Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zamek. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zamek. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 20 września 2020

Powrót na walijską ziemię: Pembroke Castle


 

W spokojne, suche i bezwietrzne dni zamek Pembroke przegląda się w tafli wody niczym Zła Królowa z "Królewny Śnieżki" w swoim magicznym lustrze. Nie trzeba jednak pytać: "Lustereczko, lustereczko, powiedz przecie, kto jest najpiękniejszy na świecie?", by wiedzieć, że zamek zalicza się do tych wyjątkowo urodziwych i deklasuje wielu konkurentów. 


 

Jednak w przeciwieństwie do macochy Śnieżki twierdza ma do zaoferowania znacznie więcej niż tylko walory estetyczne.  Jej cylindryczny donżon okupujący centralną część dziedzińca uznawany jest za jeden z najznakomitszych okazów tego typu w całym kraju. Pięciokondygnacyjna wieża ma ponad 20 metrów wysokości i zwieńczona jest w dość nietypowy sposób - kopułą. A ponieważ z powodzeniem można wdrapać się na jej szczyt, oferuje także przyjemne dla oka widoki. 


 

Wieża jest dwunastowiecznym dziełem hrabiego Williama Marshala I, a ponieważ do złudzenia przypomina francuskie donżony, przypuszcza się, że hrabia mógł się nimi dość mocno inspirować. Żeby jednak nie namalować Wam tutaj mylnego obrazu Marshala jako marnego naśladowcy, koniecznie muszę dodać, że hrabia był przede wszystkim kimś na kształt naszego króla Kazimierza III Wielkiego, który zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną. Musicie bowiem wiedzieć, że zamek przeszedł spektakularną metamorfozę. 



 

Obecna postać Pembroke Castle absolutnie nie zdradza jego skromnych początków z XI wieku, kiedy to był tylko marnym gródkiem stożkowatym, który z powodzeniem można by było pomylić z kopcem kreta. I to na trzeźwo, bez żadnych opiatów i substancji halucynogennych. To się jednak zmieniło, kiedy w 1189 roku zamek wszedł w posiadanie Williama Marshala. Niedługo później przestał być fortyfikacją drewniano-ziemną i wszedł na wyższy level - wkroczył w "epokę kamienia", co nie pozostało bez znaczenia dla jego przyszłości. Późny trzynasty wiek był zdecydowanie jego złotym wiekiem. Sam William miał nieco mniej szczęścia - pomimo tego, że udało mu się spłodzić pięciu synów, żaden z nich nie doczekał się potomków. 


 

Kilka wieków później w zamku miały jednak miejsce narodziny, które przeszły do historii, a wszystko za sprawą młodziutkiej Margaret Beaufort. Margaret przybyła do Pembroke Castle w XV wieku jako świeżo upieczona wdowa, w dodatku ciężarna. Niedługo później, prawdopodobnie jako czternastolatka, wydała na świat Henryka VII - który "zapoczątkował" dynastię Tudorów - co w późniejszym okresie pozwoliło jej cieszyć się znacznie większymi przywilejami, niż to miało miejsce w przypadku innych średniowiecznych kobiet.  


 


 

Zamek chlubi się także posiadaniem autentycznych średniowiecznych lochów, do których zdecydowanie łatwiej się trafiało (przez zapadnię), niż wychodziło. Głęboko w trzewiach zamku jest  także Wogan Cavern - mroczna pieczara łącząca twierdzę z rzeką, co było niegdyś nieopisaną zaletą. Tak w czasach pokoju jak i tych burzliwych.  



 

Sama nie wiem, czy bardziej ekscytująca jest droga do niej - wąski, ciasny przesmyk i 55 spiralnych schodów, czy też świadomość przebywania w jaskini użytkowanej od kilkunastu tysięcy lat i tych wszystkich niesamowitych wydarzeń, które tutaj musiały mieć miejsce (jak na przykład wymiana handlowa, na co mogłyby wskazywać znalezione tu starożytne monety rzymskie). Warownia z jaskinią naturalnego pochodzenia to faktycznie niezbyt częsty duet. Jeśli wierzyć przewodnikom, Pembroke Castle jest jedynym zamkiem tego typu w całej Wielkiej Brytanii. 


 

Być może jednak dziś nie mielibyśmy zbyt wiele do podziwiania, gdyby w pierwszej połowie XX wieku na scenę nie wkroczył Sir Ivor Philips, weteran wojenny i polityk Partii Liberalnej, która cieszyła się sporą popularnością w ówczesnych czasach. To właśnie on przez długie lata pompował pieniądze w Pembroke Castle, by przywrócić go do stanu z lat świetności, po tym jak w XVII wieku Cromwell obrócił zamek w "romantyczne ruiny". Nie dość, że zburzył wieże i mury miasta, to na odchodne gorąco zachęcał miejscowych, niczym Jezus swoich uczniów w czasie Ostatniej Wieczerzy, by się nie krępowali i częstowali walającym się wszędzie kamieniem. 


 


 

Tuż po wejściu na teren zamku przez okazałą bramę wjazdową - mającą gdzieniegdzie nawet pięć metrów szerokości! - znów przyszła mi na myśl bajka. Znów z antybohaterką. A wszystko za sprawą kobiety z kilkoma psami na smyczy - to był właśnie ten obrazek, który przywiódł mi na myśl antypatyczną Cruellę de Vil. Zamiast dalmatyńczyków miała jednak bearded collie - pocieszne kudłate owczarki uchodzące za niezwykle bystrą rasę i od dawien dawna bardzo dobrze spisujące się w służbie ratunkowej, policyjnej, a przede wszystkim farmerskiej. 


 

Co ciekawe, do powstania tej rasy miał się przyczynić w XVI wieku nasz rodak, kupiec Kazimierz Grabski - przywiezione przez niego owczarki nizinne ponoć tak zaimponowały swoimi umiejętnościami szkockiemu farmerowi, że przekonał Polaka, by oddał mu samicę i dwa psy w zamian za barana i dwie owce. Z polsko-szkockiej krzyżówki miała właśnie powstać wspomniana rasa. 


 


 

Rozstawione namioty nieco psuły ogólny odbiór zamku i odejmowały mu uroku, ale te wspomniane minusy skutecznie były niwelowane przez plusy w postaci rozległych murów do spacerowania. Same namioty zaś z powodzeniem mogły służyć za schronienie od deszczu. Pembroke przywitało nas bowiem siąpiącym deszczem, ale jako że spędziliśmy w nim jakieś cztery godziny, udało nam się także załapać na słoneczne i ciepłe momenty. 



 

Te deszczowe można było również przeczekać w kawiarence na terenie zamku, gdzie serwuje się przeróżne przekąski (na ciepło i na zimno), i gdzie mają nietypowy odkurzacz w postaci... gołębia skrupulatnie wciągającego wszystkie napotkane okruszki na swojej drodze. Zamówiliśmy po sandwiczu (Połówek wybrał typowo brytyjski - cheese & pickle, ja - jak przystało na kocią mamę - z tuńczykiem), a do tego herbatę earl grey. Zaserwowano nam ją jednak w odpychająco "brudnym"* imbryku, co chyba wpłynęło na moje doznania, bo smak herbaty mocno mnie rozczarował. 



 

Za to spacer dróżką koło rzeki okazał się niesamowicie satysfakcjonujący, jako że dostarczał atrakcyjnych bodźców wizualnych. I to jest coś, co mogę z pełną odpowiedzialnością i przekonaniem polecić - trasa jest absolutnie niewymagająca (prosta, bez ostrych podejść, przez co nadaje się w zasadzie dla każdego), za to pozwala w pełni docenić urocze położenie zamku. Żałuję co prawda, że nie udało mi się zobaczyć go kilka godzin później, w czasie złotej godziny: skąpanego w miękkim bursztynowym świetle, albo chociaż w piękny, słoneczny dzień, ale i tak bardzo mi się tam podobało. Bo było tam jak w wierszu Brzechwy: "nad rzeczką opodal krzaczka mieszkała kaczka-dziwaczka, lecz zamiast trzymać się rzeczki, robiła piesze wycieczki (..)". Mam tylko nadzieję, że na jej drodze nigdy nie znajdzie się kupiec, który postanowi ją upiec! 















 

 


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


 

_______

* Każdemu, kto chciałby się łatwo i skutecznie pozbyć herbacianego nalotu z imbryka/kubków, gorąco polecam Cup Clean - ja swój kupuję w Home Store + More. Zrewolucjonizował moje życie kury domowej ;) You're welcome! :)

niedziela, 26 kwietnia 2020

Huntington Castle - mrok, druidzi i tajemnicze obrządki w zamkowych podziemiach



Huntington Castle to kolejna niesamowicie interesująca atrakcja w hrabstwie Carlow, którą udało nam się zobaczyć w drodze do Rosslare. Nie bez znaczenia pozostaje tu fakt, że po prostu mieliśmy farta. Tego "farta" wywodzącego się z języka niemieckiego i oznaczającego "sprzyjające okoliczności", a nie "puszczanie gazów" w języku angielskim - to tak na marginesie, żeby nie było niedomówień. 

Na pierwszy rzut oka to zamek jakich tutaj wiele - wybudowany w 1625 roku w miejscu, w którym w XIV wieku istniała już inna warownia obronna pełniąca funkcję garnizonu wojskowego. O tej bogatej i ciekawej przeszłości zamku świadczą także ruiny opactwa cystersów, które - jak niesie wieść - zostało wzniesione w miejscu dawnej świątyni druidów. 

To, co najważniejsze jest jednak niewidoczne dla oka. Huntington Castle, uchodzący za jeden z najbardziej nawiedzonych zamków na irlandzkiej ziemi, ma bowiem tajemniczą i nieco mroczną aurę, którą zawdzięcza w dużej mierze jego nietuzinkowym mieszkańcom - rodzinie Durdin Robertson, której członkowie nadal zamieszkują mury tej ciekawej budowli. 

Nie omieszkała przypomnieć nam o tym nasza przewodniczka, kiedy spóźnieni o jakieś dziesięć minut, ale zadowoleni ze swojego farta, dołączyliśmy do ostatniej grupy oprowadzanej po zamku tego dnia. Autorytatywnym głosem poinformowała nas, że we wnętrzach posiadłości nie można robić żadnych zdjęć, a jedynym odstępstwem od tego zakazu jest możliwość fotografowania tego, co znajduje się w zamkowych podziemiach służących niegdyś jako lochy, a teraz zaś jako świątynia ku czci egipskiej bogini Izydy. 

Na ślad obecności współczesnych rezydentów zamku nie trzeba było długo czekać. W jednym z pokojów na naszej trasie - "tapestry room" - zdominowanym przez wielki i zabytkowy arras przypadkowo znalazł się ślad dziecięcej bytności, niebiesko-pomarańczowy nabój do broni Nerf. Choć był karykaturalnie mały w stosunku do otaczających go przedmiotów, rzucał się w oczy, jakby miał rozmiary meteorytu, bo był wyraźnie nie na miejscu. 

Biorąc pod uwagę, że obecni właściciele zamku, Alexander i Claire Durdin Robertson, mają trzech relatywnie małych męskich potomków, to ich obecność jest i tak dobrze zamaskowana, a zamek perfekcyjnie przygotowany do zwiedzania. Ta "wpadka" w postaci dziecięcego gadżetu absolutnie w niczym mi nie przeszkodziła, a jeśli już miałabym nad czymś ubolewać, to byłby to fakt, że nie udało nam się mieć za przewodnika samego Alexandra albo jego żony. Najwyraźniej nasz fart nie był aż tak duży. 

Nie wiem, jaki stopień spokrewnienia miała z właścicielami nasza przewodniczka, ale domyślam się, że jakiś miała. Bardzo miłym akcentem w tym zamku jest to, że jego właściciele nie uważają się za szlachtę, która nie miesza się z plebsem, a co za tym idzie - chętnie występują w roli oprowadzających i z tego, co mi wiadomo, robią to bardzo dobrze. Nasza przewodniczka, starsza kobieta, nie była zła w swojej roli, ale nie wzbudziła we mnie większej sympatii i nie miało to żadnego związku z wydanym przez nią zakazem fotografowania. 


 Z zainteresowaniem słuchałam jej "wykładu" na temat oglądanych przez nas antyków i pomieszczeń (jadalnia, kuchnia, salon, pokój z arrasami...), ale jeszcze bardziej się ożywiłam, kiedy dotarliśmy do niesamowicie klimatycznej oranżerii, którą zdobiły nie tylko interesujące malunki na ścianie, ale przede wszystkim imponująca wiekowa winorośl, której sadzonkę - jeśli się nie mylę - przywieziono z Anglii. Zamkowe wnętrza zazwyczaj nie są w moim guście, ale taką werandę z powodzeniem mogłabym mieć u siebie w domu. 

Wszyscy ci, którzy przybyli tu dla mrocznej aury zamku, z pewnością nie mogą się doczekać momentu przestąpienia progu osławionej i kontrowersyjnej świątyni bogini Izydy. I tu wypada wspomnieć nietuzinkową postać, jaką niewątpliwie była Olivia Robertson, bo to w głównej mierze ona stała za tym całym zamieszaniem związanym z "szatańskimi praktykami", które niegdyś spędzały sen z powiek mieszkańcom uroczej wioski Clonegal, w której znajduje się zamek.  

Jestem w stanie sobie wyobrazić, jaki postrach musiała siać Olivia i jej "mroczni" pobratymcy, którzy w bogobojnej i religijnej Irlandii zdecydowali się w latach 70. XX wieku stworzyć kult egipskiej bogini Izydy. Ze swoją ciemną, bujną czupryną, odziana w ceremonialne szaty, dzierżąca sistrum (staroegipski instrument muzyczny) i kostur zwieńczony egipskim symbolem życia (ankh) mogła sprawiać wrażenie nawiedzonej wiedźmy i przerażać. Ona sama jednak nigdy nie robiła tajemnicy z obrządków, których dokonywano w podziemiach zamku i zostawiała otwartą bramę zamku dla wszystkich tych "wieśniaków", którzy na własne oczy chcieliby zobaczyć, jakie "bezeceństwa" wyprawia się w świątyni. 

Olivia - jak przystało na "prawdziwą czarownicę" - urodziła się trzynastego w piątek, w Anglii, a do zamku Huntington wprowadziła się jako ośmioletnia dziewczynka, kiedy jej rodzice postanowili wrócić do siedziby przodków. Miała artystyczną duszę: uwielbiała rysować, malować i pisać książki. I ponoć nawet była w tym dobra: swoje prace wystawiała na wernisażach, zdobywała nagrody za swoją twórczość, a jej ostatnia książka wyprzedała się w dniu swojego debiutu [złośliwi powiedzieliby, że zapewne miała niesamowicie mały nakład]. 

Olivia, mająca wizje bogini Izydy i święcie przekonana, że otrzymała od niej duchowe powołanie, założyła w 1976 roku - w równonoc wiosenną - Fellowship of Isis, a dokonała tego wspólnie ze swoim bratem, Lawrencem, i szwagierką, Pamelą. Było to iście nietuzinkowe trio i "mieszanka wybuchowa". Lawrence był anglikańskim duchownym, ale tak się złożyło, że na niedługo przed powołaniem do życia tego stowarzyszenia, doszedł do wniosku, że Bóg jest jednak kobietą. Pamela, jego żona, wcale nie była gorsza - komunikowała się z roślinami [choć nie wiedzieć czemu, kwiaty uprawiane przez nią w ogródku nie chciały się z nią porozumiewać...], a nawet widywała wróżki. 

Może ciężko w to uwierzyć, ale religia którą stworzyła ta trójka, nie zmarła w 2013 roku wraz z Olivią, która to swoją drogą dożyła 96 lat. Najwidoczniej osób takich jak ona - wierzących, że religia zdominowana jest przez patriarchat, że za dużo już jest męskiej agresji, i że teraz trzeba to wszystko zrównoważyć przez "celebrowanie boskiej kobiecości" - jest więcej. Jeśli wierzyć słowom przewodniczki, dziś na całym świecie ma ona ponad trzydzieści tysięcy wyznawców. 


Posiadłość można zwiedzać od maja do września i do wyboru są dwie opcje: oprowadzanie po zamku + dostęp do ogrodów (10 euro), lub wstęp tylko i wyłącznie do ogrodów (6 euro). Zdecydowanie polecam opcję pierwszą. Ogrody nie zrobiły na mnie większego wrażenia, być może dlatego, że byłam świeżo po wizycie w pięknych - i darmowych! - Altamont Gardens. Muszę jednak przyznać, że bardzo spodobał mi się szpaler pięćsetletnich cisów, który urodą dorównuje słynnym "DarkHedges", które niegdyś wystąpiły w "Grze o tron".


A skoro mowa o produkcjach filmowych, to zamek jest "celebrytą" wśród innych irlandzkich twierdz i zdarza mu się gościć przeróżne gwiazdy: była tu słynna "Ally McBeal", był Van Morrison, Hugh Grant i Mick Jagger, a sam Stanley Kubrick kręcił tu część scen do "Barry Lyndona". 

Nie da się ukryć, że świątynia Izydy jest kiczowata, ale mimo to uważam, że jest to jeden z najciekawszych zamków Irlandii. Jest w nim coś klimatycznego i intrygującego: może to te opowieści o duchach, może to sprawka mitów o bezwzględnych druidach, którzy to nie wahali się składać ofiar z ludzi, a może to tylko... efekt placebo. 


Jedno jest pewne: wioska Clonegal jest mała, ale niesamowicie kwiecista i miła dla oka. Sama posiadłość zaś zdecydowanie warta jest - dłuższej niż nasza! - wizyty. 

Ciekawie urządzona kawiarenka wydaje się być bardzo gościnna, podobnie zresztą jak krążący po dziedzińcu kot, który ma najwidoczniej nieziemskie moce i już z daleka wyczuwa miłośników zwierząt - pewnym krokiem podszedł do nas i wyżebrał trochę czułości. Gdzieś w  pobliżu ukrywał się też paw, bo go wyraźnie słyszałam, ale niestety nie widziałam. 





Polecam.