Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pseudorecenzja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pseudorecenzja. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 25 marca 2024

Muszę to z siebie wyrzucić!

Gdyby się ktoś zastanawiał, co robiłam w piątkowy wieczór, to już spieszę z odpowiedzią.

Byłam przybita do fotela!

Zakotwiczyłam w salonie przed szklanym ekranem, i nic, ani nikt, nie było mnie w stanie stamtąd ruszyć. Aktywiści z Just Stop Oil z powodzeniem mogliby się ode mnie uczyć uporu i determinacji w blokowaniu newralgicznych miejsc.

Ale zacznijmy od początku, jak Bozia przykazała.

Ledwo Połówek przekroczył próg domu, już go ochoczo wołałam: Siadaj, siadaj, tu masz gorący chowder, tam masz kocyk, OGLĄDAJMY! 


Doczekałam się bowiem tego pamiętnego dnia, kiedy na irlandzkim Netfliksie pojawił się "Top Gun: Maverick". Powiadam Wam, to był piękny dzień!

Tak, wiem. Normalni ludzie obejrzeli go już ponad dwa lata temu, a nawet zdążyli o nim zapomnieć. Ja tymczasem po raz kolejny udowodniłam, że mam wybitnie opóźniony zapłon.

Takie filmy to ja rozumiem, proszę państwa! Ile było w tym emocji, dramaturgii, pięknych i dynamicznych ujęć, ile sentymentu, ile dobrej zabawy i rozrywki! Za to zero dłużyzn - zadyszki można było dostać od wartkiej fabuły i goniącej akcji!

Normalnie to jesteśmy chyba najgorszym koszmarem każdego twórcy kinematografii. Publiką z piekła rodu.

On: nie potrafi zwyczajnie siedzieć na dupsku i gapić się w telewizor. Za trudne. Musi coś robić z rękami. I nie, niestety, nie jest to szydełkowanie, tylko granie na komórce. Na tym pierwszym można by było jeszcze zarabiać, drugie zaś jest zwyczajną stratą czasu.

Ona: nie lepsza. Bezwzględnie uważa, że film powinien zgrabnie zamknąć się w 90 minutach. Koniec i kropka. Te ponad dwugodzinne już zaczynają budzić u niej konwulsje. Tych trzygodzinnych nie tyka nawet dwumetrowym kijem.

Reasumując: tak, jak pisałam powyżej - duo z piekła rodem. Z nadpobudliwością ruchową i problemami w koncentracji (niezdiagnozowane ADHD?). Od takiej widowni uchowaj nas Panie.

Tymczasem stał się drugi cud nad Wisłą (a raczej nad rzeką Shannon). W piątkowy wieczór obydwoje grzecznie siedzieliśmy i z zapartym tchem wpatrywaliśmy się w Mavericka niczym cielę w malowane wrota.

On nawet nie dotknął swojego telefonu, ona nawet nie zauważyła, kiedy minęły te dwie godziny. Wspólnie za to orzekli, że już dawno nie widzieli tak angażującego emocjonalnie i dobrego filmu.

Ja tam jak na typową niewiastę przystało, jestem dość sentymentalna, więc "Top Gun 2" już na samym wstępie miał ode mnie plusa tak wielkiego jak krzyż na Giewoncie. Jako że uwielbiam lata 80. w muzyce i kinematografii, nie jestem absolutnie obiektywna. Połówek jednak znaczne bardziej twardo stąpa po ziemi, więc w jego przypadku raczej nie można było mówić o żadnej taryfie ulgowej. Film startował u niego z pozycji czystej karty, nie zaś tej uprzywilejowanej.

Oryginalny "Top Gun" zawsze wywołuje u mnie przyjemne ciepło na duszy, i - co ciekawe - z tym najnowszym było podobnie. W zasadzie już od sceny otwierającej. To było jak przyjemne spotkanie po latach. Otulające nostalgią i zalewające sentymentem.

Z niejakim podziwem spostrzegłam, że starzy "znajomi" niewiele się zmienili. Tom Cruise chyba karmi się boską ambrozją i popiją ją eliksirem młodości. A może po prostu kąpie się w oślim mleku niczym Kleopatra. Nie bardzo wierzę w jego krótki, cztero- i sześciogodzinny sen, a także dietę 1200 kalorii, jestem chyba za to w stanie uwierzyć, że mężczyźni z lat 60. są faktycznie jak wino: im starsi, tym lepsi.

Tom to też po części doskonały przykład na to, że nie ma brzydkich ludzi, są tylko biedni. Tom biedny był przez krótki czas, brzydki - raczej nigdy, ale to i owo sobie poprawił, dzięki czemu dziś można uwierzyć, że nie tylko odnalazł fontannę młodości, ale nawet się w niej wykąpał (i to niejednokrotnie!).

Jennifer Connelly, która jest jedną z moich ulubionych aktorek, również świetnie się tu prezentowała: wiek nie odebrał jej błysku w oku, ani nienagannej figury. Do twarzy jej było z tymi jaśniejszymi pasemkami. I tylko na Kilmera, wcielającego się w rolę chorego Icemana, przykro było patrzeć. Aktor zmagał się z rakiem przełyku, choroba nie była tylko i wyłącznie wytworem wyobraźni twórców tego kinowego hitu.

(Potencjalny spoiler poniżej)

Na zakończenie dodam jeszcze tylko, że film był naprawdę dobrym widowiskiem o wysokich walorach rozrywkowych. Finał zaś był wisienką na torcie. Miło było się mylić! Bo widzicie, myślałam, że jestem taka mądra i że przewidziałam zakończenie. W głowie miałam już gotowy scenariusz: heroiczną śmierć Mavericka będącą jednocześnie aktem poświęcenia i zadośćuczynienia za wyrządzone krzywdy Roosterowi. Jak ja się cieszę, że on przeżył! Że oni przeżyli!

(koniec spoilera)

To miało prawo się nie udać, wszak obydwa filmy dzielą grube dekady, a sequele już mają to do siebie, że wypadają gorzej na tle pierwowzoru (choć oczywiście bywają chlubne wyjątki, tak na szybko przychodzi mi tu do głowy "Dexter", a także "Love Story" - w moim odczuciu obydwie te produkcje są znacznie lepsze niż ich książkowe odpowiedniki). A jednak się udało! Co niektórzy nawet z pełnym przekonaniem twierdzą, że "Top Gun" z 2022 roku przebił tego pierwszego.

A skoro już jestem w temacie filmów, to wczoraj skończyliśmy oglądać serial "Dżentelmeni", i już niestety nie było takiego szału jak w przypadku Mavericka. Może to świeży efekt wysoko zawieszonej poprzeczki, a może zwyczajnie serial nie jest tak dobry, jak film o tym samym tytule z 2019 roku? Czegoś mi w nim zabrakło. To niby ten sam Guy Ritchie, ale jednak inny. Oglądałam go głównie z uwagi na świetną kreację Susie Glass - w moim odczuciu Kaya Scodelario (serialowa Susie) zmiotła z planszy pozostałych aktorów.  

czwartek, 8 lutego 2024

Jakie to było dobre!

Całkiem niedawno po raz kolejny przekonałam się, że nieświadomość jest błogosławieństwem.

Nieświadoma, że po wielkim sukcesie "La Casa De Papel" ("Domu z papieru") twórcy przystąpili do realizacji "Berlina", który niejako miał być jego preludium, któregoś wieczoru z wielkim zaskoczeniem odkryłam jego istnienie na Netfliksie. A jako że okoliczności mi sprzyjały, do jego oglądania przystąpiłam od razu.

Wbiło mnie w fotel. Plan był bowiem wybitnie nieskomplikowany - obejrzeć odcinek, może dwa, aby zobaczyć, czy to zjadliwe. Jednak nawet najprostsze plany biorą czasem w łeb. Po każdym odcinku chciałam więcej i więcej. W efekcie obejrzałam całość za jednym zamachem, co zdarza mi się niezwykle rzadko.

Połknęłam nie tylko przynętę, ale także haczyk i linkę!

Ludzie, jakie to było dobre! Palce lizać!

Zacznę może od tego, że serial jest niezwykle estetyczny dla oka. Ktoś tu chyba porządnie odrobił zadanie domowe. Tajemnicą poliszynela bowiem jest, że ludzie lubią to, co piękne. Mamy więc nie tylko urodziwe tło - wygładzoną i sterylną wersję Paryża, która idealnie wpisuje się w romantyczną kliszę stolicy Francji: ani jednego papierka na ulicy, ani jednego nielegalnego imigranta.

Do tego urodziwa obsada aktorska. Dla każdego coś miłego. Dla młodego i dla starego.

Jest efemeryczna Camille z oczkami błyszczącymi jak supernowa. Przywodziła mi na myśl młodą wersję Sophie Marceau. Choć aktorka wcielająca się w Camille jest Meksykanką, doskonale wpisuje się w wyobrażenie stereotypowej Francuzki.

Jest tytułowy bohater, Berlin - niepoprawny romantyk, gotów zrobić wiele głupstw i niemal wszystko dla miłości.

Jego młodszy wychowanek Roi - bardzo apetyczny i tajemniczy "pan czarna rękawiczka".

Jest zniewalająca "wariatka" Cameron, chodząca bogini, która z powodzeniem może przyprawić mężczyzn o bolesny skręt karku.

Jest Keila - "brzydkie kaczątko". Usposobienie dziewicy orleańskiej, mózg Einsteina, umysł ostry jak brzytwa.

Jest też jej całkowite przeciwieństwo: Bruce. Na pierwszy rzut oka ciemny jak tabaka w rogu, obcesowy i obciachowy prostak mający DNA w 90% zgodne z burakiem.

Dla pań lubiących dojrzałych panów na poziomie jest łebski i delikatny jak mimoza Damian.

Twórcy kokietują widza, wręcz prowadzą z nim grę wstępną, obiecując więcej później, a bohaterowie flirtują ze sobą i z innymi. Mimochodem jest wspomniane, że za tymi ładnymi buźkami kryje się coś więcej. Uważny oglądacz wyczuje trop i pójdzie jego śladem. Jest tu bowiem historia do odkrycia.

Jest tu wciągająca jak tornado fabuła serialu. Z powodzeniem może przyprawić nerwowych widzów o arytmię serca i obgryzione do krwi paznokcie. A jeszcze innym zafundować płaskodupie od zbyt długiego siedzenia w fotelu, albo... zwolnienie z pracy, jeśli delikwent zarwie noc i zapomni się do niej stawić następnego dnia.

Uda się im? Nie uda? Nakryją ich? Będzie coś z tego? Czy nie będzie? Te i inne pytania błąkały mi się po głowie w czasie seansu "Berlina".

Choć serialowi daleko do komedii, to momentami naprawdę się uśmiałam. Inne sceny z kolei wzbudziły we mnie sentyment i przywiodły na myśl piękne lata młodości, kiedy włoska muzyka była integralną częścią mojego życia. (Ach, kiedyś to było!)

Jako że nie miałam żadnych konkretnych oczekiwań wobec tego serialu, nie czułam się rozczarowana jak wiele innych osób, które z niecierpliwością na niego czekały, później zaś z radością wylały na niego wiadro pomyj.

Tak sobie myślę, że "Berlin" trochę padł ofiarą naszych czasów, a widz (ten, który czytał recenzje i się nimi ekscytował) ofiarą samego siebie.

Dziś dobrych seriali mamy na pęczki. Wyrastają jak grzyby po deszczu. Gdyby "Berlin" powstał z 15-20 lat temu, to niemal wszyscy biliby mu brawa. Zachwycaliby się nim jak "Dr House", pialiby z zachwytu jak nad "Skazanym na śmierć" ("Prison Break") czy "Zagubionymi" ("Lost").

Ja tam prosty człowiek ze wsi jestem i się nie znam, ale jak już wspomniałam na wstępie, mnie akurat "Berlin" przygwoździł do fotela. I tak jak normalnie marudzę, kiedy film trwa dwie godziny albo dłużej, tak tu po każdym odcinku błyskawicznie włączałam kolejny, i siedziałam do późna w nocy, bo MUSIAŁAM dowiedzieć się, jakie będzie zakończenie.

Nawet dubbing mi nie przeszkadzał, a lubimy się tak jak diabeł z wodą święconą.

Czy było to górnolotne kino? Nie. Pewnie gdyby się człek uparł, znalazłby w fabule tyle dziur, ile jest w szwajcarskim serze, tylko po co? To nie jest dokument, lecz kino rozrywkowe. I jako takie doskonale wywiązuje się ze swojej roli.

Można nawet dopatrzeć się w nim pozytywnego przesłania, o którym trąbili już starożytni mędrcy - carpe diem. Żyj pełnią życia. Wystarczy bowiem dobrze się rozejrzeć wokół siebie. To smutne, ilu ludzi wegetuje. I dla ilu z nich pojęcie szczęścia i radości stanowi jakiś absurdalny i nieosiągalny koncept.

czwartek, 25 stycznia 2024

Rzeczywistość była gorsza od filmu Smarzowskiego - "Dziewczyny z Wołynia"


Takie niespodzianki to ja lubię!

O zaletach irlandzkiej biblioteki pisałam już wielokrotnie, i nadal będę się powtarzać niczym zepsuta płyta. Ciągle utrzymuję, że to najlepszy wynalazek ever. W głębi serca bowiem gorąco popieram idę szkockiego filantropa, Andrew Carnegiego, który znaczną część swojej fortuny przeznaczył na biblioteki. Carnegie uważał, że najlepszą formą pomocy bliźniemu jest umożliwienie mu dostępu do zdobywania wiedzy. I choć nasze realia dzieli niemal dwieście lat, pewne rzeczy nie uległy w tym czasie zmianie. Wiedza nadal jest w cenie, i nadal jest bezcenna. Niewyedukowanym ludziom z reguły gorzej się żyje, za to łatwiej nimi się manipuluje, co nasze "elity" oczywiście z lubowaniem czynią.

Niedawno jednak całkiem przypadkowo odkryłam jeszcze jeden plus mojej biblioteki. Otóż w czasie korzystania z niej przez Internet, można podejrzeć, co inni użytkownicy wypożyczają, a co za tym idzie, zainspirować się bądź nie. A wszystko to dzięki niepozornej opcji "inni wypożyczyli też", która widnieje sobie na dole strony pod przeglądanymi pozycjami. 


Nie pamiętam już, jakiej książce się przyglądałam, kiedy kątem oka dostrzegłam "Dziewczyny z Wołynia", którą jakiś (ewidentnie polski) użytkownik wcześniej ode mnie wypożyczył. A ponieważ, jak na przykładną ekspatriantkę przystało, byłam spragniona kontaktu z moim ukochanym rodzimym językiem, od razu zainteresowała mnie ta pozycja. Miałam chwilowy przesyt anglojęzycznej literatury.

Zamówiłam w ciemno, zapomniałam, aż ją w końcu dostałam. I już raczej nie zapomnę.

W moje ręce trafiła pięknie wydana książka, w twardej oprawie, przyjemnej okładce, i tylko może nieco niefortunnym tytule, który przez złą sławę "Dziewczyn z Dubaju" po prostu źle mi się kojarzy. 


Od razu zatem wyjaśnijmy, że "Dziewczyny z Wołynia" znajdują się na przeciwległym biegunie do tych z Dubaju. Te pierwsze bowiem są niekwestionowanymi bohaterkami, te drugie - co tu dużo mówić - antybohaterkami. Głupio mi, że w ogóle wspominam o nich w tym samym zdaniu.

A dlaczego w ogóle wspominam o tej niełatwej i - zapewne też niewygodnej dla wielu ludzi - książce? Bo widzę potrzebę pamiętania, bo sama mam wśród bliskich osobę, która pamięta te straszne czasy, bo już wystarczająco długo odmawiano udzielania głosu członkom Stowarzyszenia Upamiętniania Polaków Pomordowanych na Wołyniu. Nade wszystko dlatego, że wolę stać po stronie pokrzywdzonych, nie krzywdzących. 


 

Tych ludzi skrzywdzono w wieloraki sposób. Wielokrotnie byli też ignorowani (w tym przez polskie władze) i uciszani. Przewodniczący Ukraińskiego Instytutu Pamięci Narodowej, Wołodymyr Wjatrowycz, osobiście wygrażał, że wszystkie polskie miejsca pamięci zostaną zdelegalizowane na Ukrainie, a krzyże zdemontowane. Oj tam, oj tam, o co to całe halo? Było, minęło. Nic takiego się przecież nie stało. 


Podczas gdy wołyniakom odbiera się głos, w tej samej Ukrainie nadal powiewają czarno-czerwone sztandary i rośnie w siłę kult Stepana Bandery, przywódcy ukraińskich nacjonalistów, którzy dokonali barbarzyńskiego ludobójstwa na polskiej ludności. 

Kult ludzi, którzy skalpowali, wydłubywali oczy, obcinali języki, ręce, nogi, patroszyli, bestialsko mordowali ciężarne i dzieci, palili żywcem. I mieli z tego niebywałą frajdę. Za to żadnych skrupułów, by dokonać masakry w kościele, albo w Wigilię wpaść do swoich sąsiadów, urżnąć ojcu głowę, rzucić ją na stół, i nakazać pozostałym członkom rodziny kontynuować wieczerzę. Tylko po to, by nasycić swoje chore pragnienia, a w efekcie zabić ich wszystkich. Jedno po drugim. Koniecznie tak, żeby inni widzieli. Byli przecież tylko znienawidzonymi Lachami. Należało ich zatem wytępić niczym karaluchy. 


Nieważne przecież, że w czasie wojny, jak przyznali sami Ukraińcy, "Rusin Rusinowi tak nie pomagał, jak pomagał mu Polak". Prości, a wręcz prostaccy, ukraińscy chłopi dali się omamić utopijnej wizji własnego państwa, a może nawet bardziej żądzy przejęcia lepszego gospodarstwa swoich sąsiadów. W nagrodę dostali od bolszewików kolektywizację rolnictwa, która doprowadziła do klęski głodu, załamania produkcji rolnej i znacznego obniżenia stopy życiowej społeczeństwa. Karma?

Tematyka książki jest trudna, muszę jednak przyznać, że same historie (bo to zbiór kilku opowieści Polek, które przeżyły banderowski pogrom) czyta się łatwo i zadziwiająco lekko, a co więcej - chce więcej. Liczne fotografie tylko dodają uroku. Przypominało mi to oglądanie rodzinnego albumu z ukochaną babcią i słuchanie jej zamierzchłych opowieści z dzieciństwa. 


Co więcej, można dopatrzeć się w tych reportażach optymistycznej nutki. Każda z tych kobiet wykazała się ogromnym hartem ducha i wolą przeżycia nie mniejszą od tej, jaką zademonstrował Jean-Baptiste Grenouille z powieści Patricka Sϋskinda. Po tych tragicznych i traumatycznych wydarzeniach, jakie zgotowali im oprawcy, dziewczyny z Wołynia doszły do wniosku, że nie ma takiej przeciwności losu, której człowiek nie byłby w stanie pokonać. Bo co może złamać kobietę, która przeżyła wołyńską rzeź, dwie rany postrzałowe, dwa bombardowania i ostatnie namaszczenie? Ta kobieta była już w piekle, i z niego wróciła. 


Jednak ani ona, ani inne bohaterki książki Anny Herbich nie powróciły z niego po zemstę. Ani one, ani ja nie nawołują do nienawiści. Każdej z nich chodzi o prawdę. O pamięć. O prawo głosu.

Czy to tak wiele?

Nie wybielajmy więc historii tam, gdzie jest ona zabarwiona krwią naszych rodaków. I nie powtarzajmy bezmyślnie za Ukraińcami "sława Ukrajini!" (chwała Ukrainie), bo dla wielu wymordowanych Polaków były to ostatnie słowa jakie usłyszeli.

I tak po ludzku pamiętajmy, bo ten, kto nie pamięta przeszłości, skazany jest na jej powtórne przeżycie.

Z radością odkryłam, że autorka ma w swoim dorobku publikacyjnym także kilka innych książek historycznych z serii "Dziewczyny z..." - z przyjemnością się z nimi zapoznam.


sobota, 7 października 2023

Na jesienne wieczory - do koca i herbaty

Dużo czytam, ale rzadko o tym piszę, chyba głównie dlatego, że mierzę Was swoją miarką - z reguły nie sugeruję się cudzymi poleceniami i nie oczekuję, że ktokolwiek zasugeruje się moimi, stąd też wpisy takie jak ten są według mnie zbędne i mało interesujące. 


Jestem już na takim etapie życia, że doskonale wiem, co lubię, mam swoich sprawdzonych autorów, nie zawsze zresztą renomowanych bądź modnych, i wiem też, że to, co często bywa okrzyknięte przez innych hitem, zwyczajnie mi nie podchodzi.

Trochę też wyrosłam już z czytania Balzaca i Dostojewskiego. Po latach zagłębiania się w obowiązkowych klasyków literatury, wieloletniego odhaczania kolejnych pozycji z listy lektur, teraz czytam dla własnej przyjemności i relaksu. I jest mi z tym naprawdę dobrze.  

Jesień to jednak taka pora roku, która sprzyja siedzeniu pod kocem z nosem w książce. A ponieważ już dawno nie było tutaj wpisu z tej serii, to doszłam do wniosku, że pokażę Wam kilka z przeczytanych pozycji. 


Zacznę może od dwóch książek o podobnej tematyce: "13 rzeczy, których nie robią silni psychicznie ludzie. Zaryzykuj zmianę, staw czoło własnym lękom i ćwicz się w dążeniu do szczęścia i sukcesu" Amy Morin i "Reguły pięciu sekund" Mel Robbins. Obydwie dotyczą samorozwoju - tę pierwszą przeczytałam już jakiś czas temu, tę drugą niedawno rozpoczęłam i już wiem, że z tego duetu zdecydowanie bardziej odpowiadała mi ta pierwsza. 

Być może pomyślicie sobie teraz: "eee, to nie dla mnie". Zaryzykowałabym stwierdzenie, że ten poradnik jest dla wszystkich. Dla każdego, bez wyjątku. Tak, dla Ciebie też.

Z całym szacunkiem, ale nie wierzę, że jesteście chodzącymi ideałami, które nie muszą dopieścić jakiegoś konkretnego aspektu swojego życia. Nie wierzę, że w tych trzynastu rozdziałach dotykających różnej tematyki/problemów, nie znajdziecie siebie. Ja znalazłam. I było mi wstyd. Nie wszędzie, nie w każdym, ale jednak były takie rozdziały, które - mogłabym przysiąc - zostały stworzone z myślą o mnie. Były też takie, które w ogóle mnie nie dotyczyły.

Autorce "13 rzeczy..." z pewnością nie można zarzucić, że nie jest silna psychicznie ani inspirująca. W wieku 23 lat Amy niespodziewanie straciła matkę, co miało na nią druzgocący wpływ. Kiedy już oswoiła się ze stratą i nauczyła żyć w nowej rzeczywistości, los wymierzył jej kolejny bolesny cios. Cios, który niejednego potrafiłby znokautować. W dniu trzeciej rocznicy śmierci matki znów straciła ukochaną osobę - tym razem męża. Tym razem również niespodziewanie. Lincoln zmarł na zawał serca. Był jej rówieśnikiem, miał tylko 26 lat. A wraz z jego śmiercią umarły ich wspólne plany na przyszłość. Jeśli tylko macie w sobie choć odrobinę empatii, to z pewnością możecie sobie teraz doskonale wyobrazić, co autorka musiała wówczas czuć.

Amy mogła zatracić się w błędnym kole i labiryncie pytań, na które nie ma dobrej odpowiedzi: dlaczego to właśnie ją spotykają te wszystkie nieszczęścia, dlaczego inni mają łatwy i przyjemny żywot, a ona po raz kolejny zmaga się z cierpieniem i bólem? Dlaczego? Dlaczego? DLACZEGO?! Pytanie stare jak świat.

Zamiast tego któregoś dnia po prostu usiadła i sporządziła listę trzynastu rzeczy, z którymi musiała się rozprawić, aby znów zacząć żyć. Nie wegetować, tylko właśnie żyć pełną parą. Każdy z nas ma swoje nawyki: jedni więcej tych dobrych, inni - tych złych. Każdy ma mieszankę dobrych i złych. I to przeważnie te złe stają nam na przeszkodzie w osiągnięciu obranych celów (jakiekolwiek by one nie były). Jeśli uda nam się je wyeliminować, albo chociaż znacznie zredukować, tym samym znacząco poprawimy swój komfort życia, oraz zwiększymy szanse na sukces i szczęście. Przede wszystkim jednak staniemy się mentalnie silniejsi, co pozwoli nam lepiej radzić sobie z życiowymi problemami.

Okładka paskudna, zawartość bardzo ciekawa - naprawdę rozważam kupno własnego egzemplarza. 


"Regułę pięciu sekund" nie czyta mi się już tak dobrze jak jej poprzedniczkę, choć jest to szybka i nieskomplikowana lektura. Na pewno sporo brakuje jej do ideału, jej objętość jest sztucznie nadmuchana niczym cyce Pameli Anderson, ale jednak robi to, co obiecuje na okładce - uczy jak za pomocą prostej reguły dążyć do realizacji swoich planów, i jak się skutecznie motywować do akcji. Bez czekania na odpowiednią koniunkcję planet, na idealne warunki, które przecież NIGDY nie wydają się być odpowiednie. Każdy prokrastynator wie, o czym mowa.

"Później", "nie teraz", "jutro", "od poniedziałku", "od nowego roku" - jeśli te hasła mówią Ci więcej, niżbyś chciał(a), to chyba najwyższy czas zapoznać się z Mel Robbins. Autorka udziela też motywujących mów, które można znaleźć na YT, ale jeszcze ich nie odsłuchiwałam, choć planuję.

Czy reguła pięciu sekund faktycznie działa? Nie przekonasz się, dopóki nie spróbujesz. Mel, która niegdyś znajdowała się w fatalnej sytuacji życiowej, zawodowej i rodzinnej, zdecydowanie pomogła. Setkom tysięcy obcych również, czego dowody znajdziecie w książce. 


Po "Wild Atlantic Women" ("Kobiety dzikiego Atlantyku" - moje własne tłumaczenie) sięgnęłam zachęcona krótką recenzją, na którą przypadkowo natrafiłam w moim lokalnym tygodniku. Wydała mi się intrygująca z kilku powodów - po pierwsze, ze względu na samą autorką, Gráinne Lyons, która znalazwszy się na życiowym zakręcie, postanowiła odbyć wędrówkę wzdłuż zachodniego wybrzeża Irlandii - wędrówkę śladami jedenastu inspirujących i nietypowych Irlandek, o których czasami się już tutaj nie pamięta. Przyznam, że część bohaterek Gráinne była mi znana (i to o nich czytałam z największym zainteresowaniem), sporej części jednak w ogóle nie kojarzyłam. Chwała i cześć autorce za przybliżenie mi ich sylwetek.

Jako że uwielbiam książki o podróżniczej i irlandzkiej tematyce, a ta łączyła je w jedno, wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Na szczęście była dostępna w mojej bibliotece, a jej lektura sprawiła mi dużo przyjemności. Doskonale też spełniła swoją edukacyjną rolę - poszerzyła moje horyzonty. Podobało mi się w niej to, że nie była nudnym i suchym zlepkiem historycznych informacji, od których stronię, lecz zawierała wiele osobistych przemyśleń autorki. 


Nie wiem, jak Wy, ale ja nierzadko mam wrażenie, że żyjemy w czasach, w których mężczyźni nienawidzą kobiet. Widzę to najczęściej w czasie korzystania z Instagrama, gdzie mali i zakompleksieni faceci (armia wyhodowana przez TikTokera Andrew Tate'a, typa, który nawet nie zasługuje na miano mężczyzny) dają upust swoim mizoginistycznym poglądom.

Czasem wprost nie mogę wyjść z podziwu, jak do zupełnie niewinnych filmików potrafią dorobić swoją hejterską ideologię oraz wykrzywić do granic możliwości postulaty feminizmu. Dziwi mnie jedynie, że są jeszcze na tym świecie przedstawicielki płci przeciwnej, które chcą mieć do czynienia z tym osobnikiem.

W zasadzie to nie powinna mnie dziwić mowa nienawiści tego osobnika i jego seksistowskie, mizoginistyczne poglądy, wszak jego kickbokserska kariera wpłynęła negatywnie na jego zdrowie. Ktoś taki jak on może mieć już jedynie papkę zamiast mózgu. Mózgojad nie miałby czego u niego szukać. Wkurza mnie tylko to, że takie zero robi pranie mózgu milionom młodych mężczyzn.

Dlatego też, na przekór wszystkim tym, którzy głoszą mądrości o tym, że kobiety są głupie i bezwartościowe, wspominam tu o "Wild Atlantic Women", która jest nowością na wydawniczym rynku. Nie dajmy się uciszyć i nie dajmy odejść w zapomnienie kobietom, które wielokrotnie wyprzedzały swoją epokę, mimo że wielu ludzi, w tym właśnie mężczyzn, chciało je stłamsić i zgnieść jak karalucha. 


"Ragged Edge" to już ostatnia pozycja na mojej czytelniczej liście. Książka, po którą jeszcze do niedawna raczej bym nie sięgnęła, bo jej tematyka nie leży w obrębie moich zainteresowań.

Jeśli jeszcze się nie domyśliliście po okładce, dotyczy ona niezwykle popularnych i znanych na całym świecie wyścigów motocyklowych, Tourist Trophy, które od 1907 roku odbywają się niemal nieprzerwanie (pandemia się kłania) na Wyspie Man. Autor obiecywał "brutalnie prawdziwą historię najniebezpieczniejszego wyścigu motocyklowego na świecie" i właśnie to dał czytelnikom.

Zawsze podobały mi się piękne samochody, nigdy jednak nie byłam Perettim ani Sebą z A1 za nic mającymi ludzkie życie (pal licho ich własne!). Nie do końca więc rozumiałam ideę "need for speed". Sama stoję bowiem po przeciwnej stronie barykady - nie dość, że nie byłam nigdy specjalnie kompetytywna, to do tego nie odczuwam potrzeby podnoszenia sobie poziomu adrenaliny. Dopaminę czerpię ze znacznie bardziej bezpiecznych, ale też nudnych źródeł. Jestem nudziarą i jest mi z tym całkiem dobrze.

Zawsze jednak odczuwałam swoisty głód wiedzy i chciałam poznać tajniki ludzkiej psychiki. Moją siostrę pewnie do dziś dręczą koszmary nocne - ileż to razy chodziłam za nią, niczym bohater "Tata, a Marcin powiedział..." i pytałam "a dlaczego...?"

Jeśli kiedykolwiek łapaliście się za głowę, śledząc szaleńcze prędkości rozwijane na torze TT przez jej uczestników, i zadawaliście podobne do moich pytania, to ta książka udzieli Wam na nie odpowiedzi, a już na pewno doskonale przybliży punkt widzenia samych zainteresowanych - uczestników wyścigów TT. A także pozwoli zrozumieć, co takiego w nich jest, że nawet po wielu tragediach (zdarzało się bowiem, że w wyścigach ponosiło śmierć kilku członków tej samej rodziny) nadal znajdują się śmiałkowie jadący ze swoimi maszynami na Wyspę Man (w samym 2022 roku śmierć poniosło pięciu uczestników). W poszukiwaniu wrażeń, adrenaliny, poklasku.

Niezwykle zdziwiło mnie to, że w jednym z rozdziałów Gary Thompson dokładnie opisał to, co ja często odczuwam, mimo że źródła tych odczuć są w naszym przypadku zupełnie inne - u niego związane z wyścigami, całym tym zamieszaniem wokół nich, u mnie zaś z podróżami, a raczej powrotami z urlopów i trudnymi próbami ponownego zaadaptowania się do szarej rzeczywistości:

"After the TT is over it's almost as if you've had an out-of-body experience and it didn't really happen. It's surreal, and it's a real downer. (...) Going back to normality is horrible and it takes me about two weeks to adjust".

Zawsze miło wiedzieć, że nie jest się osamotnionym w swoich odczuciach i że ktoś inny czuje dokładnie tak samo. Zawsze bowiem wydawało mi się, że coś ze mną nie tak - to uczucie rozbicia i przygnębienia, ten długi, dwutygodniowy czas potrzebny na aklimatyzację... Dziś już wiem, że inni też przez to przechodzą.

Ta książka pobudziła mnie też do rozważań z serii "co by było gdyby?". Zastanawialiście się kiedykolwiek, co byście zrobili, gdyby Wasza najukochańsza osoba na świecie oznajmiła Wam, że decyduje się na coś, czego Wy nie popieracie - na ogromne ryzyko zagrażające jej zdrowiu/życiu albo wręcz to życie kończące? Co wówczas zrobilibyście? Uszanowalibyście jej prawo do swojej śmierci, czy też może próbowalibyście wpłynąć na jej decyzję? Miałam mnóstwo takich myśli najpierw po obejrzeniu filmu "Me Before You" ("Zanim się pojawiłeś"), a  później po lekturze "Ragged Edge". 


Każda z tych lektur była na swój sposób ciekawa. Przede mną jeszcze dwa grubaśne tomiska autorstwa Camilli Lackberg i Henrika Fexeusa. Niby jestem ciekawa, jak wyszła im ta współpraca, ale przeraża mnie rozmiar tych książek! Muszę się do nich odpowiednio zmotywować - chyba już czas zastosować rady wyczytane w powyższych poradnikach ;-)

Ciekawa jestem, czy któraś z tych książek Was zainteresowała, i czy macie odpowiedzi na zadane przeze mnie pytania. Piszcie śmiało.