sobota, 20 października 2012

Niedziela we Florence Court



We Dworku Florentyny wszystko wyglądało inaczej niż sobie wyobrażałam. Ale tego dnia wiele spraw przybrało zupełnie inny obrót. Pogoda od samego rana – jakby to w miarę subtelnie powiedzieć? – była parszywa. Jadąc do tej klasycystycznej rezydencji, miałam niezbyt duże oczekiwania. Szału nie będzie – myślałam sobie. Nie pierwszy raz miałam zwiedzić rezydencję zamieszkaną w przeszłości przez domowników mających w żyłach błękitną krew. Wiedziałam, czego mam się spodziewać. Ale tak naprawdę tylko wydawało mi się, że wiem.




Kiedy dotarłam na miejsce, dość szybko przekonałam się, że byłam w błędzie. Doszłam do wniosku, że refleksje typu „takie pałacyki nie są w stanie mnie ani zbytnio zauroczyć ani zaskoczyć” powinnam wstydliwie upchać do zakamarka przeznaczonego dla innych głupkowatych i zarozumiałych myśli. Bo, proszę państwa, Florence Court okazało się być naprawdę fajną i godną odwiedzenia atrakcją hrabstwa Fermanagh, w której w przesympatyczny sposób spędziłam prawie trzy godziny. Trzy godziny, w czasie których przez ani jedną minutę się nie nudziłam.




Trzykondygnacyjna rezydencja została wybudowana w połowie XVIII wieku dla nobliwej rodziny Cole przybyłej do hrabstwa Fermanagh z Devonshire za panowania Elżbiety I. Przez długi czas była domem rodzinnym dla wspomnianej familii – notabene hrabiów Enniskillen - a na cześć Florence Wrey, małżonki jednego z gospodarzy, nazwano ją dworkiem Florentyny. W swoim pierwotnym stanie była dużo skromniejsza i ograniczała się do części środkowej. Arkadowe skrzydła zakończone pawilonami to efekt późniejszej modyfikacji. Bardzo udany zresztą, bo całość prezentuje się bardziej imponująco.




Na teren rezydencji wjeżdża się przez bramę i to tu należy uiścić opłatę za ten zaszczyt. Można na tym poprzestać (bilet upoważnia nas do swobodnego poruszania się po ogrodach i naprawdę imponujących rozmiarowo włościach), ale można też – za dodatkową opłatą, rzecz jasna – zwiedzić wnętrze posiadłości. W tym celu konieczne będzie nam towarzystwo przewodnika.




Jako że do oprowadzania mieliśmy jeszcze jakieś pół godziny, postanowiliśmy zapoznać się z budynkami w bezpośrednim sąsiedztwie, zgrabnie okalającymi dziedziniec. Na około pięć minut przed wyznaczoną godziną zwiedzania – za radą pani z recepcji – pomaszerowaliśmy schodami na piętro, by tam w Colonel’s Room zaczekać na przewodnika. Informacja umieszczona na drzwiach pokoju wyraźnie zachęcała do skorzystania z dobrodziejstw tego pomieszczenia. Bowiem Colonel’s Room, Pokój Pułkownika, stworzono na użytek turystów. I powiadam Wam, była to przednia idea.




Pokój to całkiem przyjemny zakątek, w którym chyba każdy może znaleźć coś dla siebie. Sofa i fotele ulokowane tuż przy kominku zachęcają do odpoczynku z gazetą, książką lub albumem w ręku. A to wszystko mamy na wyciągnięcie ręki. Na stoliku za sofą wystawiono archiwalne numery gazet, współczesne czasopisma i albumy. Są tu szachy, karty i domino. Jest dom dla lalek i duży kuferek z dziecięcymi lalkami. Jest szafa grająca, a obok karafka z alkoholem. A to wszystko oczywiście umieszczone jest wśród ścian udekorowanych obrazami. Bez żadnych ograniczeń można tu robić zdjęcia. W pozostałej części rezydencji – zwiedzanej z przewodnikiem - jest to zakazane.




Późno tu dotarłam, więc mam czas tylko na to, by opaść na fotel, położyć sobie na kolanach album z kserokopiami archiwalnych zdjęć rodzinnych i przypomnieć sobie, jak wyglądało życie w minionych epokach.




Odkładam album na swoje miejsce, siadam na ławce naprzeciwko drzwi wejściowych i czekam. Chwilę później wchodzi przez nie On. W pierwszym odruchu mam ochotę chwycić go za ucho i zapytać: synku, z której podstawówki dałeś dyla? Nie tylko Florence Court nie jest takie, jak myślałam. Nasz przewodnik nie jest starszym panem, ani nawet człowiekiem w średnim wieku. On wygląda jak jeden z chłoptasiów z One Direction - niedawno powstałego brytyjsko-irlandzkiego boysbandu. A kiedy później dzielę się swoimi spostrzeżeniami z Połówkiem, ten wybucha śmiechem i energicznie potakuje głową.




Oprowadzanie trwa jakieś 45 minut. Przechodzimy z jednej sali do drugiej, a każdy krok przybliża nam historię rodu. Na trasie natrafiamy m.in. na popiersie Williama III Orańskiego z... dosztukowanym nosem. Przewodnik zdradza nam, że trzeci hrabia Enniskillen był zapalonym oranżystą. Jako gorliwy zwolennik Williama zgromadził sporą kolekcję pamiątek z nim związanych i dzięki temu część z nich nadal możemy oglądać. Nie zobaczymy tu natomiast jego bogatej kolekcji skamieniałości złożonych z 10 000 okazów, bo ta trafiła do muzeum.




Niedługo później zaglądamy na piętro, gdzie znajduje się m.in. sypialnia księżnej. Taka zwyczajna z pozoru, a kryje całkiem ciekawy okaz. Jest nim porcelanowy nocnik, na dnie którego umieszczono podobiznę dziewiętnastowiecznego premiera Wielkiej Brytanii, Williama Gladstone’a, niezbyt lubianego w kręgach anglo-irlandzkich klas rządzących. Nasze współczesne powiedzenie „olać kogoś strumieniem ciepłego moczu” widać miało zastosowanie już dwa wieki temu u samej arystokracji.




To w tej sypialni pod koniec marca 1955 roku samotnie spała Lady Enniskillen. Jej mąż w tym czasie przebywał na wyjeździe – chwilowo nie miał pojęcia, że w jego rezydencji z samego rana wybuchł pożar, a jego żona świetnie spisała się jako alarm przeciwpożarowy. Dziarska staruszka szybko wyskoczyła z łóżka i pobiegła na dół, by zaalarmować służbę. Nie zapomniała też przedzwonić do męża. Ten po wysłuchaniu nowiny miał ponoć odrzec: What the hell do you think I can do about it? I co ja do diabła mam na to poradzić? Choć żywioł opanowano dość szybko, straty były ogromne – szczególnie ucierpiało piętro, bo to tam znajdowało się źródło ognia. To właśnie w czasie tego pożaru poszkodowane zostało popiersie wspomnianego Williama III Orańskiego. Aby ocalić monument wyrzucono go przez okno. William uchował się, ale stracił nos. Dziś – już po liftingu – dumnie zajmuje miejsce w holu i przypomina o pożodze.




Kolejną pamiątką po pożarze są dziury widoczne w suficie w jadalni na parterze. Wywiercono je, kiedy w domu szalał pożar. Dzięki temu ocalono sufit z uroczymi sztukateriami. Gdyby nie trzeźwość umysłu i pomysłowość pewnych osób, podłoga zapewne runęłaby pod naporem wody. Sześć wywierconych dziur umożliwiło spokojny przepływ wody, a tym samym ocaliło imponujące rokokowe sztukaterie znajdujące się w pokoju na parterze. A te są w moim odczuciu największą wewnętrzną ozdobą rezydencji.




Wnętrza rezydencji udekorowane są mnóstwem portretów, sztychów i przeróżnych pamiątek rodowych. Nie sposób obojętnie przejść obok wspaniałych stiuków – ich misterność wprost oszałamia. Jak zgrabne ręce i jak wielki talent trzeba było mieć, by wyczarować tak imponujące dzieło? Niektóre z drzwi pozostają dla nas zamknięte. Część dlatego, że są tylko atrapą powstałą na potrzebę uzyskania harmonii wnętrza, a część z innego powodu – nie wszystkie wnętrza udało się przywrócić do dawnej świetności.




Od pokojów użytkowanych przez arystokrację bardziej zaciekawiła mnie część rezydencji zamieszkiwana przez służbę. To była miła odskocznia od tego „muzealnego” oblicza Florence Court. Dała możliwość poznania posiadłości „od kuchni” – tak w przenośni jak i dosłownie.




Po 45 minutach oprowadzania młody przewodnik poszedł w swoją stronę, a my w swoją. A konkretnie w stronę kuchni. Tym razem tej urządzonej na potrzeby turystów. Decyzja okazała się być wyśmienita. Zresztą tak jak i zamówione przez nas ciasto domowej roboty. Słodkie przysmaki nie zalegały zbyt długo na ladzie w restauracji, znalazły uznanie nie tylko w naszych oczach i ustach. Jedynym mankamentem była dla mnie zbyt mała filiżanka, w której zaserwowano nam kawę. Porcja ciasta była za to wystarczająco duża.




Proces zapoznawania się z Florence Court absolutnie nie może zakończyć się na zwiedzaniu domu. Bo na tych 30 000 akrach znajdują się inne atrakcje. Bardzo przydatne przy gubieniu kalorii zawartych w cieście. Włości rezydencji stwarzają idealne warunki do spacerów i obejmują nie tylko ogrody, lecz także park i las. Ścieżki doprowadzą nas m.in. do tartaku i do niezwykle interesującego Florence Court Yew - okazu cisu uchodzącego za matkę wszystkich irlandzkich cisów pospolitych. Drzewo rośnie tu już od połowy XVIII wieku.




Poranna parszywa pogoda okazała się być tylko zmyłką. Taką zasłoną dymną dla łatwowiernych. Choć jesień już na dobre rozgościła się na wyspie, tego niedzielnego popołudnia nie pokazała swojej ciemnej strony. Słońce delikatnie oświetlało nam drogę i gdyby nie złote liście leżące tu i ówdzie, być może dałabym się nabrać, że mamy jeszcze lato.




Anna Maria Jopek śpiewała kiedyś: Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam. Na pierwszej stacji, teraz, tu! Nieraz miałam ochotę powtórzyć za nią te same słowa. Ale nie we Florence Court. Nie napiszę, że tutaj czas się zatrzymał - choć być może na to mogłoby wskazywać wyposażenie poszczególnych sal - ale z pewnością przystopował. Szczególnie wtedy, kiedy weszłam do antykwariatu i natrafiłam na dział z irlandzkimi pozycjami. Nie wiem, jakim pociągiem podróżowali mieszkańcy Dworku Florentyny, ale jestem skłonna uwierzyć, że była to lokomotywa parowa. Bo że my w XXI wieku przemieszczamy się TGV, to akurat nie mam żadnych wątpliwości.




Fajnie było. Bardziej niż się tego spodziewałam. Zwiedziłam dom z historią, zjadłam pyszne ciasto, pospacerowałam na świeżym powietrzu, a jakby tego było mało, za niecałe 10 funtów nabyłam pięć ciekawych książek, co bezapelacyjnie okazało się być wisienką na torcie.




Nazbierałam też pęk złotych liści, które wraz z książkami umieściłam na tylnym siedzeniu auta – tak dla przypomnienia, że czasami szczęście jest na wyciągnięcie ręki. I że wcale wiele do niego nie potrzeba.



A dla naszego młodego przewodnika - który okazał się nie tylko dobrze przygotowany i sympatyczny, ale także bardzo troskliwy wobec staruszki zwiedzającej wraz z nami rezydencję - wielki podziw. Co tu dużo mówić: sha-tzun!



24 komentarze:

  1. Ciekawe miejsce bo z historia i o wiele bardziej atrakcyjna forma spaceru niz w parku. Zakaz robienia zdjec podczas zwiedzania jest bardzo frustrujacy bo z wielka przyjemnoscia powraca sie do nich po latach a tutaj tylko ulotne wspomnienia pozostana w twej pamieci. Pozostal za to opis na stronach twego bloga tak dobrze przedstawiajacy wyobrazni widziane przez ciebie obrazy, ze czuje jakbym tam byla.

    OdpowiedzUsuń
  2. Atrakcyjne miejsce :) Wcale się nie dziwię że przez te 3 godziny zwiedzania się nie nudziłaś.Fajne te lalki na kuferku, szmacianki - uwielbiam je :) I ciacho apetyczne :)A ja wcale nie wymagam byś pisała co kilka dni, ja tez tego nie robię. Ale od lipca, to kawał czasu zleciał ;) Wiem że u mnie z odpisywaniem kiepsko na komentarze, ostatnio staram się poprawić. Pozdrawiamy :) Miłej niedzieli ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Właśnie napisałam komentarz i się nie opublikował ;( Coś mnie ten onet nie lubi ;) Miejsce ciekawe, wcale się nie dziwię że spędziłaś ciekawie 3 godziny :) Fajne te lalki na kuferku - szmacianki - uwielbiam je :)))) Ja od Ciebie nie wymagam byś pisała co kilka dni, ja sama tego nie robię. Ale od lipca trochę czasu minęło ;) I staram się poprawić z komentarzami :)Pozdrawiamy :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Strasznie nie lubię zakazów fotografowania. Oczywiście mogłam próbować robić zdjęcia ukradkiem, ale nie chciałam się kompromitować. Zakazany obiekt łatwiej fotografuje się w tłumie, a nie w grupie czterech osób i to w dodatku wtedy, kiedy przewodnik ma Cię praktycznie cały czas na oku. Zresztą nie było tak źle, bo zakaz fotografowania na trasie zwiedzania można było sobie później zrekompensować, więc zdjęć i tak mam dużo.

    OdpowiedzUsuń
  5. Czytelnicy donoszą mi, że niektóre komentarze przepadają w sieci. Najczęściej jednak bywa tak, że publikują się z kilkuminutowym opóźnieniem.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ciasto zdecydowanie lepiej smakowało niż się prezentowało. Co do fotek, to chyba wszystkich nie widziałaś. Wygląda na to, że jest jakiś problem z serwerem, bo u mnie wyświetla się tylko część zdjęć, które opublikowałam. Co się zaś tyczy tej mojej długiej przerwy, to powiedzmy, że był to "jednorazowy wybryk'. Normalnie piszę w miarę regularnie, przeważnie raz na tydzień, a nie na dwa-trzy miesiące ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. bardzo ciekawe, że wnętrza tych rezydencji są bardzo podobne w różnych krajach ale zewnętrzny wygląd jest już całkiem inny :))U nas przecież te włości, zameczki i pałacyki całkiem inaczej budowano :)))

    OdpowiedzUsuń
  8. Ooo widzę czytamy tą samą literaturę:D Dzidziuś jest w miarę ok, ale nie jest to literatura wyższych lotów. Wolę zdecydowanie McLiama i jego Ulicę Marzycieli czy Autopsję, choć nie są już takie lekkie....Skarby też czytam, one skłoniły mnie, żeby np. poznać historię olbrzyma od którego powstały Giant's Causeway. Mają piękne zdjęcia i ciekawe opisy.P.S. Dzięki za e mail!

    OdpowiedzUsuń
  9. Bo widzisz, z tymi rezydencjami jest trochę tak jak z filmami ze Stevenem Seagalem - jak się widziało jeden, to widziało się już wszystkie ;) W Irlandii za kilka posiadłości tego typu odpowiedzialny jest jeden architekt. Jak zwiedzisz jedną, dwie, to potem już jesteś w stanie rozpoznać inne jego konstrukcje. To dość charakterystyczny styl jest. Wczoraj zwiedziłam kolejną wiejską posiadłość i dość mocno przypominała mi ona Florence Court. Dotyczy to głównie przepychu wewnętrznego: mebli i sztukaterii.

    OdpowiedzUsuń
  10. Po Doyle'a sięgnęłam z czystej ciekawości. Polecano mi go wcześniej. Do tej pory miałam okazję zapoznać się tylko z ekranizacjami niektórych jego powieści, ale jak wiadomo - książka i film rządzą się swoimi prawami. Chciałam przeczytać coś jego autorstwa. Żal byłoby nie kupić tych książek, skoro kosztowały grosze. Niedawno rozpoczęłam "The Snapper" - rewelacji nie ma, ale czyta się szybko, a książka jest bardzo pożyteczna w nauce dublińskiego sloganu :) O jakich "Skarbach" mowa? O tym albumie?

    OdpowiedzUsuń
  11. łaaaał .... jak tam pięknie jest....

    OdpowiedzUsuń
  12. Jest to piękny stary Manor house wypełnione chwalebną historią!! Przy pieknej pogodzie na pewno robi jeszcze większe wrażenie !

    OdpowiedzUsuń
  13. Może ciężko w to uwierzyć, ale mamy tu piękniejsze miejsca, choć to też jest całkiem fajne.

    OdpowiedzUsuń
  14. O ile dobrze kojarzę nie potrafiłam znaleźć filmów. Czyta się szybko, ale jak dla mnie to raczej mało ambitna literatura. Snapper momentami jest jeszcze śmieszny, ostatnio wypożyczyłam O ha ha Paddy Clark czy jakoś tak i po kilku stronach oddałam książkę.To prawda też to zauważyłam, jest sporo slangu. Próbowałaś kiedyś czytać Ulicę marzycieli czy Autopsję?P.S. Tak, mowa o albumie, ale teraz zwątpiłam czy to na pewno podobny do mojego. Czy treasure to nie skarby? Hm?

    OdpowiedzUsuń
  15. Przedwczoraj skończyłam czytać "The snapper" i szczerze mówiąc jestem rozczarowana tą książką. Jak dla mnie zbyt nudna, zbyt nijaka, mało zabawna [widocznie nie jest to poczucie humoru, które mnie bawi]. Na początku w ogóle nie mogłam się w nią "wgryźć". Niezbyt do mnie przemówiła, po Doyle'u spodziewałam się czegoś więcej. No i faktycznie można nazwać ją mało ambitną. Język dość wulgarny. Nie, nie czytałam wspomnianych przez Ciebie pozycji. Chciałabym. Nie wiem, czy mój album to "Skarby". On ma tytuł "Ireland" - to wszystko.

    OdpowiedzUsuń
  16. Dokładnie. Dlatego zdziwiłam się, gdy zobaczyłam ją u Ciebie. Pamiętałam jak Pendragon pisał o ekranizacjach jego książek i stąd, gdy zobaczyłam w bibliotece książki wypożyczyłam. Byłam zawiedziona.Jak już kiedyś poczytasz Autopsję czy Ulicę Marzycieli podziel się wrażeniami.

    OdpowiedzUsuń
  17. piekne miejsce.warto sie wybrac.wybierz sie do ring of beara(ponizej) ring of kerry.ja tam bylem ostatnie dwa dni.caly polwysep jest przepiekny.duzo szlakow pieszych(bola mnie nogi do tej pory).nie ma problemow ze spaniem(B&B).miejsce jest cudowne.nie jestem pewien czy tam nie jest ladniej jak na ring of kerry.aha warto dojechac do konca.do Dursey island.

    OdpowiedzUsuń
  18. Nie powinnaś się dziwić, bo ja bardzo chętnie czytam wszystko, co związane z Irlandią. Książkę kupiłam bez zastanowienia, bo kosztowała grosze, a poza tym parę lat temu ktoś z czytelników mi ją polecał. Doszłam do wniosku, że to najwyższy czas, by zapoznać się z panem Doylem. Doyle'a nie przekreślam. Mam zamiar przeczytać jeszcze ze dwie jego książki, by wyrobić sobie zdanie o jego twórczości. Temat "Dzidziusia" nie dawał zbyt wielkiego pola do popisu, liczę, że "A Star Called Henry" będzie dużo ambitniejszą i ciekawszą pozycją.Dam znać, jak już przeczytam polecane przez Ciebie książki, choć nic nie wskazuje na to, że miałabym to zrobić w najbliższym czasie.

    OdpowiedzUsuń
  19. Irishu, Beara Peninsula i w ogóle płd-zach hrabstwa Cork to moje ukochane strony Irlandii. Pięć lat temu zakochałam się w nich od pierwszego wejrzenia. Półwysep jest zdecydowanie mniej komercyjny niż wspomniany Ring of Kerry, a do tego jest niesamowicie klimatyczny. Na samej wysepce Dursey nie byłam, bo bałam się wsiąść do tej rozchybotanej kolejki, ale już sam pobyt na tym cyplu zrobił na mnie ogromne wrażenie. Nie wiem, czy dotarłeś na wyspę Ilnacullin, jeśli nie, to polecam Ci ją. Warto tam zajrzeć latem, bo to jedyne takie miejsce w Irlandii. W czasie rejsu można sobie pooglądać foki wygrzewające się na kamieniach :) Ależ narobiłeś mi ochoty na powrót w tamte strony!

    OdpowiedzUsuń
  20. Przepiękne zdjęcia. Naprawdę nic dodać nic ująć. Takie zdjęcia to musiały być wykonane aparatem NIKON D5100. Taka jakość to tylko NIKON

    OdpowiedzUsuń
  21. Nie przesadzajmy, zdjęcia pozostawiają wiele do życzenia. Ja tu węszę podstęp. Czy celem tego komplementu nie jest aby lokowanie produktu, hmm?

    OdpowiedzUsuń
  22. Jestem jeszcze mało doświadczony w tym temacie jak narazie czytam o tym i sie ucze :P






    SWEET! I just got a free Minecraft card code at http://minecraftcode.me/

    OdpowiedzUsuń