Pokazywanie postów oznaczonych etykietą na łonie natury. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą na łonie natury. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 20 października 2020

Summer In The City - Salthill (3)

 

Szybko polubiłam moją nową wakacyjną rutynę. Życie pozbawione stresu i obowiązków zdecydowanie mi służyło, podobnie zresztą jak zmiana scenerii. Dni upływały w ślimaczym tempie i chociaż nadal budziłam się po szóstej - napędzana siłą przyzwyczajenia albo po prostu światłem wpadającym do pokoju, niczym królewski herold na dwór, by obwieścić dobrą nowinę i nastanie kolejnego dnia - były to pobudki z cyklu tych przyjemnych i nieznających pośpiechu. 

 

Jako że mój kilkudniowy pobyt był tani między innymi właśnie dlatego, że nie zawierał opcji wyżywienia, nie byłam w żadnym stopniu ograniczona godzinami serwowania śniadania. Czasami po prostu wstawałam, rzucałam poduszkę w nogi łóżka, i kładłam się na nim, już bez wchodzenia pod kołdrę, by popatrzeć sobie na świat. Właśnie tam, na drugim krańcu pokoju, znajdowało się małe okno zaprojektowane przez pijanego architekta. Poniżej poziomu łóżka, tuż nad podłogą. 

 

Patrzeć, co prawda, nie było zbytnio na co, bo widok był wyjątkowy szkaradny. I choć regularnie docierały do mnie odgłosy skrzeczących mew, na próżno mogłabym szukać zarówno ich jak i skrawka oceanu. Innymi razy zaś szłam prosto pod prysznic i znów wracałam do łóżka, by w spokoju spędzić w nim kilka kolejnych godzin, całkowicie zatapiając się w książkowym, fikcyjnym świecie - bez zerkania na zegarek, bez konieczności jednoczesnego głaskania kota, bez nieudolnych prób przekonania go, że jak ze mnie zejdzie, to będzie mu jeszcze wygodniej. 

 

By popatrzeć sobie na naprawdę ładne widoki, a zarazem przypomnieć sobie, że nie jestem w więziennej celi, musiałam jednak opuścić swoją komnatę. Codzienne spacery wzdłuż wybrzeża szybko uświadomiły mi, że Salthill zamieszkują niepokorni obywatele i dotyczy to zarówno ludzi jak i zwierząt. Ci pierwsi bowiem nic sobie nie robili z zakazu wyprowadzania psów na plażę, obowiązującego od pierwszego maja do trzydziestego września od 8:00-21:00, ani też z nakazu prowadzenia ich na smyczy


 

A mimo to nikt tu na nikogo nie donosił, nikt nikogo nie straszył policją. Panował tu jakiś niepisany rodzaj umowy. Ciche przyzwolenie na takie postępowanie pod warunkiem sprzątania po swoich pupilkach, czego wszyscy skrupulatnie przestrzegali. Ci drudzy zaś często za nic mieli dystans społeczny i bez skrępowania, za to z wrodzoną psią ciekawością, podbiegali do upatrzonych przechodniów, by się przywitać. Wszystko jednak odbywało się w tym charakterystycznym, luzackim irlandzkim duchu - bez zadęcia, za to z pretekstem do uśmiechu i krótkiej, przyjaznej wymiany zdań między obcymi ludźmi. 


 

W małym, ale malowniczo położonym "dziecięcym" parku poświęconym tragicznie zmarłej Celii Griffin, sześcioletniej ofierze (jednej z wielu) plagi głodu, która nawiedziła Irlandię w XIX wieku, dwukrotnie natrafiłam na Irlandczyka z dwoma czworonogami, ale tylko jednym na smyczy. Ten drugi podbiegł do mnie niczym do najlepszego kumpla, mimo że widział mnie po raz drugi na oczy, a dla nas, dwójki nieznajomych, był to tylko kolejny powód do uśmiechu. My dog is following you! - rzekł on, kiedy znów się mijaliśmy. Oh, come on, we have to stop meeting like this! - rzekłam rozbawiona ja. 

 

W drodze na Mutton Island przebiegł koło mnie piękny rudowłosy seter bez smyczy - a jakże - za to z właścicielką sprężystym krokiem podążającą za nim w odległości kilku metrów. Jakiś czas później z kolei miałam następne, ostatnie już, bliskie spotkanie z czarnym owczarkiem, którego właścicielka od razu zaczęła przepraszać i tłumaczyć, że on już tak ma, bo jest niesamowicie przyjazny. 


 

Dla kogoś, kto nie przepada za psami, albo zwyczajnie się ich boi, mógłby to być całkiem spory minus miasta i poważny powód do dyskomfortu. Dla mnie jednak, wychowanej na wsi wśród dużych psów i marzącej jako dziecko o posiadaniu doga niemieckiego mogącego osiągnąć większą wagę niż niejeden człowiek, były to tylko przesympatyczne gesty i powody do nielicznych interakcji z innymi. Bo choć w czasie wyjazdu na ten urlop przyświecała mi idea odpoczynku, a nade wszystko ucieczki od zgiełku miasta i ludzi, zawsze uwielbiałam w Irlandii te niezobowiązujące wymiany myśli i uśmiechów między nieznajomymi, stanowiące swoiste przypomnienie, że jesteśmy ludźmi i powinniśmy traktować się jak ludzie - potencjalni przyjaciele, nie zaś najwięksi wrogowie. 


 

 

Salthill tak bardzo zaskoczyło mnie na plus. Zdecydowanie nie tego się spodziewałam. Przede wszystkim obawiałam się tłumów, masy ludzkiej nieustannie płynącej promenadą, hałasu ruchliwego miasta, może nawet jakichś krzywych spojrzeń przechodniów - pandemia bowiem nadal w najlepsze panowała.  Nie wiem, czy to zasługa pogody, koronawirusa, roboczych dni, czy czegoś jeszcze innego, mniejsza o to, najważniejsze jednak, że rzeczywistość przeszła moje najśmielsze oczekiwania. A ponadto odczarowała mi poprzednią wizytę w tym miejscu, której nie wspominałam z jakimś wielkim rozrzewnieniem. 


 

 

Tłumów nigdzie nie widziałam, przez co spokojnie można było zapomnieć, że zaledwie trzy kilometry stąd znajduje się centrum Galway - jedno z największych i najbardziej tętniących życiem irlandzkich miast - a tych spacerowiczów, na których natrafiało się na promenadzie, nikt nie traktował niczym trędowatych, potencjalnych nosicieli wszy łonowych, koronawirusa, dżumy czy innej cholery. Nikt się nie krzywił z niesmakiem, nikt ostentacyjnie nie usuwał, mimo że w tamtym czasie okrycia twarzy nie były wymagane (poza środkami transportu) i na palcach jednej ręki mogłabym wyliczyć tych, których przez te kilka dni widziałam w maskach. 


 

 

Lato w mieście, moja niegdysiejsza wersja koszmaru, okazało się być niesamowicie rozbieżne z moimi wyobrażeniami, ale ani przez chwilę nie było mi smutno z tego powodu. Co najwyżej głupio. Zrozumiałam bowiem, że czasami wcale nie trzeba jechać, nie wiadomo jak daleko od domu, by zaznać ukojenia. Ja znalazłam je właśnie tu, w mieście, spacerując w siąpiącym deszczu z kubkiem kawy w ręce, przesiadując na plaży i przyglądając się toczącemu się życiu z pozycji niezaangażowanego obserwatora.   


 


 


 

niedziela, 13 października 2019

Eagles Flying: niesamowite show w wykonaniu niemieckiego zaklinacza ptaków



Wychował się w południowo-zachodniej części Niemiec, w Heidelbergu, gdzie znajduje się jeden z najstarszych uniwersytetów w Europie. To tam studiował biologię i medycynę. I nie robił tego z przypadku. Miłość do zwierząt i ptaków towarzyszyła mu już od wczesnych lat dzieciństwa. W zasadzie od zawsze. 


Niegdyś z utęsknieniem spoglądał w kierunku centrum poświęconego dzikim ptakom w jego rodzinnym mieście. Nie stać go było na bilet wstępu. Spacerował więc w jego pobliżu, licząc, że natrafi choć na jedno piórku zgubione przez któregoś z tych majestatycznych ptaków. Dziś sam jest właścicielem takiego centrum. Daje schronienie około 350 ptakom i zwierzętom z kilkudziesięciu różnych gatunków. Są tu nawet gołębie, które - jak żartobliwie mówi -  „srają na podwórko”, ale on nie ma nic przeciwko. Tego ostatniego już nie dodaje, bo też nie musi. Kiedy obserwuję go w akcji, nie mam żadnych wątpliwości, że on robi to, co kocha. W moich oczach Lothar jest zaklinaczem ptaków.


Nie planował tego. Do Irlandii przybył w 1999 roku, by w spokoju spędzić swoje emerytalne lata. Był tu już wcześniej, w 1992 roku, ale wtedy zabawił tu tylko kilka miesięcy. Siedem lat później pozostawił za sobą swoje dotychczasowe życie w Niemczech. Zabrał ze sobą to, co miał najdroższe: żonę Reginę i kilka ptaków drapieżnych, by prowadzić nad nimi badania. 

Los miał jednak inne plany wobec niego. Pasja Lothara i jego ptaki spotkały się z dużym zainteresowaniem lokalnej ludności. Wkrótce zaczęło go odwiedzać coraz więcej osób, część z nich dostarczała mu także zranione ptaki i inne zwierzęta, by w zaciszu jego rezerwatu, pod jego czujnym okiem, mogły wracać do zdrowia. To skłoniło go w 2003 roku do oficjalnego otwarcia centrum dla zwiedzających, Eagles Flying, które zajmuje obecnie pierwsze miejsce na Trip Advisor wśród atrakcji w hrabstwie Sligo. 

Bilet wstępu dla dorosłego kosztuje 13.90€. Nie należy do najtańszych, ale są to pieniądze zdecydowanie dobrze spożytkowane. Centrum, które prowadzi Lothar uzależnione jest od datków pochodzących od odwiedzających. Pożarło sporą część jego oszczędności, bo i jego mieszkańcy pożerają mnóstwo pokarmu. 


Ptaki drapieżne praktycznie zawsze żywią się mięsem – miesięcznie zużywa się tutaj jakieś 20 kg ryb, kilka owiec i kilkanaście tysięcy małych, żółciutkich kurczaczków. To właśnie one znajdują się w torbie Lothara. Pochodzą z fermy zajmującej się chowem kur dla jaj. Niedługo po wykluciu trafiają pod czujne oczy sekserów: jeśli są męskimi osobnikami, giną. Na fermie są bowiem bezużyteczne, ale dla Lothara i jego pięknych ptaków drapieżnych są cennym nabytkiem. To one robią za przynętę dla „współpracowników” Niemca. 


Kiedy mężczyzna stoi przed tłumem ludzi, by przeprowadzić jeden z dwóch pokazów, które codziennie odbywają się tutaj [o 11:00 i 15:00], martwe kurczaczki są wabikami dla ptaków. Odrywa im nóżki, macha nimi zachęcająco, czasami kładzie je na czapkach lub ramionach widzów. I woła po imieniu każdego z ptaków, które nam prezentuje. 


Każdy z nich ma ludzkie imię, i jak to bywa z ludźmi, one też mają swoje humory i swoje pomysły na spędzanie czasu. Żaden pokaz nie jest taki sam, bo po prostu nie sposób przewidzieć reakcję ptaków. Czasami któryś z nich odmawia współpracy. „Bo one są jak dzieci” – mówi Lothar. „Doskonale znają swoje imiona, ale czasami udają, że nie słyszą, jak się je woła”. Właśnie tak jak oglądana przez nas charakterna sówka. Lothar kusi ją  i woła do siebie, a ona za każdym razem „odpyskowuje”. Przekomarzają się tak chwilę, ku uciesze publiczności, w końcu majestatyczna sowa, będąca nie tylko symbolem mądrości, ale przede wszystkim fantastycznym okazem piękna, robi to, o co prosi ją mężczyzna. 
Te oczyska!!!
 

Przez chwilę przestępuje z nogi na nogę, jakby niecierpliwiąc się, a potem rozkłada swoje skrzydła i leci wprost na mnie i na siedzące za mną osoby. Co niektórzy, a raczej niektóre, bo to są głównie kobiety, wrzeszczą i krzyczą. Zupełnie niepotrzebnie, bo mimo iż ptaki – orły, sępy, jastrzębie, sowy i sokoły – szybują nad naszymi głowami, nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo z ich strony. Wszystko jest pod kontrolą. Aż chciałoby się powiedzieć: Relax! And enjoy! 


To mit, że ptaki drapieżne porywają niemowlaki i zabijają jagnięta. Bardzo jednak krzywdzący mit. Błędne przekonania wielu ludzi sprawiły, że ptakom drapieżnym nadano przydomek szkodników. Bezwzględnie i bezmyślnie tępiono je, nie zaprzątając sobie głowy rozważaniami nad ich rolą w ekosystemie. To w połączeniu z powszechnym stosowaniem pestycydów sprawiło, że populacja tych pięknych ptaków uległa znacznemu zmniejszeniu. Dziś ptaki drapieżne są pod ścisłą ochroną gatunkową. 


Lothar lubi nazywać to, co robi „edutainment”. Jego pokaz w rzeczy samej jest połączeniem rozrywki z jednoczesnym edukowaniem widza. Nauka przez zabawę zawsze była skuteczną metodą przyswajania wiedzy, i zdaje się, że sympatyczny Niemiec doskonale o tym wie.  Przez całe godzinne show umiejętnie dzieli się z nami informacjami na temat swoich podopiecznych. Wszystko odbywa się w tak przyjemny sposób, że aż łezka kręci się w oku na myśl o tym, że szkolne lekcje biologii tak nie wyglądają.


Z humorem i pasją opowiada nam o tym, co zapewne mówił wcześniej tysiącom innych widzów. O charakterystycznych zakrzywionych dziobach ptaków drapieżnych, o ich ostrych jak brzytwa szponach. O tym, że pełnią  istotną funkcję w środowisku, eliminując chore i najsłabsze osobniki, co z kolei dobrze wpływa na ewolucję. Poprzez zabijanie swoich ofiar zapobiegają ich reprodukcji, a poprzez żywienie się padliną, odgrywają ogromną rolę sanitarną, której wielu ludzi zwyczajnie nie docenia. Wielu z nich musi się o tym przekonać w bolesny sposób. Jak pokazało wiele przykładów z przeszłości, tam, gdzie całkowicie wytępiono drapieżniki, w tym właśnie ptaki drapieżne, odnotowano rozprzestrzenianie się wielu chorób epidemicznych wśród zwierzyny łownej. 


Dlatego Lothar raz po raz powtarza, że ptaki drapieżne nie atakują i nie zabijają dla zabawy. Robią to po to, by przetrwać, by zdobyć pożywienie. Nie tracą energii na czynności, które nie przynoszą im żadnych korzyści: nie fruwają bezmyślnie, nie atakują, kiedy nie są głodne. I doprawdy nie porywają się na zabicie bezbronnego niemowlaka czy owcy. Owszem, czasami można je zobaczyć w trakcie pożywiania się mięsem bydła czy innego zwierzęcia, ale tylko dlatego, że to zwierzę było już martwe. Coś innego je zabiło: choroba, człowiek albo inny mięsożerca, ale nie ptaki drapieżne. One przyleciały tylko na łatwy posiłek. One po prostu lubią iść na łatwiznę. Jak wielu z nas. 

  
I żeby nie pozostać gołosłownym Lothar wabi do siebie potężne orły, sępy, sowy, sokoły i jastrzębie, mimo że koło nóg praktycznie cały czas plącze mu się żarłoczna czapla, która w naturalnym środowisku spokojnie może czasami paść ofiarą większych od siebie ptaków drapieżnych. Tu jednak nie pada. Bynajmniej nie dlatego, że jest ociężała od połkniętych wcześniej martwych piskląt i zbyt powolna, by uciec. Wcale nie musi uciekać, bo ptaki zwyczajnie nie są zainteresowane. Wolą łatwy łup, czyli żółtego, martwego kurczaczka. „Czapla nie jest taka głupia, na jaką może wyglądać” – mówi mężczyzna. „Dobrze wie, że orzeł jej nie zaatakuje i że jest bezpieczna”. 
 

To, co Lothar robi może zapewne budzić w niektórych niesmak i powodować kontrowersje. Bo trzyma ptaki na uwięzi, bo niektóre z nich są zamknięte w wolierach. Bo to, bo tamto. Zmierzając w kierunku areny, na której odbywa się pokaz, i mijając po drodze ptaki siedzące na metalowych podestach, czułam przez chwilę smutek i żal. Przypominały mi nieruchome eksponaty i psy uwięzione na łańcuchu koło budy – trudno było nie zauważyć tych pasków u ich nóg. Może faktycznie widziałam w ptasich oczach smutek, a może jestem tylko przewrażliwioną neurotyczką i mimozą, która doszukuje się drugiego dna tam, gdzie go nie ma. 


Pamiętajmy jednak, że Lothar jest biologiem z pasją. To, co robi, to nie jego widzimisię. To nie szalony pomysł szalonego naukowca, lecz autentyczna chęć niesienia pomocy ptakom i zwierzętom, to chęć uratowania ich od wyginięcia. To nie on skrzywdził ptaki, które trafiły pod jego opiekę. Nie on znudził się nimi, kiedy okazały się zbyt kosztowne w utrzymaniu. To nie on bezdusznie pozbawił je domu. 
Całowałabym tę słodką mordkę! ;) 
 

Bez ludzi takich jak on nie byłoby już niektórych gatunków ptaków. Ten człowiek dokonuje rzeczy niemal niemożliwych. Oswaja lisy, nosi je na rękach, leczy i pielęgnuje zranione ptaki. Poświęca swój czas i swoje życie na robienie czegoś, co MA znaczenie. Ile z nas robi coś, co ma pozytywne znaczenie nie tylko w zasięgu lokalnym, ale także tym światowym?


To dzięki niemu i jego współpracy z innymi placówkami tego typu udało się doprowadzić do powiększenia liczebności zagrożonych populacji ptaków. Centrum badawcze Lothara szczególne sukcesy odnosi na polu rozmnażania sępów himalajskich, będących jednymi z największych ptaków drapieżnych na świecie. Ich waga może osiągnąć nawet 14 kg, a rozpiętość skrzydeł dojść nawet do ponad trzech metrów u samic. Tylko garstka placówek na świecie ma u siebie tego rodzaju ptaki, nie wspominając o tym, że na wolności znajduje się ich coraz mniej. 
Przepiękna Ashley! 
 

W rezerwacie Niemca schronienie znalazło wiele innych gatunków zwierząt. Od tych doskonale nam znanych po te rzadziej spotykane. Część z nich powróciła tutaj, mimo że zostały uprzednio wypuszczone na wolność. Nutrie, szynszyle, węże, świnki morskie, króliki, konie, kozy, przedziwne świnki, czy tchórzofretki – to tylko nieliczni mieszkańcy tego przybytku. 


Myślę, że dwie godziny powinny wystarczyć na spokojną wizytę w tym miejscu. Ja niestety przybyłam tutaj na krótko przed ostatnim pokazem o 15:00, więc po jego zakończeniu zostało mi naprawdę niewiele czasu na dokładne zapoznanie się z wszystkimi zwierzakami i ptakami. Centrum zamykane jest o 16:30. Absolutnie nie żałuję jednak wizyty w tym miejscu. Było naprawdę fantastycznie! Zaryzykuję stwierdzenie, że nietypowe przedstawienie Lothara i jego ptaków było lepsze niż niejedna sztuka teatralna. Każdy kto siedział w zasięgu mojego wzroku, miał nieschodzący uśmiech z twarzy. Ten pokaz rozweseliłby nawet największego ponuraka, a lekarze powinni przepisywać go na receptę wszystkim tym, którzy cierpią na depresję. Dobra zabawa gwarantowana!  



Rosie. Jedyne 350 kg żywej wagi! 
 
Kocham! Można przytulać i głaskać do woli! :)