc o tym urlopie, w tym między innymi spotkanie z potencjalną klientką naszej firmy, ale w najśmielszych scenariuszach nie przypuszczałam, że mogę w tym czasie szukać nowej pracy, bo moja pozycja będzie zagrożona.
Tu automatycznie uruchomił mi się tryb oszczędnościowy. Wychowana byłam w duchu rozsądnego podejścia do pieniędzy, i choć absolutnie nie jestem dusigroszem, coraz częściej łapałam się na myślach, że tak kosztowny wyjazd to tak naprawdę niepotrzebny wydatek. Moja fanaberia, nie zaś konieczność.
Najlepsze jednak nadeszło nieco później, kiedy pewnego dnia ‒ tknięta jakimś dziwnym przeczuciem ‒ postanowiłam sprawdzić datę ważności mojego paszportu. Paszport to taki dokument, do którego bardzo rzadko zaglądam, i sporadycznie z niego korzystam. Kiedy jednak już zajrzałam, dupa zmarszczyła mi się ze strachu! Jego ważność wygasała na niecały miesiąc przed wyjazdem!
Mając w głowie straszne opowieści o tym, ile czasu zajmuje wyrobienie nowego dokumentu, rzuciłam się do komputera, by czym prędzej zarezerwować wizytę w polskiej ambasadzie w Dublinie, w której oczywiście trzeba stawić się osobiście, aby złożyć wniosek paszportowy.
Był początek maja, a moja wizyta została wyznaczona na... koniec lipca! Wszystko byłoby cacy, gdyby nie to, że mój zagraniczny urlop zaczynał się dokładnie parę dni później!
Rzecz jasna istnieje możliwość złożenia w ambasadzie prośby o wydanie dokumentu w specjalnym przyspieszonym trybie, jednak absolutnie nie działa ona w przypadku takich osób jak ja: oszołomów, którzy najpierw zarezerwowali sobie urlop, a dopiero potem łaskawie przypomnieli sobie, że tak jakby ich paszport wygasa.
Paszport tymczasowy, ważny przez trzy miesiące, można pilnie uzyskać już w przeciągu dwóch tygodni, a w trybie ekspresowym nawet w ciągu trzech dni roboczych. Na to trzeba mieć jednak kwity. Jak na przykład akt zgonu (wiadomo, że nie swój), dokumentację ze szpitala o pilnej operacji, i inne ważkie papiery, których ja oczywiście nie miałam. Tak samo jak nie miałam w planach uśmiercenia kogoś z rodziny. Ani połamania się ‒ szybko oceniłam, że wszystkie członki ciała są mi bliskie i niezbędne do normalnego funkcjonowania.
Cała reszta śmiertelników musi grzecznie czekać na swój paszport kilka dobrych tygodni (chyba nawet do sześciu!). Na szczęście jest jeszcze inna usługa ratująca zapominalskim życie ‒ możliwość zapisania się do kolejki paszportowej. Zdarza się bowiem, że nie ma już wolnych terminów na wizytę w ambasadzie. Wtedy warto codziennie w dni robocze czyhać na stronie e-konsulatu o 10:00 rano i 20:00. Wtedy to udostępniane są kolejne wizyty paszportowe. Jeśli nam przyfarci, uda się przyspieszyć wizytę.
Koczowałam więc przy komputerze jak sęp. Gotowa, by rzucić się na pierwszy dogodny termin, który dałby mi odpowiedni zapas czasu. W ten oto sposób udało mi się najpierw przesunąć wizytę z końca lipca na połowę czerwca, później ponownie ją przyspieszyć o tydzień. To sprawiło, że wreszcie mogłam głęboko odetchnąć. Nawet gdyby mój paszport okazał się gotowy dopiero po tych sześciu tygodniach (wersja pesymistyczna), i tak by mnie to urządzało. Zdążyłabym go odebrać tuż przed wyjazdem.
Ostatecznie wyrobiono mi go dość wcześnie, a nieco miesiąc później ponownie jechałam do dublińskiej ambasady. Tym razem po to, by go osobiście odebrać. Można co prawda poprosić o wysyłkę poleconą pocztą, ale ponieważ była to druga połowa lipca, wolałam nie ryzykować. Wiadomo przecież, że licho nie śpi!
Teraz, kiedy miałam już świeżutki paszport w ręce, mogłam swobodnie się pakować. Na tym etapie wiedziałam już, że bez względu na całą resztę i widmo utraty pracy, pojadę na ten urlop i będę się na nim świetnie bawić. Bo na to zasługuję! I bo raz się żyje!
(Niniejszym rozpoczynam relację ze swojego zeszłorocznego urlopu)