Baltimore
tętniło życiem. W zasadzie to nie powinno mnie to dziwić, ale jednak nieco zdziwiło,
bo przedstawiało obraz sprzeczny z tym, co wpajano nam przez długie miesiące
lockdownu.
Ostatnie
promienie słońca padały łagodnie na malowniczą zatokę, a ludzie wygrzewali się
w nich niczym jaszczurki na skałach. Oczywistym było, że nikt z klientów pubów
i restauracji nie przestrzega odpowiedniego dystansu. Był to słodko-gorzki
widok. Dowód, że życie wróciło do normy, ale i znak, że do naszego planu działania
trzeba dodać aneks. LIKE, NOW. Zmusił nas do tego widok pękającego w szwach
parkingu przy marinie, gdzie kolejnego dnia mieliśmy zostawić auto przed
porannym rejsem.
Po
powrocie do noclegowni, w miejscowości oddalonej od Baltimore o ponad 20
kilometrów, poinformowaliśmy więc jego przesympatyczną właścicielkę, że nie
będzie nas na śniadaniu wydawanym od 8:30, bo:
-
czeka nas jakieś pół godziny drogi do Baltimore
-
chcemy stawić się w nim odpowiednio wcześnie, żeby załapać się na miejsce
parkingowe i zdążyć na nasz poranny rejs
-
bo... lepiej nie wywoływać wilka z lasu i nie objadać się przed prawie
godzinnym rejsem po zatoce, której nazwa "Ryczące Wody" tak jakby
nieśmiało sugeruje ostrą jazdę bez trzymanki
Wystrzeliliśmy
listę naszych argumentów niczym serię pocisków z kałasznikowa. Julie z uwagą
wysłuchała naszej spowiedzi, ale nie do końca udzieliła nam rozgrzeszenia.
Błyskawicznie wyszła z kuszącą kontrofertą wcześniejszego (i mniejszego)
śniadania, i choć jeszcze próbowałam oponować, że naprawdę nie ma potrzeby, by
się kłopotała, pokonała mnie latami doświadczeń i postawiła na swoim. Śniadanie
o 7:45 rano.
Poranek
przywitał nas ostrym słońcem i intensywnie kobaltowym niebem. Zatem jasnym jak
słońce było, że śniadanie zjemy na świeżym powietrzu, korzystając z
zachęcających drewnianych mebli ogrodowych rozłożonych przed domem. Wkrótce
jasnym stało się coś jeszcze - Julie zrobiła nas w bambuko. Wcale nie miała
zamiaru dotrzymać słowa o symbolicznej przekąsce.
Na
stół poczęły wjeżdżać kolejne wyszukane smakołyki, a cały posiłek zaczął coraz
bardziej przypominać obiady czwartkowe króla Stanisława Augusta Poniatowskiego
niż skromne śniadanie. Nie miałam z tym jednak problemu, dopóki Julie
przebywała w domu. Swoje zimne "przystawki" podsuwałam Połówkowi aka
Pasibrzuchowi, co było zarówno mnie jak i jemu na rękę. Problem pojawił się
wtedy, kiedy przed stolikiem wyrosła Julie, trzymając przed sobą tablicę z
rozpisanym menu i serwowanymi na ciepło daniami.
Szybko
się okazało, że Połówek nie ma najmniejszego zamiaru wspomóc mnie w moim
proteście ("nie, nie, naprawdę nie trzeba, sama kawa wystarczy"). W
mgnieniu oka złożył zamówienie na jajecznicę z łososiem, jakby z obawy, że
Julie się rozmyśli i sobie pójdzie. "No co?" - spytał głosem niewiniątka,
kiedy przeszyłam go pełnym wyrzutów wzrokiem, zimnym i ostrym jak ostrze
brzytwy.
Skapitulowałam
niedługo po tym, jak zostałam sama na placu boju. I choć przyszłam na to
śniadanie z żelaznym postanowieniem chuchania na zimne i niejedzenia, gospodyni
znowu mnie pokonała. Spojrzałam na ten jej rozbrajający uśmiech, na nią całą
promieniującą radością i poddałam się. Uniosłam ręce na znak kapitulacji i
rzekłam: "OK, fine! What's the worst that could happen? I'll have a
toasted bagel, soft cheese and salmon". A kiedy Julie sobie poszła,
wymruczałam pod nosem niczym smerf Maruda... "najwyżej się porzygam na
statku!". Konia z rzędem temu, kto potrafiłby jej odmówić!

Wcześniejsza
pobudka zdecydowanie się opłaciła. W Baltimore byliśmy niedługo po dziewiątej,
gdzie dla odmiany mogliśmy oglądać je niemal wyludnione. Prawie takie, jak było
po barbarzyńskim najeździe północnoafrykańskich piratów niemal czterysta lat
wcześniej. Dwudziestego czerwca 1631 roku do brzegów wioski przybiły pod osłoną
nocy dwie pirackie łodzie, a na nich 230 bezwzględnych korsarzy na pokładzie. Najeźdźcy
przeprowadzili doskonale zorganizowaną akcję uprowadzenia mieszkańców wioski -
dosłownie wyciągali oszołomionych i zaspanych ludzi z ich własnych łóżek, a
później zaciągali siłą na statki. Odpłynęli tak szybko, jak się pojawili, kiedy
tylko podniesiono alarm. Dostali jednak to, czego chcieli - żywy towar.
Uprowadzili ponad 150 osób z zamiarem sprzedania ich na targach niewolników w
Algierii.

To
szokujące wydarzenie wstrząsnęło miejscową ludnością. Ocaleni przenieśli się
nieco w głąb lądu, do sąsiedniej wsi Skibbereen, a Baltimore na długo stało się
niejako wioską widmem. Kiedy zaś zaczęło się powoli odradzać w XVIII wieku,
niedługo później osadę znów spotkało nieszczęście - tym razem jednak w postaci
klęski głodu, i tym razem dotyczyła ona całej wyspy.

Echo
tego barbarzyńskiego najazdu rozbrzmiewało jeszcze długo - opisał je tutejszy
dziewiętnastowieczny poeta Thomas Davis w wierszu "Grabież Baltimore"
("The Sack of Baltimore"), a nawet rozbrzmiewa jeszcze dziś w
szyldzie popularnego i cenionego tu gastropubu "The Algiers Inn". To
właśnie z tego wiersza pochodzi nazwa wysepek porozrzucanych wokół
południowo-zachodniego wybrzeża hrabstwa Cork, gdzie leży malownicze Baltimore
- "Carbery's Hundred Isles". Nie należy jej jednak traktować
dosłownie, bo "setka wysp Carbery" (my płynęliśmy na jedną z nich) to
tak naprawdę licencja poetycka, jako że archipelag nie liczy nawet połowy tego.
Baltimore
- zimową porą uśpione, latem pęcznieje i ożywa. Przyciąga miłośników sportów
wodnych niczym magnes opiłki żelaza. Stanowi doskonałą bazę wypadową na
pobliskie wyspy. A ponieważ jest ich tu od groma, to na dobrą sprawę przez cały
tydzień można płynąć na inną i się nie nudzić. Chętnych, podzielających moje
zamiłowanie do wysp, nie brakuje.

Im
później się robiło, tym ruch w marinie się zwiększał, a ogonek kolejki
wydłużał, mimo że przy nabrzeżu nie było jeszcze żadnego kutra. Kręciłam się po
nim i wychylałam, raz po raz zerkając to pod nogi, by nie stracić pod nimi
gruntu, to na taflę wody i horyzont, by zrobić jak najlepsze ujęcie płynącego
statku. I chyba robiłam to nieco zbyt nadgorliwie, przez co stojący nieopodal
mężczyzna wziął mnie najwyraźniej za zagubioną turystkę, bo chwilę później usłyszałam
lakoniczne: "Sherkin?". "Cape Clear" - odpowiedziałam,
potrząsając przecząco głową, a zaraz po tym usłyszałam, że skoro płynę na Cape
Clear, to powinnam ustawić się w nieco innym miejscu, bo on właśnie stamtąd
wczoraj na nią wypływał. Nie chciałam mu mówić, że z miejsca, z którego odpływa
prom na Sherkin, jest najlepszy punkt do robienia zdjęć, i dlatego tu stoję,
podziękowałam więc tylko za informację, bo miałam już fotkę, którą chciałam, i
oddaliłam się na swoje miejsce.

Lubię
klimatyczne kutry, a Dún an Óir II, który miał nas przetransportować na wyspę, na
taki właśnie wyglądał, a do tego miał niesamowicie żywy kolor, co go wyróżniało
na tle innych. Nie bardzo się jednak polubiliśmy. Jako że łódź transportuje na
wyspę także cargo różnych gabarytów, a sama nie grzeszy rozmiarami, nie ma na
niej zbyt dużo wolnej przestrzeni. Ponadto pech chciał, że na poranny rejs na
Cape Clear stawiło się kilkadziesiąt innych osób, więc niedługo później już
byliśmy załadowani jak pekaes do Lichenia, a mimo to obsługa nadal uporczywie
opóźniała odpłynięcie, aby - broń Boże - nie przegapić ani jednej zagubionej duszyczki,
na której można zarobić.

Siedząc
na coraz bardziej pęczniejącym statku, miałam nieodpartą ochotę błagalnie
krzyknąć do "naganiacza": "Turku, kończ ten mecz!", bo to
już przestawało się robić śmieszne. Zwłaszcza wtedy, kiedy patrzyło się na
wywieszony plakat z nakazem utrzymywania odpowiedniego dystansu socjalnego. No,
cyrk na kółkach. Byłam wciśnięta między jednego pasażera a drugiego, nie
śmiałam nawet wstawać ani się odwracać, by się o nikogo nie ocierać i nie
zostać posądzoną o molestowanie seksualne, a co tu dopiero mówić o zachowaniu bezpiecznego
dystansu.

Nie
tak to sobie wyobrażałam. Kiedy jeszcze w domu przygotowywałam się do wyjazdu i
czytałam mobilną stronę przewoźnika, zewsząd atakowały mnie wyskakujące okienka
z informacjami o koronawirusie i następstwami, jakie ze sobą niesie: zachowanie
dystansu, dezynfekcja rąk, obowiązek noszenia maseczki na pokładzie,
niemożliwość korzystania z ubikacji, zbędnego wchodzenia w interakcję z
obsługą... A wśród nich jedno, które miało decydujące znaczenie dla mnie -
ograniczona ładowność pasażerska. Oczami wyobraźni zobaczyłam przestronną, w
połowie pustą łódź, i to właśnie wtedy zdecydowałam, że chcę to zrobić.
Pomyślałam wówczas, że lepszego momentu na ten rejs już chyba nie będzie.

Moje
wyobrażenia brutalnie minęły się z rzeczywistością, a myśli tęsknie poszybowały
do tego pamiętnego rejsu z Inishmaan (relacja tutaj) i do tego jak profesjonalnie i miło
zachowywała się obsługa, mimo że rozsądek nakazywał wyrzucić poza burtę
pasażerów zarzygujących pokład ;) Tam czuło się, że nasz komfort leży im na
sercu. Tu natomiast... Tutaj czuło się głównie chęć pieniądza. Nadal nie wierzę,
z jaką nonszalancją w głosie mężczyzna z załogi zbył wątpliwości pewnego
turysty, nie do końca pewnego, czy rejs wśród tylu osób jest dobrym pomysłem.
"Czy tu jest bezpiecznie?" - spytał zatroskany ojciec z dzieckiem na
rękach. "Taak, taak!" - odrzekł Irlandczyk z łodzi, zapewne bardziej
zatroskany o to, by hajs się zgadzał, nie zaś o komfort ojca z dzieckiem.
Wtedy
jeszcze tego nie wiedziałam, ale z dziewięciu rejsów, które udało mi się odbyć
tego lata, ten był zdecydowanie najgorszy. Jedynym pocieszeniem jest to, że
wyspa okazała się być zdecydowanie warta tych wszystkich niedogodności.