W kraju, w którym jest jakieś dwa i pół tysiąca zamkowych ruin, nie ma możliwości zachowania wszystkich w zadbanym stanie. Jest to po prostu niewykonalne. Dlatego spora część z nich jest zwyczajnie porzucona. Zapomniana, zaniedbana i skazana na powolny lecz systematyczny rozkład. Taki jest właśnie zamek Clifden.
Clifden Castle jest usytuowany w malowniczej scenerii. Zatoka, pagórki, wiejska okolica. Ruiny niszczeją. A malownicze usytuowanie nie jest niestety w stanie tego zmienić. Nie powstrzyma procesu degradacji, ani nie uczyni go przyjemniejszym. Tu pomóc może tylko ludzka ręka i napęczniały portfel właściciela. Żal mi tych ruin. Historia zamku zakończyła się zbyt wcześnie – zanim się na dobre zaczęła.
1812 rok. Wszystko zaczęło się od jednego człowieka. Był sobie niejaki John D’Arcy. Był przedsiębiorczym Irlandczykiem, pochodził ze znaczącego rodu, miał wówczas 27 lat i trójkę synów. Oprócz tego posiadał także pomysł na życie i 17000 akrów ziemi na zachodnim wybrzeżu Irlandii. D’Arcy był człowiekiem czynu – wymarzył sobie założenie miasta i zrobił to. Tak powstało miasteczko Clifden, a w kilka lat później rezydencja Johna – wspomniany Clifden Castle.
Sielanka nie trwała jednak zbyt długo. D’Arcy umarł stosunkowo wcześnie, w wieku 54 lat. Na łożu śmierci mógł poczuć się spełniony. Nie tylko powołał do życia czternaścioro dzieci, lecz także miasteczko, które wówczas prężnie się rozwijało. Tylko, że D’Arcy nie wiedział, iż najgorsze dopiero nadejdzie, choć jego to już nie będzie dotyczyło.
Po śmierci D’Arcy'ego w 1839 roku zamek wraz z miasteczkiem przejął jego syn, Hyacinth. Jego losy potoczyłyby się zapewne inaczej, gdyby nie nadszedł bolesny dla Irlandii okres wielkiego głodu. Ulice Clifden wypełniły się wygłodzonymi mieszkańcami desperacko poszukującymi pożywienia i źródła dochodu. Plaga głodu dotknęła wszystkie klasy społeczne.
Hyacinth w ślad za wieloma innymi właścicielami ziemskimi popadł w znaczne długi. Zbankrutował. Został zmuszony do sprzedaży zamku i miasta w 1850 roku. Niedawne dobra Hyacintha przeszły w ręce Anglików: Thomasa i Charlesa Eyre. Bracia zapłacili za nie ponad dwadzieścia tysięcy funtów.
Rodzina Eyre zamieszkiwała Clifden Castle do 1920 roku. Wtedy to zamek przeszedł w ręce państwa, a potem z braku pełnoprawnego właściciela został szybko ograbiony z co wartościowszych surowców i przedmiotów. W taki oto sposób miejscowa ludność odwdzięczyła się założycielowi ich miasta. There are no traffic problems on the way to ruin – mówi pewne powiedzenie. Od tego momentu zamkowi Clifden już nic nie stało na przeszkodzie na drodze do przeistoczenia się w malownicze ruiny.
Droga do zamkowych ruin jest wyboista i podmokła. Wkracza się na nią wkrótce po opuszczeniu Clifden, kierując się na Sky Road. Po lewej stronie drogi trzeba uważnie wypatrywać bramy wjazdowej w kształcie łuku. I to tam należy zostawić samochód.
Obecnemu właścicielowi zamku turystyczne pielgrzymki są prawdopodobnie nie na rękę – stąd znak informujący o prywatnym terenie. Myślę, że zlekceważenie go jest do przyjęcia pod warunkiem, że turyści kulturalnie udadzą się do ruin wyznaczoną dróżką nie zaś przedzierając się przez tamtejsze ogrodzenia i pastwiska. Zresztą, wydaje się to być bezsensownym manewrem.
Wytyczona droga jest kiepskiej jakości, a deszczową porą może zamienić się w bagno, ale wszelkie niedogodności rekompensują widoki i standing stones – kamienie pionowo wbite w ziemie – rozsiane po pastwiskach. To całkiem udane imitacje megalitów, których nie brakuje na wyspie. Za ich powstanie również odpowiedzialny jest John D’Arcy. Powolny spacer wzdłuż drogi zajmuje jakieś 10-15 minut, maksymalnie 20 z dopieszczaniem uroczych rumaków pasących się na łąkach.
Niecałe półtora kilometra dalej na malowniczym wzgórzu, z którego rozciąga się ładna panorama na Clifden, znajduje się Abbeyglen Castle. Ten zamek również wybudowano dla Johna D’Arcyego, ale on w przeciwieństwie do zamku Clifden nie popadł w ruinę, lecz został zamieniony w elegancki hotel.
Czesałaś tego konia przed zdjęciem? :) Wygląda uroczo. Jakoś nigdy nie miałem czasu zbadać jak tam dotrzeć, faktycznie tabliczka "private" mnie zniechęciła. Ładne ruinki.
OdpowiedzUsuńPendragonie, seriously?! Nigdy tam nie byłeś? No nie wierzę! Klacz była przesympatyczna - choć miała pod opieką źrebaka - więc pewnie dałaby się wyczesać. Ze mnie kiepska fryzjerka by była, wiatr uczesał ją lepiej :)A tabliczką 'private' raczej nie ma się co przejmować. Jak się dobrze przyglądniesz, to zobaczysz, że na niektórych zdjęciach są ludzie. Nie byliśmy tam jedynymi turystami. Trzeba uszanować ziemię rolników, nie straszyć zwierząt, nie biegać po pastwiskach, ale po drodze przejść można. Tak to sobie wytłumaczyłam ;) Cieszę się, że ktoś oprócz mnie docenił urodę tych sympatycznych zwierzaków. Jak pewnie zauważyłeś, konie to mój konik ;)
OdpowiedzUsuńMoja córka też za nimi przepada. Zwłaszcza od jazdy konnej po plaży na Dinglach. Zamek widziałem tylko z góry, z drogi, nie było okazji sprawdzić dostępności. Pocieszyłem się tylko któregoś razu zdjęciami z daleka... Sporo takich miejsc jeszcze przede mną. I bardzo dobrze :)
OdpowiedzUsuńPiękne ruiny. Może to nie jest ich wada, że nikt się nimi wcześniej nie zajął? Ktoś by przerobił na hotel, restaurację, kazał płacić za wstęp....Miejsce i tak jest malownicze. W takim mogłabym spędzić cały dzień...Rumaki równie urocze i piękne, a te cielaczki co tak klękały przed Tobą?;)
OdpowiedzUsuńZnany mi bardzo dobrze zameczek. Udało mi się tam być dwukrotnie: w 2007 roku podczas naszego pierwszego dłuższego wyjazdu po Irlandii i później w 2010. Miejsce rzeczywiście położone uroczo i zgadzam się, szkoda że zostawione same sobie... A powiedz Taito czy chodziłaś po tych ruinach w środku. Ja dopiero za drugim razem sforsowałem ogrodzenia i dostałem się do środka. Osobiście jeśli idzie o okoliczne pastwiska, to zauważyłem coś innego: śmialiśmy się z ostrzeżenia, że mogą się tam paść byki, wyobrażając sobie jednocześnie naszą przed nimi ucieczkę :) Nikt na szczęście się nie pasł, doszliśmy tam i spowrotem szczęśliwie.
OdpowiedzUsuńWow i Łał razem wzięte.Prześliczne miejsce. Piszą, że to neogotyk. Możliwe, nie jestem historykiem. Podobają mi się wieże zwieńczone blankami i z wąskimi strzelnicami. Zdaję sobie sprawę, że to tylko ozdobniki architektoniczne, bez znaczenia obronnego, ale gdyby pominąć wielkie pałacowe okna i puścić wodze fantazji... Po prostu piękne ruiny.Piszesz, że to Connemara? Ciągnie mnie tam od czasu kiedy zobaczyłem zdjęcie w kalendarzu zrobione gdzieś w parku narodowym. A potem doszło jeszcze obejrzenie filmu "Nic osobistego" i Bear'a Grylls'a w którymś z odcinków jego serii na Discovery. Zakochałem się w dzikości tej części Irlandii. Jeśli nic poważnego nie stanie na przeszkodzie, to w przyszłym roku po Komunii syna wybiorę się z kolegą na weekend w tamte rejony. Mam nadzieję, że są tam ładne trasy motocyklowe i będzie co podziwiać z siodła i w pieszych wędrówkach.A jak tam Foynes? Byliście już?Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńCiut szkoda, widziałem zamki w gorszym stanie, gdzie kasowali za wstęp. Ale jak ma się warowni jak Beduin piachu, to nie można się dziwić...
OdpowiedzUsuńzawsze żal mi takich opuszczonych zamków ;/
OdpowiedzUsuńJazda konna na plaży... Poezja! Nie było okazji? Od razu widać, że zamki to nie jest to, co lubisz najbardziej. Niech zgadnę, megalitom byś nie przepuścił? Jasne, że dobrze. Fajne były te czasy, kiedy Irlandia była 'wielką niewiadomą turystyczną', bo na każdym kroku odkrywało się coś nowego. Teraz muszę się nieraz porządnie namęczyć, żeby wyszukać jakieś nietypowe miejsce - zakątek, który by mnie czymś zaskoczył.
OdpowiedzUsuńChyba nigdy nie zapomnę, jak parę lat temu Połówek odziany w trójkolorowy t-shirt Slazengera [z dominującą barwą czerwoną] dziarskim krokiem wkroczył na pastwisko w Clonmacnoise, gdzie rezydował BYK. Kiedy zwierz ruszył w jego stronę, Połówek z przyspieszeniem do setki poradził sobie lepiej niż nasze auto :) Komicznie to wyglądało, choć sytuacja była groźna. A do środka ruin nie wchodziłam. Zaglądnęłam tylko przez otwory.
OdpowiedzUsuńBardzo interesująco opowiadasz, pokazujesz przepiękne miejsca. Zawsze czekam na nowy wpis :))
OdpowiedzUsuńNa Twoje pytanie mogę Ci odpowiedzieć w następujący sposób: i tak i nie. Nie jestem zwolenniczką przerabiania zamków na eleganckie hotele i restauracje, ale takie działanie przynajmniej zapewnia im renowację i długą żywotność. Ruiny takie jak te na zdjęciu są pozostawione same sobie, a działania człowieka i przyrody nie pozostają dla nich obojętne. Jasne, że przede mną: pasterze śpiewają, bydlęta klękają, cuda, cuda ogłaszają ;)
OdpowiedzUsuńPodobają mi się Twoje plany :) A drogi w Connemarze nie są zbyt rewelacyjne pod względem szerokości i ogólnej jakości, ale są za to bardzo malownicze. Jedź koniecznie. Ja z kolei mam nadzieję, że w następnym roku uda mi się ponownie zajrzeć do południowo-zachodnich stron hrabstwa Cork. Dawno tam nie byłam i strasznie tęsknię! Wspomnianych przez Ciebie produkcji nie widziałam, nad czym szczerze ubolewam. Mam nadzieję, że niedługo uda mi się to zmienić. Taaak! :) Pamiętasz tego maila, w którym pisałam Ci, że jutro się tam wybieram? No to właśnie wtedy byłam. Więcej nie będę zdradzać, bo posta skończyłam pisać przedwczoraj i pewnie niedługo go opublikuję :)
OdpowiedzUsuńA ja jednak czasami wciąż się dziwię, jak za niektóre tutejsze "zabytki" - niekoniecznie zamki - można w ogóle żądać zapłaty. Często zresztą niemałej.
OdpowiedzUsuńMnie zazwyczaj też - szczególnie wtedy, kiedy bryła zamku jest ciekawa, a nie toporna. A co do opuszczonych zamków i innych budynków, to one ponoć nigdy nie są puste. Zawsze wypełniają je wspomnienia, echa głosów, wylane łzy, śmiech, przelana krew, a także przypływy i odpływy energii, które przez lat wsiąkały w mury. Podoba mi się taka teoria :)
OdpowiedzUsuńEwo, kłaniam się nisko w podzięce za miłe słowa! :)
OdpowiedzUsuńMam przeczucie, że podobało się Wam w Foynes. ;)Niecierpliwie czekam na Twoje wrażenia. A może Połówkowe też opiszesz? Ja byłem bardzo zadowolony ze zwiedzania muzeum i nie mogłem uwierzyć, że przez tyle lat wydarzyła się tylko jedna katastrofa. A przecież nie były to nowoczesne maszyny naszprycowane elektroniką i komputerami.:)
OdpowiedzUsuńZielaku, Połówek mi tu podpowiada, że powinnam Cię zbanować za pisanie nie na temat i za 'spoilery' ;)
OdpowiedzUsuńMa rację. Choć to też nie koniecznie "na temat".
OdpowiedzUsuńObiecuję, że posta opublikuję w weekend i od razu uprzedzam, że będzie to dłuuga relacja. Całe dwie strony A4 mi wyszły. Może dopiszę jeszcze parę zdań. Mam nadzieję, że będziesz usatysfakcjonowany :)
OdpowiedzUsuńLubię zamki, ale ostatnio nie jeżdżę sam więc nie zawsze mogę sobie pozwolić na penetrację terenów. Megality też przepuszczam czasem. Niekiedy zdarza się okazja, kiedy mam wycieczkę z kimś kto się nie spieszy, chce dużo więcej zobaczyć niż jest w oryginalnym planie albo wręcz chce wziąć udział w poszukiwaniach. Wtedy jest najciekawiej.
OdpowiedzUsuńNie ma tu chyba jednoznacznej odpowiedzi, choć dla mnie zdecydowanie bardziej przyciągające są magiczne, stare ruiny, którymi nikt się dawno nie zajmował.Taito, coś Ci się pomyliło, to jeszcze nie ten czas;)
OdpowiedzUsuńObiecuję, że będę usatysfakcjonowany. Co prawda od ponad dwudziestu lat słowo "usatysfakcjonowany" nieodmiennie kojarzy mi się z Boryną i Krzysztofem Piaseckim, ale co mi tam. A żeby nie było, że piszę nie na temat, to wszelkie dygresje będę odtąd słał na e-maila.
OdpowiedzUsuńPoczątkowo chciałam napisać "mam nadzieję, że Cię zadowolę", ale porzuciłam ten pomysł z obawy o zbyt obcesowy wydźwięk tego zdania ;)Dygresje mile widziane, bardzo cenię sobie konwersacje z Czytelnikami. Niekoniecznie na temat opublikowanego posta.
OdpowiedzUsuńBywają magiczne. Tylko ta magia znika, kiedy stajesz oko w oko z ruinami, które ktoś celowo niszczy. Nawet nie wiesz, ile zdewastowanych zamków tu widziałam... Niektóre zostały przerobione na stajnie, inne na wysypiska śmieci, a jeszcze inne na kwaterę główną lokalnych meneli. No jak nie? Czyżby w telewizji nie było jeszcze świątecznej reklamy Coca-Coli? Coraz bliżej święta! :) Już nie mogę się ich doczekać.
OdpowiedzUsuńLubię innym pokazywać zakątki wyspy, ale prawdę powiedziawszy, największą frajdę sprawiają mi wypady bez towarzystwa innych osób. Inna sprawa, że ja rzadko kiedy mam dość, a towarzysze dość często. Niekiedy już po dwóch, trzech atrakcjach, kiedy ja dopiero się rozkręcam ;) Domyślam się, że czasami brak Ci tych samotnych wypraw.
OdpowiedzUsuńW tym wypadku się zgodzę, oczywiście jestem przeciwna dewastowaniu.Yyy, nie mam telewizji?:D Lubię święta Bożego Narodzenia, ale bardzo prawdopodobne, że najbliższe spędzę w pracy i w sumie sama nie wiem co lepsze...
OdpowiedzUsuńJa na szczęście nie mam takich dylematów, a wolnych dni mam w tym czasie pod dostatkiem. Teraz zastanawiam się tylko, czy lecieć do Polski, czy zostać w domu [z przewagą na to drugie].
OdpowiedzUsuńWitaj Taitko :)Przepraszam, że wciąż nie odpisałam na Twego maila! Wciąż cierpię na chroniczny brak czasu, ale już dochodzę powoli do równowagi i nawet internet już nam lepiej działa, więc na pewno wkrótce ponadrabiam zaległości :) Zamek piękny, nigdy o nim nie słyszałam... Ale chyba byliście tam w lecie bo jakoś tak podejrzanie zielono jest ;) Mam nadzieję, że następnym razem umieścisz coś zgoła jesiennego!!! Chciałabym zobaczyć jesień w Irlandii :) Nie mogę uwierzyć, że w Irlandii, kolebce Halloween dynie były nie do zdobycia!!! Rozumiem, że szybko wykupili wszystko... Żałuj, że nie widziałaś tych wielkich hałd dyniowych we wsiach w naszych okolicach! Coś cudnego! Dziś będę jeszcze tamtędy przejeżdżać, ale polskie drogi to nie to samo co irlandzkie - nie za bardzo da się tak po prostu zatrzymać i pstrykać fotki ;) Czekam na post jesienny ;)
OdpowiedzUsuńPewnie że brakuje, ale jak mi się uzbiera to biorę śpiwór i gdzieś jadę. Przynajmniej raz na kilka miesięcy. Nie jest źle :)
OdpowiedzUsuńWitam Szanowną Kuleżankę! :) Jesteś absolutnie usprawiedliwiona i rozgrzeszona. Pośpiechu nie ma, ale nie ukrywam, że bardzo miło by mi było, gdybyś coś jeszcze kiedyś do mnie napisała mailową drogą :) Nie na darmo poszedł Twój kilkuletni pobyt na wyspie. Oko masz bardzo wprawne, widzę :) Jak słusznie zauważyłaś, była to wycieczka sprzed kilku miesięcy. Teraz jest nieco szarawo, a zieleń jest bardziej przygaszona. A co do jesiennej wyprawy, to proszę Panią, poprzedni post był jesienny [Florence Court]. Byłam tam w dniu Twojego wylotu. Pisałam Ci w mailu :)
OdpowiedzUsuńBardzo dobre remedium!
OdpowiedzUsuńJuz w pierwszym zdaniu odpowiedzialas na moje sekunde wczesniej zadane pytanie: "Kiedy Taicie braknie zamkow?"Teraz wiem, ze nigdy i ze spokojem zaglebilam sie w lekture tego posta. Zamek choc w oplakanym stanie wyglada jeszcze imponujaco i latwo sobie wyobrazic jaki ladny byl w czasach swej swietnosci. Spacer w takich okolicach to istna przyjemnosc i nawet ja siedzac przed ekranem poczulam sie odprezona.
OdpowiedzUsuńOby nigdy nie zabrakło! Uwielbiam je. Będąc za granicą poznaję dany kraj poprzez jego warownie. Myślę, że jeszcze w tym roku na moim blogu pojawi się jakaś zagraniczna twierdza.
OdpowiedzUsuńPrzepiękne ruiny zamku. I pomyśleć , że byłam w Clifden w czerwcu i tam nie dotarłam. Moje niedbalstwo . Nie byłam dobrze przygotowana do tej wycieczki.A szkoda, bo w tamte rejony chyba już się tak prędko nie wybiorę. Zamek robi wrażenie. Zdjęcia śliczne.Jeszcze nie planuję co można by było zobaczyć w Irlandii w przyszłym roku , bo wyjazd najprawdopodobniej będzie dopiero we wrześniu.Na razie zajmuję się majowym wyjazdem w "ciepełko"Serdecznie pozdrawiam
OdpowiedzUsuńTo też częściowo moja wina. Planowałam opublikować tego posta przed Twoim wyjazdem, ale jak zapewne pamiętasz, zdążyłam jedynie wrzucić na bloga relację ze zwiedzania zamku Aughnanure. No i Kylemore Abbey. Uwielbiam z dużym wyprzedzeniem planować wakacje - sprawia mi to ogromną frajdę. Macie już pomysł, gdzie pojechać? Lubicie co roku odkrywać nowe kraje, czy może wolicie powracać w to samo, sprawdzone miejsce? Miłego weekendu życzę!
OdpowiedzUsuń