Beznamiętnie wodziłam wzrokiem po nagłówkach kolejnych
artykułów: koronawirus (nudy), strzelanina (ale to już było...), wypadek
drogowy (nihil novi sub sole), aż natrafiłam na wiadomość o odnalezieniu wraku
Endurance (no, i to jest ekscytujący news!).
Co w tym takiego ekscytującego? Historia. Niesamowita
i inspirująca historia heroicznego wyczynu załogi zatopionego statku. Przede
wszystkim zaś historia jednego człowieka - Toma Creana, nieustraszonego
Irlandczyka z hrabstwa Kerry, przy którym nawet taki twardziel jak Rambo wydaje
się być zwykłym mięczakiem.
Znikome są szanse na wydobycie Endurance. O ile w
przypadku wraku najlepiej pozostawić go na dnie lodowatego Morza Weddella, o
tyle historię Toma Creana należałoby wyciągnąć na światło dzienne.
Jeden z dziesięciu
Cofnijmy się zatem do lat 70. XIX wieku, do
irlandzkiej wioski Annascaul. Tom rodzi się w 1877 roku w licznej i ubogiej
rodzinie - jest jednym z dziesięciorga dzieci. Czasy nie są łatwe, nikt nie
roztacza parasola ochronnego nad dziećmi. Tu, na wsi, każda dodatkowa para rąk
jest na wagę złota, toteż Tom od najmłodszych lat przyzwyczajony jest do
ciężkiej pracy. Nie dane jest mu zaznać akademickiego życia - edukację kończy w
wieku 12 lat, by całkowicie poświęcić się pracy na farmie.
Tom uwielbiał psy
Nie do końca jest to jego wybór. Tom może i jest
wiejskim i prostym chłopakiem, ale podskórnie czuje, że gdzieś tam musi być
ciekawsze życie. Że za horyzontem, który widzi ze swojej ubogiej irlandzkiej
wioski, świat się nie kończy - on się dopiero zaczyna.
Ma rację. Na sąsiedniej wyspie, zwanej Anglią, żyją
już inni jemu podobni - William Lashly, Robert Falcon Scott, Edward Evans...
Ten ostatni jeszcze nie wie, że jego "anioł stróż" pochodzi z
Irlandii i ma na imię Tom.
Enough is enough
Trzy lata przed Tomem, kilka hrabstw dalej, rodzi się
inny Irlandczyk, Ernest Shackleton, ale Tom naturalnie o tym nie wie. Wie
jedynie, że on już tak dłużej nie może żyć.
Po tym, jak nieupilnowana przez niego krowa częściowo
niszczy zagajnik z ziemniakami, ojciec ciska piorunami niczym sam Zeus
gromowładny. Tom ucieka z rodzinnego domu i zaciąga się do Royal Navy,
brytyjskiej marynarki wojennej. Ma jedynie 15 lat - jest na to za młody. Kłamie
więc, że jest starszy. Przyjmują go.
Od Annascaul do Antarktydy
Nadchodzi grudzień 1901 roku. Tom akurat przebywa na
służbie w Nowej Zelandii. W porcie, w którym cumuje jego statek, jest także
inny - "Discovery" kapitana Roberta Falcona Scotta, który wyrusza
niebawem na Antarktydę. Tak się składa, że jest na nim zapotrzebowanie na dodatkową
parę rąk. Jeden z ludzi kapitana wdał się bowiem w bójkę, a później dokonał
dezercji. Ktoś musi go zastąpić. Robi to Tom.
Brothers in arms
Na "Discovery" są już między innymi Ernest
Shackleton i William Lashly. Łączy ich nie tylko marynarka wojenna. Ernest, tak
jak Tom, nie chciał kroczyć ścieżką, którą wytyczyli mu inni. Nie chciał być
lekarzem jak jego ojciec. William, Anglik, jest jakieś 10 lat starszy od Toma -
on również nie widział swojej przyszłości na farmie. Każdy z nich wybrał inne
życie - wszyscy znaleźli się na tym samym statku. Wszyscy też wyrobili sobie na
nim renomę swoją solidną i ciężką pracą.
Tytaniczny wysiłek Toma nie idzie na marne. Po
powrocie z wyprawy polarnej Tom awansuje, rekomenduje go sam kapitan Robert
Falcon Scott.
Niecałe 10 lat później ma miejsce druga ekspedycja
polarna. Celem jest zdobycie bieguna południowego. Zmienia się statek - tym
razem jest to "Terra Nova", kapitan jednak pozostaje ten sam - Robert
F. Scott. Na tym etapie Tom już ma wyrobioną opinię - wszyscy wiedzą, że jest
silny jak tur, lojalny, wytrzymały i solidny. Ma respekt swoich starszych
kolegów. Scott koniecznie chce go mieć w swojej ekipie. Przez tę minioną dekadę
czasu przepłynęli razem tysiące mil. Znają się jak łyse konie. I to między
innymi końmi będzie się Tom zajmował. Lubił zwierzęta, a one wydawały się to
wiedzieć.
Wiatr w oczy
Wiele rzeczy idzie nie tak, jak powinno. Czasami ma
się wrażenie, że nad "Terra Novą" wisi fatum. W drodze na Antarktydę
statek prawie tonie podczas sztormu, załodze jednak udaje się tymczasowo
przechytrzyć śmierć. Ta jednak będzie za nimi gonić jeszcze długi, długi czas.
Tom prawie się topi, kiedy niespodziewanie pęka lód pod rozbitym namiotem. Jemu
akurat udaje się uciec - w lodowatej wodzie topi się jednak jeden z kuców.
Tak blisko, a jednocześnie tak daleko
Pasmo nieszczęść nie kończy się tak szybko - najgorsze
dopiero przed Tomem. Jakieś 260 km od bieguna południowego kapitan Robert
Falcon Scott wyznacza kilkuosobową grupkę, która ma wraz z nim do niego
dotrzeć. Toma nie ma wśród "szczęśliwców". Dla Irlandczyka jest to
ogromny cios. Decyzję dowódcy przyjmuje ze łzami w oczach, ale też z pokorą.
Czwartego stycznia 1912 roku dowódca ze swoją grupą
wyrusza w stronę bieguna południowego, a Tom wraz z Williamem Lashly i Edwardem
Evansem w długą drogę powrotną do bazy. Za nimi rusza "wygłodniała"
śmierć - i tym razem tak łatwo nie odpuści. Nie wszyscy wrócą z tej wyprawy.
Rozpoczyna się wyścig o życie
Droga powrotna jest jak przeprawa przez piekło. Racje
żywnościowe są nieproporcjonalne do długości drogi i zapotrzebowania trzech
dorosłych mężczyzn. Gubią się, ryzykują utratą zdrowia, a nawet życia, kiedy z
zawrotną prędkością zjeżdżają na sankach z lodospadu podziurawionego
szczelinami niczym szwajcarski ser. Chcą zaoszczędzić czas. Muszą zaoszczędzić
czas.
Wkrótce Edward Evans staje się niedysponowany. Długa
ekspozycja na promieniowanie ultrafioletowe sprawia, że dopada go ślepota
śnieżna, a uboga w witaminę C i mało zróżnicowana dieta owocuje objawami
szkorbutu. Innym członkom wyprawy udaje się go szczęśliwie uniknąć - oni jednak
w przeciwieństwie do Evansa jedli mięso i wątrobę fok. Edward nie chciał.
Ratuj się, kto może
Evans wie, że jest dla nich kulą u nogi - balastem,
którego należałoby się jak najszybciej pozbyć. Mówi, by go zostawili i ratowali
siebie. Odmawiają.
Są w beznadziejnej sytuacji. Kończą im się racje
żywnościowe, siły, a holowanie Evansa spowalnia cały marsz. Do obozu mają
jeszcze 35 mil - to jakieś 4-5 dni wędrówki połączonej z ciągnięciem chorego
Evansa. Wiedzą, że szanse na przeżycie są nikłe. Żywności wystarczy maksymalnie
na dwa dni.
Get help or die trying
Tom śmierci się nie boi, mimo że czuje na karku jej
zimny oddech. Wie, co ma robić. Nie będzie siedział z założonymi rękami i
czekał, aż przyjdzie po niego. Po nich. Z tej całej trójki on jest najmłodszy i
najsilniejszy. Zostawia obydwu mężczyzn i wyrusza w katorżniczą wędrówkę. Nie
bierze ze sobą żadnego sprzętu, nie ma namiotu, ani żadnego innego schronienia.
Zabiera minimum niezbędne do przeżycia - dwa kawałki czekolady i trzy ciastka.
To o nich będzie żył przez całą drogę powrotną do obozu. Przez swoje najdłuższe
i najtrudniejsze 18 godzin morderczo wyczerpującego marszu.
Idzie po ratunek, idzie po życie. Idzie po swój Medal
Polarny, ale tego jeszcze wtedy nie wie.
Fortuna mu sprzyja. Do obozu dociera na jakieś dwie
godziny przed okropną śnieżycą. Nie przeżyłby jej. Już teraz jest ledwo żywy.
Zarówno Edward Evans jak i William Lashly żyją, kiedy
dociera do nich pomoc zorganizowana przez Toma. Ich irlandzki anioł stróż w
samą porę sprowadza ratunek. Edward umrze dopiero kilkadziesiąt lat
później, w wieku prawie 77 lat, w Norwegii. William Lashly również dożyje
spokojnej starości.
Gorzki smak sukcesu
Tego szczęścia nie ma kapitan Robert Falcon Scott ani
wyselekcjonowana przez niego kilkuosobowa ekipa. Docierają na biegun 17
stycznia 1912 roku, ale w marcu umierają w drodze powrotnej.
Tom był zatem jednym z ostatnich ludzi, którzy
widzieli ich żywych. Jakiś czas później, w listopadzie, odnajdzie ich obóz,
znajdzie w namiocie martwego Roberta z dziennikiem w ręku. Wzruszy się,
uklęknie, ucałuje go na pożegnanie - 10 lat razem spędzili, tysiące mil
przepłynęli razem. Namiot z ciałami kolegów przykryje śniegiem, tworząc z niego
niejako kurhan.
What if?
Co by było gdyby Robert jednak go wybrał do tej
końcowej misji? Zmarłby razem z nimi? A może właśnie uratowałby im życie?
Kopcił jak lokomotywa, bo nie rozstawał się ze swoją fajka, ale był nieugięty i
wytrwały. Przecież dopiero co dokonał niewykonalnego - przeżył swoją
"misję samobójczą", mimo że chyba nikt poza nim samym nie wierzył w
jej powodzenie.
Do trzech razy sztuka
Kiedy niecały rok później Ernest Shackleton proponuje
Tomowi udział w jego trzeciej wyprawie polarnej na pokładzie
"Endurance", ten nie zastanawia się zbyt długo. Biegun południowy, do
którego nie dotarł ani za pierwszym, ani za drugim razem nadal śni mu się po
nocach. Nie udało się dwukrotnie - kiedyś w końcu musi się udać. Tom wie już,
że fortuna sprzyja odważnym.

Na początku grudnia 1914 roku "Endurance"
wypływa w misję przemierzenia Antarktydy. Na pokładzie jest kilkadziesiąt psów,
jeden kot zwany "Panią Cieślą" - pupilek szkockiego stolarza,
Harry'ego "Chippy" McNisha, który niczym zakochana żona nie odstępuje
go ani na krok (stąd ten niecodzienny przydomek), a także dwudziestu siedmiu
mężczyzn. A tak naprawdę to 28, bo na tym etapie rejsu Ernest nie wie jeszcze,
że jeden z jego ludzi, Amerykanin William Bakewell, przemycił na pokład swojego
przyjaciela, Percy'ego. Obydwaj młodzianie brali udział w rekrutacji, ale tylko
jeden z nich został przyjęty do załogi. William decyduje się więc ukrywać
przyjaciela w szafce.
Obcy na pokładzie
Kiedy intryga wychodzi na światło dzienne, Shackleton
jest wściekły. Jest już jednak za późno na to, by pozbyć się pasażera na gapę.
Mówi Percy'emu, że na takich wyprawach jak ta, kiedy racje żywnościowe są mocno
ograniczone, pasażerowie na gapę są pierwsi w kolejności do zjedzenia. Ten mu
odpowiada, że załoga miałaby więcej mięsa z niego.
Ten niewyparzony język Percy'ego chyba trochę bawi
Ernesta. Nie wyrzuca go za pokład, ale urządza mu niezły chrzest bojowy.
Inicjacja na pełnoprawnego członka załogi jest niczym wyjęta z horroru - Percy
zostaje przywiązany do łodzi ratunkowej i zanurzony w morzu, w którym pływają
orki.
Tak jak się marzyło Ernestowi, ekspedycja polarna
"Endurance" przeszła do historii - tyle tylko, że z zupełnie innego
powodu.
Mayday, mayday
Statek nie dociera jednak do Antarktydy. Podobnie jak
"Terra Nova" grzęźnie w lodzie morskim, jednak w przypadku
"Endurance" ten stan trwa długo. Za długo. Przez długie miesiące
drewniane deski barkentyny trzeszczą pod naporem lodu, który ściska ją niczym
imadło, aż w końcu statek się poddaje i idzie na dno. Zanim go odnajdą,
przeleży tam dłużej niż sam Titanic.
Załoga zabiera ze statku najbardziej potrzebne rzeczy
i w porę się ewakuuje. Ernest, skoncentrowany na przeżyciu w nowych
ekstremalnych warunkach, zarządza pozbycie się "słabych ogniw" -
odstrzał pięciu psów, w tym trzech szczeniąt, a także kota. Załoga nie
przyjmuje tej wiadomości łatwo - Tomowi znowu łzawią oczy, bo to on się głównie
opiekował psami, smutnieje chirurg, bo jeden ze szczeniaków był jego pupilkiem,
a Harry, stolarz ze Szkocji, już nigdy nie wybaczy tego Ernestowi. W
konsekwencji ich relacje znacznie się pogorszą.
Za pomocą łodzi ratunkowych rozbitkowie docierają na
najbliższy stały ląd - Wyspę Słoniową. Nie jest to jednak żadna egzotyczna
wyspa - raczej wrogie człowiekowi terytorium zamieszkałe głównie przez słonie
morskie, pingwiny i foki. Wieje tu jak w Kieleckiem, nie ma się gdzie schronić,
nie ma u kogo szukać pomocy.
Déjà vu Toma
Historia się powtarza. Albo będą siedzieć bezczynnie i
czekać na zbawienie - a raczej na pewną śmierć - albo staną z nią oko w oko.
Wybierają najlepszą łódź, zwaną James Caird, a stolarz ją ulepsza i uzdatnia do
wymagającego rejsu, którego mają się za chwilę podjąć.
Shackleton zabiera ze sobą Toma, który wykazał się
ogromnym bohaterstwem w czasie poprzedniej ekspedycji, stolarza, któremu zabił
kota, a także trzech innych mężczyzn.
Goodbye and good luck
W poniedziałek wielkanocny, 24 IV 1916 roku, w
sześciu wsiadają do jednej małej łodzi, pozostawiają na wyspie dwudziestu dwóch
kolegów, i ruszają po pomoc do Georgii Południowej - wyspy, na której mają być
ludzie, a nie tylko pingwiny.
Jeśli piekło istnieje, to załoga Jamesa Cairda,
właśnie je przeżywa. Przez długie szesnaście dni przemierzają setki kilometrów
oceanu. Każdy dzień wydaje się być ich ostatnim. Łódź atakują monstrualne fale
i rozwścieczony wiatr, a kryształki lodu oblepiają żagle. Nie, to nie jest rejs
luksusowym jachtem Abramovicha.
Meta
Z powodu sztormu łódź traci obrany kurs i ostatecznie
przybija do innego brzegu wyspy. Połowa sukcesu już za nimi - jakimś cudem
przeżyli ten rejs łodzią. Teraz muszą jeszcze przeprawić się na drugą stronę
wyspy. Ale Georgia Południowa to kolejna nieprzyjazna kraina - to pokaźny masyw
górski, który muszą pokonać.
Trzech najsłabszych mężczyzn pozostaje w łodzi, a
Shackleton, Tom Crean i Frank Worsley ruszają po pomoc po tym swoistym torze
przeszkód, jakim jest wyspa. Trzydzieści sześć godzin później umorusani,
zmęczeni i skudłaceni pukają do stacji wielorybniczej w Stromness, a tam witają
ich słowami: "kim, u diabła, jesteście?". W istocie mogliby być
delegacją od samego Lucyfera. Ernest odpowiada: "My name is
Shackleton", ale równie dobrze mógłby powiedzieć: "My name is Bond.
James Bond". Dokonali wyczynu na miarę Bonda.
Załoga "Endurance", pozostawiona na Wyspie
Słoniowej, czeka ponad trzy miesiące, zanim zostaje uratowana. Trudno w to
uwierzyć, ale wszyscy, którzy brali udział w tej ekspedycji polarnej
szczęśliwie wrócili do domu.
Odyseusz wraca do swojej Itaki
Po długich latach nieobecności Tom powraca do
Irlandii, do miejsca, w którym wszystko się zaczęło - do małej wioski Annascaul
w hrabstwie Kerry. Chowa medale do szuflady, nikomu nie przechwala się swoimi
wyczynami. W 1917 roku poślubia swoją nastoletnią miłość, Nell, i zakłada z nią
rodzinę. Stabilizuje swoje życie. Odchodzi z Royal Navy i przechodzi na wczesną
emeryturę.
Kiedy jakiś czas później Ernest Shackleton proponuje
mu kolejną wyprawę polarną, Tom odmawia. I tym razem Shackleton nie dopływa do
Antarktydy. Umiera w mało bohaterski sposób - w swojej koi na pokładzie
"Questu". Ma niecałe 48 lat.
Tom zaś prowadzi spokojne i rodzinne życie. Wychowuje
trzy córki, a w 1927 roku otwiera w Annascaul pub i nazywa go "South Pole
Inn" - Gospodą Biegun Południowy. Lubi przesiadywać w kącie, czytać gazetę
i pić guinnessa.
Usuwa się śmierci z pola widzenia, ale ona skutecznie
go odnajduje. Puka do jego drzwi w 1938 roku. Tom z ostrym zapaleniem wyrostka
robaczkowego trafia do pobliskiego szpitala w Tralee. Nikt nie jest mu w stanie
pomóc - brakuje chirurga, który mógłby dokonać zabiegu. Tom wyrusza do
szpitala w Cork oddalonego o prawie 120 km. Czas działa na jego
niekorzyść. To jego ostatnia podróż. Umiera w wieku 61 lat.
Mogiła rodziny Crean
Uwielbiał, gdy wrzucało mu się kamień do rzeki