środa, 12 sierpnia 2009

Z B&B wspomnień kilka

Kontynuując temat poruszony w poprzednim poście, opiszędziś B&B, w których mieliśmy okazję nocować w czasie naszej ostatniejkilkudniowej wyprawy na północny-zachód Irlandii.

 

Do B&B w małej wiosce koło Castlederg, miejsca naszegopierwszego noclegu, nie trafiliśmy przypadkowo, lecz za sprawą naszegoprzewodnika. Wybór okazał się niezwykle trafny. Dotarliśmy tam dość późno idość skonani. Drzwi otworzyła nam sympatyczna Irlandka, a ja już wtedypoczułam, że to będzie miły pobyt. Jej serdeczność towarzyszyła nam odpierwszej aż do ostatniej minuty naszego wizyty. Tuż po pokazaniu nam naszegopokoju Gospodyni zaprosiła nas do salonu w celu zregenerowania siły przyciepłym napoju. Zaproszenie przyjęliśmy z wielkim entuzjazmem i mimonieprzyzwoicie późnej pory, zdecydowaliśmy się na małą czarną z domieszkąmleka.

 

W salonie zastaliśmy już dwójkę osób, mylnie odebranychprzeze mnie w pierwszej chwili naszego spotkania jako parę. On przystojnybrunet, ona Niemka, wysoka blondynka z długimi włosami. Alberto z typowegoWłocha miał fizjonomię i chyba nic poza tym. Był całkowitym przeciwieństwemstereotypowego mieszkańca Półwyspu Apenińskiego. Włosi zdecydowanie niewywołują u mnie dzikiego szału i radosnego kwiku, lecz Alberto miał w sobiecoś, co przyciągało uwagę i nie pozwalało przejść niezauważone – piwne oczywypełnione radosnymi ognikami oraz ujmujący i szczery uśmiech.

 

Był jednym z najsympatyczniejszych facetów, jakichpoznałam w całym swoim życiu. Moją propozycję przejścia na język włoski,zdecydowanie odrzucił, wyjaśniając, że przyjechał tutaj m.in. w celudoszlifowania sztuki władania językiem angielskim. Mówił wolno, czasem popadałw kilkunastosekundową zadumę, by odpowiednio dobrać słowa, miał jednak szerokizasób słownictwa, co było nie bez znaczenia dla przebiegu naszej rozmowy.

 

Poziom kawy w kafetierce systematycznie się obniżał, a mygadaliśmy. I gadaliśmy. I ga-da-liś-my. Zupełnie jakbyśmy znali się od zawsze.Tematy były różnorodne, a poziom intensywności dyskusji mimo to nie malał. Jakoże przy stole zgromadziła się trójka kibiców włoskiej ligi, nie obyło się bezporuszenia tematu piłki nożnej. Rozmowa trwała nieprzerwanie od dwóch godzin, amy mieliśmy wrażenie, że upłynęło zaledwie kilkanaście minut. Rozmawialiśmy owszystkim i o niczym: o życiu w Irlandii, we Włoszech, o historii Polski, opsich zaprzęgach, o jeździe konnej, gorzelni, gdzie pracuje Alberto, a nawet o pochodzeniu słowa „fuck” ;)Niepozorna wspólna kawa zamieniła się w trzy godziny niezwykle miłej iinteresującej konwersacji. I gdyby nie to, że na zegarze wybiła pierwsza wnocy, jestem pewna, że rozmawialibyśmy znacznie dłużej.

 

Tutaj też poznaliśmy sympatycznego Iksa [niestety nie pamiętamjego imienia]. Iks był nauczycielem angielskiego Alberto. Był też mieszkańcemIrlandii Północnej. Przede wszystkim był jednak Irlandczykiem-Z-Wyboru.Opowiadając o swoim mieście Londonderry, używał tylko i wyłącznie słowa „Derry”na znak zespolenia z Irlandią. Nie czuł więzi z UK i nie czuł się jegoobywatelem. Był mieszkańcem republiki Irlandii – tej Irlandii, która byłacałością zanim w strumieniach krwi i przy dźwięku wybuchów dokonano jejpodziału.

 

Iks zaoferował, iż pokaże nam skrót do Derry i wprowadzinas w tajniki jego zabytków. Propozycja, choć kusząca, nie miała prawaegzystencji. Mieliśmy za mało czasu i za dużo planów. Derry kusiło, ale Donegalwabił mocniej.

 

Żałuję, że nie dysponowaliśmy chociaż jednym dodatkowymdniem urlopu. Tak samo, jak żałuję, że Iks na zawsze już pozostanie w mojejpamięci bezimiennym Irlandczykiem o dziwnym północnoirlandzkim akcencie. 

 

Pomimo próśb naszych nowych znajomych nie mogliśmy zostaćdłużej w tym ciepłym i przyjaznym pensjonacie, by dotrzymać im towarzystwa. Poraz pierwszy w swojej podróżniczej karierze opuszczałam B&B z TAKIM żalem… Ipo raz pierwszy w czasie mojego urlopu wracałam myślami do tamtychnowopoznanych ludzi, zostawionych za drzwiami naszego pensjonatu.

 

O naszym drugim B&B zdążyłam już Wam niecoopowiedzieć. Znajdowało się ono w nadmorskim Dungloe i dostarczyło mi potężnejdawki adrenaliny za sprawą kleszczy i Irlandzkiego Kosmity. Tu, wprzeciwieństwie do pierwszego noclegu, nie czułam się dobrze. Przez tenkilkunastogodzinny pobyt czułam się tam, jakbym była aktorką mało zabawnego, zato mocno ociekającego krwią „Hostelu” czy też „Teksańskiej masakry piłąmechaniczną”. A to głównie za sprawą Irlandzkiego Kosmity, który zmroził nasswoim spojrzeniem – jednym z tych, które potrafią zamrozić wodę w rurach wupalny sierpniowy dzień.

 

W tym B&B prawie wszystko było nie tak, jak byćpowinno. Jakość pokoju niezbyt adekwatna do ceny. Niesympatyczne powitanie.Niedziałająca żarówka w pokoju. No i to dziwne odczucie o zbliżającym sięnieszczęściu, wiszące nad nami niczym złowrogi obłok.

 

Spokoju ducha nie zaznałam nawet w łazience, a wszystko zasprawą dziwnej baterii prysznicowej. Ilekroć przekręcałam pokrętło, by miećcieplejszą wodę, zawsze na ułamek sekundy błyskało światło, a ja zamiastrelaksu przeżywałam chwile grozy.

 

Na trzeci pensjonat natrafiliśmy na Półwyspie Inishowen wmałej nadmorskiej miejscowości o nazwie Buncrana. To był nasz najdroższy nocleg[45€ od osoby], ale i warunki w nim panujące były najlepsze. Elegancki i zadbanydom z widokiem na morze i  równieelegancka właścicielka, która – ku mojemu zaskoczeniu – była w naszym odległymmiasteczku zaledwie dwa bądź trzy dni przed naszym przyjazdem. Ot, takaciekawostka, która okazała się miłym akcentem.

 

Właścicielka była miła, aczkolwiek nie należała do typuosób, które wdają się w długie rozmowy z przyjezdnymi. Pytana odpowiadała nanasze pytania, doradzała co zobaczyć, jednak brakowało jej tego, co tak bardzocenię u gospodarzy B&B – zamiłowania do długich pogawędek ze swoimi gośćmi.A takie pogawędki to prawdziwy rarytas dla turysty spragnionego kontaktu zautochtonami – dostarczają przeróżnych ciekawostek, uczą, pomagają wzrozumieniu tej irlandzkiej, nieco jednak odmiennej kultury, sprawiają, że zżalem opuszcza się pensjonat…

 

Reasumując, gorąco polecam ten typ noclegu każdemu, kto napierwszym miejscu stawia nie wygodę i luksus, lecz możliwość kontaktu zprawdziwymi Irlandczykami – ludźmi, dla których prowadzenie B&B jest nietylko sposobem na życie, ich źródłem dochodu, lecz także czystą przyjemnością.

 

I choć czasem możemy natrafić na niezbyt fajnych ludzi,czy miejsce, nie warto się zniechęcać. Bowiem ten, kto szuka, znajduje :-) Anuż za rogiem czeka na nas pensjonat naszego życia – z którego nie będziemychcieli wyjechać?

26 komentarzy:

  1. Fajne takie wspomnienia. Czasem można poznać takich ludzi, o których trudno zapomnieć. Pojawiają się w naszym życiu, a potem znikają. Ale kto wie, może jeszcze kiedyś spotkasz pana Iksa. Nigdy nic nie wiadomo...

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajna relacja. super, ze miło spedziłas czas no i oczywiście "welcome back!"zabawne z tym prysznicem ha ha :P mnie tez zdarzyła sie przygoda w hotelu.3 dni temu wrocilicmy z Londynu a tam w hoteloym prysznicu zacięla mi sie bateria miedzy opcja hot a cold LOL i woda sie lała strumieniami. o matyldo! cała mokra byłam probujac z tym walczyc. w koncu moj facet poszedł sie z tym rozprawic i udało mu sie odblokowac zacięty prysznic :)zglosilismy pozniej ten problem w recepcji.pozdrawiam i zapraszam do siebie http://titania-wales.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. Zgadza się, Elso. A jeśli już jesteśmy w temacie wyjątkowych ludzi, to właśnie parę dni temu znów takich poznałam. Miałam już zakończyć temat B&B, ale wszystko wskazuje na to, że napiszę jeszcze jednego posta dotyczącego właśnie tych niedawno poznanych Irlandczyków. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Z tego, co czytałam u Ciebie, wynika, że i Ty nie próżnowałaś :) Zresztą w Londynie zawsze jest, co robić.My zrobiliśmy sobie kilkudniową przerwę od pracy i pojechaliśmy na północny-zachód Irlandii. Szukaliśmy odludnego miejsca no i je znaleźliśmy. Zobaczyliśmy mnóstwo ciekawych rzeczy i pięknych widoków, zrelaksowaliśmy się, poznaliśmy świetnych ludzi i... trzeba było wracać do domu. Niestety. Pozdrawiam, Titanio :)

    OdpowiedzUsuń
  5. mmmm zazdroszczę Ci irlandzkiego landscape'u chociaz ja w walii mam praktycznie to samo :) ale walia to walia a irlandia to irlandia. chociaz jak mowia, w irlandii wiecej pada :) tak tam nostalgicznie i samotnie, az mnie ciągnie! :D jak ogladam "father ted" to podgladam te irlandzkie miejsca.nie czesto zdarza mi sie podrozowac tak daleko jak londyn, ale tak sie własnie złozyło ze przy okazji konferencji mojego tzta wpadlismy tez pozwiedzac londyn. bardzo chciałabym tam jeszcze wrocic na druga turę zwiedzania :)czekam na kolejne ciekawe posty, relacje i przemysleniapozdrawiam / slan!

    OdpowiedzUsuń
  6. aaaa, zapomniałam dodac, ze jak bylismy w hotelu to moj tz znowu zamówił sobie full english breakfast!!!! OMG!! (to tak apropos tego powracajacego tematu) :D na wizaz.pl jestes może?

    OdpowiedzUsuń
  7. Krajobrazowo Irlandia jest bardzo podobna do Walii i Szkocji. Dlatego tak bardzo ciągnie mnie właśnie w tamte strony. Myślę, że wybiorę się tam w przyszłe wakacje. Nie wiem, czy w Irlandii pada częściej, ja jednak mieszkam w regionie, gdzie ilość opadów jest dość umiarkowana. Najgorzej jest na północnym zachodzie Zielonej Wyspy, zaś najlepiej na wschodzie :)Wkrótce wrzucę parę zdjęć z mojej najnowszej wyprawy, więc będziesz mieć okazję popatrzeć na tutejszy krajobraz :) W słoneczne dni jest tu naprawdę pięknie!

    OdpowiedzUsuń
  8. Przyznam szczerze, że i my pozwoliliśmy sobie na ten typ śniadania, będąc na naszej ostatniej wycieczce. Normalnie jadam lekkostrawne śniadania, ale na wycieczkach robię wyjątek.Nie ma mnie na wizaż.pl. A powinnam być? Mają tam coś ciekawego? :)Ok, lecę coś poczytać :)

    OdpowiedzUsuń
  9. ja nigdy nie biore full breakfast :) dla mnie zbyt tłuste, po wycieciu woreczka zołciowego unikam takich dan ile moge. chociaz czasami naleci mnie na bekon wiec tż griluje mi plasterek bekonu i wtedy miedzy tosty jako kanapke.w hotelu londynskim zasmakowałam w kanapce: ciabbata + pesto+ mayo + grilowany kurczak + salata, bardzo dobre, chyba sama pokombinuje z taka w domu :)wizaz to wielkoaspektowe forum, z roznymi podrofami, nie tylko z moda i makijazem, jest na nim tez forum dla emigrantek. jestem na nich od ponad roku.

    OdpowiedzUsuń
  10. Uwielbiam zatrzymywac sie w B&B i niektore maja standard lepszy niz niejeden hotel. No i masz racje z ta serdecznoscia gospodarzy dlatego choc mam specjalny rabat jako osoba z branzy we wszystkich hotelach w Irlandii i w sumie wychodzi taniej zatrzymac sie w 4 gwiazdkach to zawsze wybieram B&B.Ponownie polecam najlepsze B&B na jakie sie natknelam, w miescie Dingle - An Capall Dubh.

    OdpowiedzUsuń
  11. Odwiedziłem kiedyś B&B w Sligo. Nazwy nie potrafię w tej chwili przywołać, ale miał coś wspólnego z koleją. W każdym razie była to kwatera typu budget accomadation. Co w rezultacie oznaczało kartonowe ściany, odrapane meble i właściciela śpiewającego przy goleniu o szóstej nad ranem. Skutecznie wyleczyło mnie to z B&B, zwłaszcza, że jak czas pokazał za te same pieniądze wynająć można pokój w przytulnym hotelu. Choć nie powiem, we wspomnianym B&B poznaliśmy Irlandczyka, który lata wcześniej wyemigrował do USA. Dolara, którego dostałem od niego na szczęście wciąż noszę w portfelu....

    OdpowiedzUsuń
  12. Bo kolega zbyt łatwo się poddaje! Trzeba było szukać dalej :) Ja tam zdecydowanie wolę B&B niż hotele. Inna sprawa, że jeszcze nigdy nie udało nam się trafić na hotel, który w tej samej cenie oferowałby dwuosobowy pokój.A skoro jesteśmy przy temacie Sligo, to z wielką radością oznajmiam Ci Michałku, że byłam w Sligo i Mayo i... Ty i Donal nie mieliście absolutnie racji! :) W Sligo JEST co robić. Mayo i wyspa Achill są urocze, ale i Sligo niczym im nie ustępuje. Taka jest moja skromna opinia :)A co do noclegu, to my właśnie ostatnio poznaliśmy w co. Sligo świetnych właścicieli B&B. Mówię Ci - kapitalni Irlandczycy! Jakość pokoju bardzo dobra, super atmosfera, niska cena, rodzinny nastrój - czego chcieć więcej? Żaden hotel by mi tego nie zapewnił. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  13. Dzięki za namiary, zapamiętam sobie tę nazwę - podejrzewam, że może się za jakiś czas przydać. Pamiętam też, że kiedyś byłaś pod dużym wrażeniem B&B bodajże o nazwie "Riverside" gdzieś w Irlandii Północnej, chyba w Antrim. W Cushendun czy Cushendall, whatever ;)

    OdpowiedzUsuń
  14. Mmm, brzmi smacznie :) A co do "full Irish breakfast" to czasem jest ono faktycznie zbyt ociekające tłuszczem. Tak na przykład było w przypadku naszego ostatniego B&B. Niby smacznie, ale jak dla mnie za tłusto, więc nie zjadłam całej porcji.Jak znajdę chwilę, zerknę na ten portal. Może znajdę tam coś, co mnie zaciekawi i zachęci do zasilenia szeregów jego zwolenników.A tymczasem wskakuję do łóżka :)Trzymaj się, Titano :)

    OdpowiedzUsuń
  15. Michałku, a czy to czasem nie był "Railway Hostel"? :)

    OdpowiedzUsuń
  16. verita2@onet.eu13 sierpnia 2009 14:03

    I chyba po to się pisze blog, żeby sobie czasem powspominć, zachować na dłużej w pamięci fajne wydarzenia i przegadać te nie za fajne.A ludzie poznani przypadkiem, są nieodłącznym elementem naszych wspomnień. Zwłaszcza Ci, którzy wywarli na nas jakieś wrażenie. Jak na mnie starsza para, która z błyskiem w oku, emanująca pozytywną energią pocinała sobie jak rącze sarenki po Bieszczadach. Spotykaliśmy się codziennie i zawsze miło z nami rozmawiali, przekazując ciekawostki, legendy, swoją historię i zarażając optymizmem :)Miałaś okazję pogadać z prawdziwym Włochem o Milanku i Maldinim... bezcenne ;)

    OdpowiedzUsuń
  17. Dokładnie tak, Verito :) Czasem zastanawiam się: czy jest sens pisać o tym i o tym? A potem dochodzę do wniosku, że to mój internetowy pamiętnik i że piszę go głównie po to, by ocalić od zapomnienia moje irlandzkie wspomnienia :)Alberto był uroczy. Ale jak na złość był "laziale" ;)

    OdpowiedzUsuń
  18. A właśnie, że był romanistą ;) Ale spokojnie: nie powiem mu, że tak go znieważyłaś :P

    OdpowiedzUsuń
  19. Haha, Ty tutaj? Powiem Tekli, że się obijasz ;) Romanista, laziale - jeden pies ;) W każdym razie byłam blisko, wiedziałam, że coś z Rzymem ;) Wracaj już do domu :) please :)

    OdpowiedzUsuń
  20. No Taito, wielki szacun. Faktycznie B&B masz obcykane. To był dokładnie ten hostel. Najgorszemu wrogowi nie polecam.Pobytu w Sligo nie wspominam również miło z powodu pogody, który nigdy wcześniej, ani później nie była tak nieprzyjazna. Do tego doszły pozamykane restauracje (Wielki Piątek to był). No i niestety samo Sligo się w moim mniemaniu nie broni. Oprócz Ben Bulbena nie widziałem niczego co by mnie zachwyciło. No tak źle nie było na żadnym innym wyjeździe.Podczas ostatniego pobytu w Mayo nocowaliśmy w bardzo przyjemnym hotelu, w cenie 60 euro za pokój. To tyle co B&B na ile się orientuje. I zagadka dla Ciebie na koniec. Irlandia Północna, 3 mile od Ballycastle, ładne B&B z szarego kamienia, prowadzone przez otyłą gospodynie i wąsatego jegomościa. Jako podpowiedź bonusową dodam, że na tyłach hodują dziwną odmianę królików. Jeśli to B&B również znasz, to ja Ci hołd lenny złożę ;).

    OdpowiedzUsuń
  21. Sześćdziesiąt euro za dwuosobowy pokój to faktycznie dobra cena. Ja jednak za bardzo przyzwyczaiłam się do B&B, więc hotele są dla mnie musem :)Zaszalałeś, kolego :) Toż to zagadka na miarę Herkulesa Poirot ;) No, ale nie poddam się tak łatwo. Coś czuję, że klęska niechybnie się zbliża, ale skoro rzuciłeś mi wyzwanie, to je podejmę ;) Uwaga, strzelam :) Islandarragh House??

    OdpowiedzUsuń
  22. Widzę, ze nastąpiło nowe przegrupowanie blogów u Ciebie! :) Sporo masz do czytania! Planuję wybrać sie na oglądanie irlandzkich krajobrazów u Ciebie na blogu, jak bede miec troszke wiecej czasu

    OdpowiedzUsuń
  23. Wrócił do domu? ;) Bo widzę, że sobie urządzacie pod moim komentarzem prywatną pogawędkę :) Prowadzenie bloga jak dla Ciebie to już chyba rutyna? Tyle lat pisać, nie znudzić się i nie przynudzać, a zawsze mieć coś ciekawego do pokazania :) fajnie... Mój kolega pojechał kiedyś do Manchesteru i chcąc się przypodobać facetom z nowej pracy zaczął wychwalać MU po niebiosa, sypiąc statystkami i nagrodami. Większość miała dosyć niewyraźne miny. Potem się okazało dlaczego. Znajomy szepnął mu, że oni rzeczywiście są fanami Manchesteru, ale City :DDobrze, że chociaż trafił na tolerancyjnych...

    OdpowiedzUsuń
  24. Haha :) Dobre :) A co do bloga, to tak się składa, że trzynastego sierpnia mój blog obchodził drugie urodziny ;) Właśnie od paru dni przymierzam się, żeby napisać z tej okazji posta, ale średnio mi to wychodzi ;) Napisałam za to dwa inne, więc wkrótce coś zamieszczę. Pozdrowienia, Veritko :)

    OdpowiedzUsuń
  25. Nic nie umknie Twemu bystremu oku, Titanio :) W istocie, blogi zostały podporządkowane pod nowe "szyldy". Myślę, że obecne kategorie lepiej odzwierciedlają zawartość tych blogów ;) A tak na marginesie, to tylko garstka osób, które czytam, pisze dość regularnie, więc tak naprawdę nie narzekam na nadmiar blogowej lektury :) Rzecz jasna, mam swoje ulubione blogi na które najczęściej zaglądam. Inne odwiedzam rzadziej. Pozdrawiam i życzę miłego wieczoru :)

    OdpowiedzUsuń
  26. verita2@onet.eu15 sierpnia 2009 23:56

    Dobre, bo... polskie ;p No to czekam na ten jubileuszowy post. Ale ma z tortem być, świeczkami, śmiesznymi czapeczkami i kilkoma balonami. A szampan ma się lać strumieniami... Jak świętować to świętować :)13 sierpień był niedawno, więc spóźnienione gratulację i życze kolejnych udanych latek spędzonych na prowadzeniu bloga (przede wszystkim tematów Ci życzę i wspomnień, którymi się możesz podzielić). Śpiewać nie będę, bo ni umim :)

    OdpowiedzUsuń