Pokazywanie postów oznaczonych etykietą refleksje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą refleksje. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 30 listopada 2023

Pat the Baker (i jego przemyślenia)

Szybki rzut okiem na kalendarz dobitnie uświadomił mi, że wypadałoby już coś napisać - przecież to ostatni dzień listopada! Jutro trzeba będzie przekręcić kartkę w kalendarzu na tę ostatnią w tym roku. Dacie wiarę?!

Żeby tradycji stało się zadość, to może zacznę od narzekania na upływ czasu. Kolejny miesiąc zleciał jak z bicza strzelił! A ten bicz to chyba się kurczy każdego roku. Ostatnio nawet złapałam się na myśli, że muszę jeszcze bardziej celebrować tę jesienno-zimową porę, bo przecież już za niedługo nowy rok, a to oznacza więcej światła, dłuższe dni, wiosnę, a nawet lato!

A skoro o tym ostatnim mowa, to oczywiście - jak to ja - wybiegłam już myślami kilka miesięcy do przodu i kilkanaście dni temu zarezerwowałam tygodniowy pobyt we fantastycznym miejscu w Szkocji, za którą stęskniłam się już przeokrutnie. Wstępny plan był taki, żeby zajrzeć do niej jeszcze tej jesieni, jednak teraz, z perspektywy czasu, widzę, że stara mądrość ludowa, czyli "nie ma tego złego, coby na dobre nie wyszło" znów się tutaj sprawdziła. Z kilku niezbyt miłych powodów ten miniony październik nie byłby dobrym pomysłem, oj nie byłby. Głęboko wierzę jednak, że lato okaże się dużo bardziej łaskawe - dni będą dłuższe i cieplejsze, a to z kolei będzie sprzyjało lepszemu wykorzystaniu czasu, bo, jak pewnie doskonale się domyślacie, nie jadę tam po to, by wygrzewać się na leżaczku koło basenu, tylko intensywnie zwiedzać ten piękny kraj.

Listopad żegnam dość serdecznie, był dość sympatyczny i upłynął mi w dużej mierze na przyjemnościach: wybieraniu i pakowaniu prezentów świątecznych, relaksujących wieczorach z książkami pod ulubionym kocem, a także na pieczeniu. Przez minioną połowę roku nie napiekłam się tyle, co właśnie w samym listopadzie! Nie obrażę się, jeśli zaczniecie wołać na mnie Pat the Baker.

Najpierw zrobiłam przepyszne ciasto marchewkowe, nad którym rozpływali się w zachwycie koledzy i koleżanki Połówka, a zebrawszy tak pozytywne opinie, postanowiłam zaryzykować i zrobić je także szefowi na urodziny. To łasuch do potęgi n-tej, więc wiedziałam, że ucieszy go coś słodkiego na ząb, nigdy jednak nie widziałam go, by jadł ciasto marchewkowe, więc - tak na wszelki wypadek, gdyby okazało się, że on z tych dziwaków, co ciasta marchewkowego nie lubią - kupiłam mu jeszcze pudełko makaroników i jego ukochane pralinki Lindor z gorzkim czekoladowym nadzieniem. Na szczęście prezent okazał się trafiony w dziesiątkę, a po cieście szybko pozostały tylko okruchy, którymi nie najadłyby się nawet myszy. Podstępnie jednak nikogo nie poinformowałam, że to ciasto marchewkowe było, bo przecież niektórzy dla zasady by go nie zjedli. No bo jak to tak: marchewka i ciasto?!

W następnym tygodniu była jeszcze tarta cytrynowo-pomarańczowa (plan tuczenia szefa nadal trwa), a potem - już na prywatny użytek - szybkie, ale bardzo smaczne placuszki serowe (z twarogu) z cukrem i cynamonem. Najlepsze zaraz po wyjęciu z piekarnika, bo na drugi dzień, no cóż, mogą swoją twardością imitować kamień i w razie potrzeby robić za broń do obrony własnej (lol). Ach, no i jakże mogłabym zapomnieć?! W listopadzie po raz pierwszy zrobiłam też zupę minestrone, bo to jednak taka pora roku, kiedy chce się gorącego, a zupy świetnie się sprawdzają w tej roli.

W ogóle to tak sobie myślę, że chyba mam w sobie coś z feedersa - dokarmianie innych sprawia mi przyjemność, oczywiście im dokarmiany bardziej zadowolony, tym satysfakcja większa. Chyba byłabym doskonałym materiałem na babcię - żaden wnusio nie wyszedłby ode mnie z pustym brzuszkiem. Aż szkoda, że nigdy nie doczekam się swoich wnuków!

Nie rozumiem zatem całej tej dramy, jaką czasami można zaobserwować w internetach. Zdarzyło mi się parę razy podczas wędrówek po YouTube natrafić na shorty (jeżu, jak to uzależnia i wciąga!!! Gorzej niż ruchome piaski, czujcie się ostrzeżeni, żeby potem nie było!), na takie krótkie filmiki (wyjaśnienie dla niewtajemniczonych), w których kobieta przygotowuje coś do jedzenia dla swojego chłopaka/męża, na lunch do pracy albo po prostu na domowy posiłek. Ja naprawdę jestem wysoko empatyczną osobą, ale tego za grosz nie jestem w stanie pojąć. Posypały się komentarze typu:

- jakie to upokarzające!  

- sam se nie może zrobić?

- a chłopak to rączek nie ma? To jakiś niepełnosprawny?

- ja prdl, ta głupia robi mu jedzenie, żeby się dzielił z koleżankami z pracy!

What the fuck? Się pytam. Na jakim ja świecie żyję? Czy troska o bliskich wymarła razem z dinozaurami? I naprawdę ludzie muszą wszędzie dopatrywać się podtekstów? To już nie można podzielić się z koleżanką czy kolegą czymś do zjedzenia? W Polsce ludzie nie znają zwyczaju przynoszenia do biura ciasta? Tu jest to coś jak najbardziej normalnego. Nikt się nie boi, że ktoś odbije mu żonę czy męża, bo on/ona są w pracy częstowani czyimś posiłkiem.

Już abstrahując tutaj od niezdrowych i toksycznych związków, gdzie jedna strona jest zwyczajnie wykorzystywana i niedoceniana, to zawsze wydawało mi się, że miłość odznacza się troską o tę ukochaną osobę, a zdrowy związek opiera się na przyjaźni, partnerstwie, (ponownie) trosce i wzajemnym szacunku. A także na pewnej regule wzajemności: ty robisz dobrze mi, ja robię dobrze tobie (niekoniecznie mówię tu o aspekcie seksualnym). Ja zrobię ci pyszne śniadanie, a ty zrobisz coś innego z myślą o mnie. Pozmywasz naczynia, odkurzysz, pojedziesz na koniec miasta, by kupić mi mój ulubiony smakołyk. Długo by wyliczać.

Tymczasem, czytając te wszystkie paskudne komentarze, miałam wrażenie, że takie pojęcie jest już mocno przestarzałe. Wygląda bowiem na to, że współczesne pokolenie ma zupełnie inną wizję związku/małżeństwa. Dość samolubną, gdyby mnie ktoś pytał, ale ja tam się nie znam, bo jestem głupia i pochodzę ze wsi. Wygląda na to, że dziś młodzi (generacja Z), bo to głównie oni komentowali, myślą, że normą jest to, że w związku każdy sobie rzepkę skrobie, a rzeczony związek jest chyba tylko po to, by mieć łatwy dostęp do seksu. Jak w HBO - on demand. Przemawiałyby za tą teorią komentarze w stylu:

- chciałbym mieć taką dziewczynę

- gdzie szukać takich kobiet?

- chciałabyś zostać moją dziewczyną?

To by właśnie wskazywało na to, że wielu młodych nie doświadcza takiej troski w swojej relacji. Ponownie: nie pojmuję, nie kumam, przechodzi to moje zdolności rozumienia. No bo jeśli dwoje ludzi, będąc ze sobą razem, nie strzela do tej samej bramki, to po co w ogóle ze sobą są? Nie uwierzę, że w takich relacjach panuje harmonia i zadowolenie.

I żeby nie było - absolutnie nie jestem za tym, by niańczyć swojego partnera. Gdybym chciała być w związku z dzieckiem, a nie mężczyzną, zostałabym... pedofilką.

Z lżejszych tematów, to w ten weekend chyba już dekoruję dom i wyruszam na polowanie na choinkę. W ostatnich tygodniach już nie mogłam wytrzymać - cały czas miałam wrażenie, że coś mi ucieka, przez to, że nie mam jeszcze żadnych dekoracji świątecznych. Gdzie spojrzeć, tam każdy wydaje się już coś mieć! Mam dość tego poczucia bycia "late to the party".

Tu - dla przypomnienia - panują zupełnie odmienne zwyczaje do tych naszych polskich. Wiem, że w wielu polskich domach (także w tym moim rodzinnym) świąteczne drzewka goszczą dopiero tuż przed Wigilią, choć mam wrażenie, że to też się mocno zmienia i ta granica ciągle jest przesuwana przez młodsze pokolenie, jednak w Irlandii, podobnie jak w USA, ozdoby bożonarodzeniowe wjeżdżają już w listopadzie. Niektórzy to wręcz ściągają te halloweenowe i od razu zakładają świąteczne.

Nie mamy tu bowiem tradycji trzymania tych dekoracji do wizyty księdza chodzącego po kolędzie  czy święta Matki Boskiej Gromnicznej. W Irlandii ozdoby najpóźniej zdejmuje się szóstego stycznia, po święcie Trzech Króli. I muszę przyznać, że ta tutejsza tradycja jest mi bliższa. Wolę mieć świąteczne dekoracje na kilka tygodni przed Bożym Narodzeniem, bo to wprowadza mnie w przyjemny nastrój, wiąże się z miłą ekscytacją i czasem oczekiwania, niż trzymać je w domu przez cały styczeń i luty, kiedy po świętach pozostało już tylko wspomnienie. Choinka po świętach to już nie to samo. Dosłownie i w przenośni - żywe drzewka często nadają się już wtedy do wyrzucenia.

Trochę mnie poniosło w tym roku z ozdobami, przyznaję bez bicia. Zamówiłam kolejne girlandy, wieńce, światełka, laski cukrowe, mikołaje, wstążki i wstążeczki, a nawet świąteczną matę i bieżnik na korytarz! Tylko patrzeć, jak moja przesympatyczna pani kurier mnie znienawidzi. Po naoglądaniu się tych wszystkich tragedii na świecie chciałam uczynić te święta jeszcze fajniejszymi - zrekompensować sobie całe to zło, którym jesteśmy zalewani z każdej strony. Ale święta to przecież nie tylko rzeczy materialne - to nade wszystko ludzie. Nie zapominajmy więc o tych wszystkich, którzy okazali nam serce w tym dobiegającym końca 2023 roku. Zróbmy dla nich coś miłego.

sobota, 7 października 2023

Na jesienne wieczory - do koca i herbaty

Dużo czytam, ale rzadko o tym piszę, chyba głównie dlatego, że mierzę Was swoją miarką - z reguły nie sugeruję się cudzymi poleceniami i nie oczekuję, że ktokolwiek zasugeruje się moimi, stąd też wpisy takie jak ten są według mnie zbędne i mało interesujące. 


Jestem już na takim etapie życia, że doskonale wiem, co lubię, mam swoich sprawdzonych autorów, nie zawsze zresztą renomowanych bądź modnych, i wiem też, że to, co często bywa okrzyknięte przez innych hitem, zwyczajnie mi nie podchodzi.

Trochę też wyrosłam już z czytania Balzaca i Dostojewskiego. Po latach zagłębiania się w obowiązkowych klasyków literatury, wieloletniego odhaczania kolejnych pozycji z listy lektur, teraz czytam dla własnej przyjemności i relaksu. I jest mi z tym naprawdę dobrze.  

Jesień to jednak taka pora roku, która sprzyja siedzeniu pod kocem z nosem w książce. A ponieważ już dawno nie było tutaj wpisu z tej serii, to doszłam do wniosku, że pokażę Wam kilka z przeczytanych pozycji. 


Zacznę może od dwóch książek o podobnej tematyce: "13 rzeczy, których nie robią silni psychicznie ludzie. Zaryzykuj zmianę, staw czoło własnym lękom i ćwicz się w dążeniu do szczęścia i sukcesu" Amy Morin i "Reguły pięciu sekund" Mel Robbins. Obydwie dotyczą samorozwoju - tę pierwszą przeczytałam już jakiś czas temu, tę drugą niedawno rozpoczęłam i już wiem, że z tego duetu zdecydowanie bardziej odpowiadała mi ta pierwsza. 

Być może pomyślicie sobie teraz: "eee, to nie dla mnie". Zaryzykowałabym stwierdzenie, że ten poradnik jest dla wszystkich. Dla każdego, bez wyjątku. Tak, dla Ciebie też.

Z całym szacunkiem, ale nie wierzę, że jesteście chodzącymi ideałami, które nie muszą dopieścić jakiegoś konkretnego aspektu swojego życia. Nie wierzę, że w tych trzynastu rozdziałach dotykających różnej tematyki/problemów, nie znajdziecie siebie. Ja znalazłam. I było mi wstyd. Nie wszędzie, nie w każdym, ale jednak były takie rozdziały, które - mogłabym przysiąc - zostały stworzone z myślą o mnie. Były też takie, które w ogóle mnie nie dotyczyły.

Autorce "13 rzeczy..." z pewnością nie można zarzucić, że nie jest silna psychicznie ani inspirująca. W wieku 23 lat Amy niespodziewanie straciła matkę, co miało na nią druzgocący wpływ. Kiedy już oswoiła się ze stratą i nauczyła żyć w nowej rzeczywistości, los wymierzył jej kolejny bolesny cios. Cios, który niejednego potrafiłby znokautować. W dniu trzeciej rocznicy śmierci matki znów straciła ukochaną osobę - tym razem męża. Tym razem również niespodziewanie. Lincoln zmarł na zawał serca. Był jej rówieśnikiem, miał tylko 26 lat. A wraz z jego śmiercią umarły ich wspólne plany na przyszłość. Jeśli tylko macie w sobie choć odrobinę empatii, to z pewnością możecie sobie teraz doskonale wyobrazić, co autorka musiała wówczas czuć.

Amy mogła zatracić się w błędnym kole i labiryncie pytań, na które nie ma dobrej odpowiedzi: dlaczego to właśnie ją spotykają te wszystkie nieszczęścia, dlaczego inni mają łatwy i przyjemny żywot, a ona po raz kolejny zmaga się z cierpieniem i bólem? Dlaczego? Dlaczego? DLACZEGO?! Pytanie stare jak świat.

Zamiast tego któregoś dnia po prostu usiadła i sporządziła listę trzynastu rzeczy, z którymi musiała się rozprawić, aby znów zacząć żyć. Nie wegetować, tylko właśnie żyć pełną parą. Każdy z nas ma swoje nawyki: jedni więcej tych dobrych, inni - tych złych. Każdy ma mieszankę dobrych i złych. I to przeważnie te złe stają nam na przeszkodzie w osiągnięciu obranych celów (jakiekolwiek by one nie były). Jeśli uda nam się je wyeliminować, albo chociaż znacznie zredukować, tym samym znacząco poprawimy swój komfort życia, oraz zwiększymy szanse na sukces i szczęście. Przede wszystkim jednak staniemy się mentalnie silniejsi, co pozwoli nam lepiej radzić sobie z życiowymi problemami.

Okładka paskudna, zawartość bardzo ciekawa - naprawdę rozważam kupno własnego egzemplarza. 


"Regułę pięciu sekund" nie czyta mi się już tak dobrze jak jej poprzedniczkę, choć jest to szybka i nieskomplikowana lektura. Na pewno sporo brakuje jej do ideału, jej objętość jest sztucznie nadmuchana niczym cyce Pameli Anderson, ale jednak robi to, co obiecuje na okładce - uczy jak za pomocą prostej reguły dążyć do realizacji swoich planów, i jak się skutecznie motywować do akcji. Bez czekania na odpowiednią koniunkcję planet, na idealne warunki, które przecież NIGDY nie wydają się być odpowiednie. Każdy prokrastynator wie, o czym mowa.

"Później", "nie teraz", "jutro", "od poniedziałku", "od nowego roku" - jeśli te hasła mówią Ci więcej, niżbyś chciał(a), to chyba najwyższy czas zapoznać się z Mel Robbins. Autorka udziela też motywujących mów, które można znaleźć na YT, ale jeszcze ich nie odsłuchiwałam, choć planuję.

Czy reguła pięciu sekund faktycznie działa? Nie przekonasz się, dopóki nie spróbujesz. Mel, która niegdyś znajdowała się w fatalnej sytuacji życiowej, zawodowej i rodzinnej, zdecydowanie pomogła. Setkom tysięcy obcych również, czego dowody znajdziecie w książce. 


Po "Wild Atlantic Women" ("Kobiety dzikiego Atlantyku" - moje własne tłumaczenie) sięgnęłam zachęcona krótką recenzją, na którą przypadkowo natrafiłam w moim lokalnym tygodniku. Wydała mi się intrygująca z kilku powodów - po pierwsze, ze względu na samą autorką, Gráinne Lyons, która znalazwszy się na życiowym zakręcie, postanowiła odbyć wędrówkę wzdłuż zachodniego wybrzeża Irlandii - wędrówkę śladami jedenastu inspirujących i nietypowych Irlandek, o których czasami się już tutaj nie pamięta. Przyznam, że część bohaterek Gráinne była mi znana (i to o nich czytałam z największym zainteresowaniem), sporej części jednak w ogóle nie kojarzyłam. Chwała i cześć autorce za przybliżenie mi ich sylwetek.

Jako że uwielbiam książki o podróżniczej i irlandzkiej tematyce, a ta łączyła je w jedno, wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Na szczęście była dostępna w mojej bibliotece, a jej lektura sprawiła mi dużo przyjemności. Doskonale też spełniła swoją edukacyjną rolę - poszerzyła moje horyzonty. Podobało mi się w niej to, że nie była nudnym i suchym zlepkiem historycznych informacji, od których stronię, lecz zawierała wiele osobistych przemyśleń autorki. 


Nie wiem, jak Wy, ale ja nierzadko mam wrażenie, że żyjemy w czasach, w których mężczyźni nienawidzą kobiet. Widzę to najczęściej w czasie korzystania z Instagrama, gdzie mali i zakompleksieni faceci (armia wyhodowana przez TikTokera Andrew Tate'a, typa, który nawet nie zasługuje na miano mężczyzny) dają upust swoim mizoginistycznym poglądom.

Czasem wprost nie mogę wyjść z podziwu, jak do zupełnie niewinnych filmików potrafią dorobić swoją hejterską ideologię oraz wykrzywić do granic możliwości postulaty feminizmu. Dziwi mnie jedynie, że są jeszcze na tym świecie przedstawicielki płci przeciwnej, które chcą mieć do czynienia z tym osobnikiem.

W zasadzie to nie powinna mnie dziwić mowa nienawiści tego osobnika i jego seksistowskie, mizoginistyczne poglądy, wszak jego kickbokserska kariera wpłynęła negatywnie na jego zdrowie. Ktoś taki jak on może mieć już jedynie papkę zamiast mózgu. Mózgojad nie miałby czego u niego szukać. Wkurza mnie tylko to, że takie zero robi pranie mózgu milionom młodych mężczyzn.

Dlatego też, na przekór wszystkim tym, którzy głoszą mądrości o tym, że kobiety są głupie i bezwartościowe, wspominam tu o "Wild Atlantic Women", która jest nowością na wydawniczym rynku. Nie dajmy się uciszyć i nie dajmy odejść w zapomnienie kobietom, które wielokrotnie wyprzedzały swoją epokę, mimo że wielu ludzi, w tym właśnie mężczyzn, chciało je stłamsić i zgnieść jak karalucha. 


"Ragged Edge" to już ostatnia pozycja na mojej czytelniczej liście. Książka, po którą jeszcze do niedawna raczej bym nie sięgnęła, bo jej tematyka nie leży w obrębie moich zainteresowań.

Jeśli jeszcze się nie domyśliliście po okładce, dotyczy ona niezwykle popularnych i znanych na całym świecie wyścigów motocyklowych, Tourist Trophy, które od 1907 roku odbywają się niemal nieprzerwanie (pandemia się kłania) na Wyspie Man. Autor obiecywał "brutalnie prawdziwą historię najniebezpieczniejszego wyścigu motocyklowego na świecie" i właśnie to dał czytelnikom.

Zawsze podobały mi się piękne samochody, nigdy jednak nie byłam Perettim ani Sebą z A1 za nic mającymi ludzkie życie (pal licho ich własne!). Nie do końca więc rozumiałam ideę "need for speed". Sama stoję bowiem po przeciwnej stronie barykady - nie dość, że nie byłam nigdy specjalnie kompetytywna, to do tego nie odczuwam potrzeby podnoszenia sobie poziomu adrenaliny. Dopaminę czerpię ze znacznie bardziej bezpiecznych, ale też nudnych źródeł. Jestem nudziarą i jest mi z tym całkiem dobrze.

Zawsze jednak odczuwałam swoisty głód wiedzy i chciałam poznać tajniki ludzkiej psychiki. Moją siostrę pewnie do dziś dręczą koszmary nocne - ileż to razy chodziłam za nią, niczym bohater "Tata, a Marcin powiedział..." i pytałam "a dlaczego...?"

Jeśli kiedykolwiek łapaliście się za głowę, śledząc szaleńcze prędkości rozwijane na torze TT przez jej uczestników, i zadawaliście podobne do moich pytania, to ta książka udzieli Wam na nie odpowiedzi, a już na pewno doskonale przybliży punkt widzenia samych zainteresowanych - uczestników wyścigów TT. A także pozwoli zrozumieć, co takiego w nich jest, że nawet po wielu tragediach (zdarzało się bowiem, że w wyścigach ponosiło śmierć kilku członków tej samej rodziny) nadal znajdują się śmiałkowie jadący ze swoimi maszynami na Wyspę Man (w samym 2022 roku śmierć poniosło pięciu uczestników). W poszukiwaniu wrażeń, adrenaliny, poklasku.

Niezwykle zdziwiło mnie to, że w jednym z rozdziałów Gary Thompson dokładnie opisał to, co ja często odczuwam, mimo że źródła tych odczuć są w naszym przypadku zupełnie inne - u niego związane z wyścigami, całym tym zamieszaniem wokół nich, u mnie zaś z podróżami, a raczej powrotami z urlopów i trudnymi próbami ponownego zaadaptowania się do szarej rzeczywistości:

"After the TT is over it's almost as if you've had an out-of-body experience and it didn't really happen. It's surreal, and it's a real downer. (...) Going back to normality is horrible and it takes me about two weeks to adjust".

Zawsze miło wiedzieć, że nie jest się osamotnionym w swoich odczuciach i że ktoś inny czuje dokładnie tak samo. Zawsze bowiem wydawało mi się, że coś ze mną nie tak - to uczucie rozbicia i przygnębienia, ten długi, dwutygodniowy czas potrzebny na aklimatyzację... Dziś już wiem, że inni też przez to przechodzą.

Ta książka pobudziła mnie też do rozważań z serii "co by było gdyby?". Zastanawialiście się kiedykolwiek, co byście zrobili, gdyby Wasza najukochańsza osoba na świecie oznajmiła Wam, że decyduje się na coś, czego Wy nie popieracie - na ogromne ryzyko zagrażające jej zdrowiu/życiu albo wręcz to życie kończące? Co wówczas zrobilibyście? Uszanowalibyście jej prawo do swojej śmierci, czy też może próbowalibyście wpłynąć na jej decyzję? Miałam mnóstwo takich myśli najpierw po obejrzeniu filmu "Me Before You" ("Zanim się pojawiłeś"), a  później po lekturze "Ragged Edge". 


Każda z tych lektur była na swój sposób ciekawa. Przede mną jeszcze dwa grubaśne tomiska autorstwa Camilli Lackberg i Henrika Fexeusa. Niby jestem ciekawa, jak wyszła im ta współpraca, ale przeraża mnie rozmiar tych książek! Muszę się do nich odpowiednio zmotywować - chyba już czas zastosować rady wyczytane w powyższych poradnikach ;-)

Ciekawa jestem, czy któraś z tych książek Was zainteresowała, i czy macie odpowiedzi na zadane przeze mnie pytania. Piszcie śmiało.

niedziela, 1 października 2023

Córka marnotrawna powraca na blogowe łono

Ale mnie tu dawno nie było!

To znaczy, byłam i nie byłam. Co prawda nic nie pisałam, choć Bóg mi świadkiem, że były takie dni, kiedy miałam wenę i chciałam! Gdzieś tam jednak w tle byłam obecna i czuwałam, jak zatroskana matka nad kołyską chorego niemowlaka.

Wchodziłam czasem na bloga, aby sprawdzić, czy ktoś tu jeszcze zagląda, i za każdym razem myślałam sobie, że trzeba napisać coś nowego, bo ten stary wpis jest już mocno przeterminowany i zapewne odbija się Wam nim jak po ciężkostrawnym posiłku. 

Po upałach, będących tematem przewodnim ostatniego posta, pozostało już tylko wspomnienie i coraz bardziej wypłowiała opalenizna - namacalny dowód minionego lata, choć niektórzy twierdzą, że go w tym roku nie było. Po tym pierwszym tygodniu września, jakże nietypowym i gorącym, wszystko wróciło już do irlandzkiej normy - temperatury znacząco spadły, a moje znajome zmarzluchy znów zaczęły regularnie rozpalać wieczorami ogień, narzekając jak zimno i nieprzyjemnie. Mnie póki co z powodzeniem wystarcza ulubiony koc.

Deszcz na nowo stał się naszą codziennością, i choć ani razu nie było tak źle, jak ma to miejsce w Nowym Jorku, mieliśmy już pierwszy poważniejszy sztorm zrywający dachy (to na szczęście w innym hrabstwie), a koty zgodnie przeszły w tryb jesienno-zimowy, który objawia się tym, że teraz śpią więcej i dłużej, oraz niechętnie wychodzą na podwórko. Baczniej przyglądam się też Małemu, który ostatnio wydaje mi się niezdrowo osowiały - zawsze był zlepkiem wszystkich kocich nieszczęść i dolegliwości, to mu jednak nigdy nie przeszkadzało być pełnym energii i szczęścia wariatem, teraz chyba jednak doszło mu coś nowego, więc w tym tygodniu czeka go wizyta u weterynarza, z czego na pewno nie będzie zadowolony, ale ciii - nic mu nie mówcie, niech jeszcze przez te dwa dni żyje w słodkiej nieświadomości.

I tak właśnie oto, zupełnie niepostrzeżenie, wskoczyliśmy w październik, który jest dla mnie miesiącem dość rozrywkowym, jeśli chodzi o urodziny/imieniny moich bliskich, toteż jutro w ruch znów idą kartki okolicznościowe, które zapewne będą szły do adresatów z tydzień (ech, kiedyś to było! Pamiętam czasy, kiedy wysyłałam do domu list, a on był już w Polsce dwa dni później). Przyznam też, że coraz częściej myślę o nadchodzącym Bożym Narodzeniu, w czym na pewno nie pomagają oferty sklepów stacjonarnych i tych online. Komercyjna karuzela musi się kręcić. Halloween jeszcze nie nadeszło, a tu już wjeżdża świąteczny asortyment!

Piękny dzień za oknem, słonecznie i sucho, siłą rzeczy myślę też o tym, co by było gdybym, jednak skusiła się na wyjazd do Szkocji, za którą już mocno tęsknię.  Właśnie dziś siedziałabym na promie, śmiejąc się pewnie jak głupi do sera. Lepszego dnia na rejs nie mogłabym sobie wymyślić, na szczęście reszta dni, zarówno tu jak i w Szkocji, ma być gorsza pod względem pogodowym, więc jakoś łatwiej będzie mi przełknąć tę gorzką pigułkę. Cóż, jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa - co się odwlecze, to nie uciecze. Myślę jednak, że lepszą i praktyczniejszą porą na wyjazd będzie późna wiosna albo wczesne lato. A wtedy będzie się działo! :-)

Nie byłabym też sobą, gdybym czegoś nie wykombinowała, więc z serii "nie miała baba kłopotu...", wymyśliłam małe przemeblowanie, a także sprawiłam sobie nowe biurko do pracy, bo stare już wołało o pomstę do nieba - wyglądało tragicznie, ale przynajmniej miałam kozła ofiarnego, na którego mogłam zrzucać swój brak weny.

Po wyjeździe do Dublina i męczącym buszowaniu w IKEA mam teraz wreszcie wymarzone pojemne biurko! Alleluja! Ile ja się tego "świętego Graala" naszukałam! No dobra, pod względem wyglądu nie jest może powalające, ale ma mnóstwo szuflad, a na tym mi właśnie zależało. Zajmuje też więcej miejsca, niżbym chciała, przez co zdarza mi się nadziać na krawędź łóżka, które "nagle" wyrosło za moimi plecami, ale to tylko takie małe niedogodności, na które jestem jak najbardziej w stanie przymknąć oko. Jest klasyczne, estetyczne, i co najważniejsze, chętniej do niego zasiadam, co powinno przełożyć się na większą liczbę postów - miejcie się zatem na baczności! ;-) Here I come!

niedziela, 20 sierpnia 2023

Indyczka

Jestem.

Ale tak jakby mnie nie było. Od mojego powrotu z urlopu minął już grubo ponad tydzień, a ja nadal czuję się tak, jakbym doznała - tu czytamy uważnie, nie pomylcie tego słowa z czynnością poetycko zwaną "zemstą Faraona" - rozdwojenia (oby tyko nie jaźni!): niby jestem fizycznie obecna w Irlandii, niby już wróciłam do swojej rzeczywistości, niby chodzę do pracy, ale to wszystko tylko pozory - tak naprawdę mentalnie, całą sobą, nadal bujam się na urlopie, który swoją drogą był f a n t a s t y c z n y!

Zabrzmi to paskudnie górnolotnie, i sama się wstydzę, że to piszę, ale znów czuję się tak, jakbym pozostawiła tam swoją cząstkę, i dopóki tam nie wrócę, nie zaznam spokoju i będę się nieszczęśliwie wałęsać jak duchy z "Dziadów". Spokojnie możecie mnie od teraz nazywać Rózia. Albo Zosia, z którą tak po prawdzie miałabym więcej wspólnego niż z biedną Rózią.

Pierwsze dni po powrocie do pracy były - o dziwo! - nawet znośne, ale to głównie dlatego, że wróciłam do niej dopiero w czwartek, przez co zamiast pełnego tygodnia przepracowałam jedynie dwa dni. Z kolei ten dopiero co zakończony tydzień to była prawdziwa orka na ugorze.

Nie dość, że nieznośnie ciągnął mi się w nieskończoność, to do tego cały czas byłam jakaś "niedzisiejsza": już w poniedziałek miałam wrażenie, że jest wtorek, we wtorek byłam święcie przekonana, że jest środa, a w środę pocieszałam się, że jeszcze tylko jeden dzień i weekend, co oczywiście było wierutną bzdurą, bo przecież czekał na mnie jeszcze czwartek, a po nim, o zgrozo!, piątek.

Cud, że do niego dożyłam. Przez cały tydzień bowiem zachowywałam się jak ten indyk z popularnego porzekadła, który myślał o niedzieli, a w sobotę (jeśli są tu jakieś dzieci, to nakazuję Wam natychmiast zamknąć tę stronę i absolutnie nie czytać ciągu dalszego!)... mu łeb ścięli.

Drugiego dnia po powrocie Boss przyszedł się przywitać i radośnie zaświergotał: "witaj z powrotem! Jak tam po urlopie?"

Och - odrzekłam rozmarzonym głosem - było cudownie. I nie zważając na to, że może zabrzmieć to nietaktownie, dodałam, że nie chciałam wracać.

W odpowiedzi usłyszałam najbardziej zdziwione: REALLY???, z jakim kiedykolwiek miałam do czynienia.

No. Serio, serio. Jak babcie w kapcie! Pogoda była świetna, tylko jeden deszczowy dzień, i nawet przypaliłam się na słońcu (nie pytajcie, jak to się stało, bo sama nie wiem - na pewno niepostrzeżenie). Jeszcze do niedawna zrzucałam złuszczony naskórek jak jaszczurka skórę i z powodzeniem można było po nim do mnie trafić jak po nici Ariadny.

A tu trzeba dodać, że Boss miał powody, by mi nie dowierzać - pogoda stanowiła dla mnie dość mocne źródło niepokoju, bo praktycznie do samego wyjazdu mieliśmy tu mały biblijny potop. Lipiec okazał się bardziej deszczowy niż ustawa przewiduje, a ponadto wszystkie znaki na niebie i ziemi wydawały się potwierdzać, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. W tym wypadku jabłkiem był sierpień, a jabłonią lipiec.

Dlatego też pakując się, i rzucając okiem na pogodę za oknem, dorzuciłam do bagażu dodatkową książkę, a o kremie z filtrem już nie pamiętałam.

Oczywiście żadnej książki nie skończyłam, bo przecież miałam ciekawsze rzeczy do robienia. Mam nadzieję, że uda mi się je tutaj wkrótce pokazać, zanim to jednak nastąpi opublikuję jeszcze jeden niezwiązany z moim urlopem wpis - mam nadzieję, że przypadnie Wam do gustu.

Do poczytania wkrótce!

czwartek, 18 maja 2023

Spóźnione, ale jest - lato!


Dziś kolejny wpis z serii "miszmasz", bo ostatnio mam wenę tylko do takich. Ci, którzy parają się pisaniem, doskonale wiedzą, że wena na pstrym koniu jeździ. Nie będę więc wybrzydzać, bo jak mawia porzekadło: darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby (co ja mam dzisiaj z tymi końmi?!)


Wygląda na to, że do Irlandii zawitało wreszcie lato. A raczej jego namiastka. Od dobrych kilku dni słońce szczerzy się do nas jak wilk do Czerwonego Kapturka, a ja nareszcie mogę przed pracą spokojnie rozwiesić pranie w ogródku, a po powrocie z niej przynieść je suche do domu. Już nie muszę latać z językiem na brodzie, w tę i we w tę, ani z obłędem w oczach, bo na niebie pojawiła się wielka szara chmura. 


Poranki i wieczory nadal bywają chłodnawe, ale w środku dnia temperatura dobija do 18-19°C, czyli dramatu nie ma. Bywa za to czasami szał, kiedy termometr pokazuje aż 20 albo 21! Generalnie to dopiero teraz, czyli pod koniec maja, temperatury zaczęły oscylować bliżej dwudziestki. Wczesny maj wyglądał zaś jak wczesna i zimna wiosna - rzadko zdarzało się, by słupek rtęci dochodził do 16°Celsjusza.


W zeszłym tygodniu miałam dwa szkolenia, na które zapisałam się z własnej i nieprzymuszonej woli, w tym tygodniu jedno, a zaraz po nim doszłam do wniosku, że chyba chwilowo zrobię sobie od nich przerwę. Nie, żeby były złe, ale łącznie mam ich na swoim koncie cztery i odczuwam lekki przesyt. 


Jedno totalnie mnie rozczarowało. Temat wpisywał się w moje zainteresowania - i tak bardzo chciałam nauczyć się czegoś nowego -  niestety prowadząca przeprowadziła je na zasadzie warsztatu nie zaś wykładu, na który liczyłam. W efekcie uznałam je za całkowitą stratę czasu i praktycznie nic z niego nie wyniosłam. Oprócz ogromnego rozczarowania. 


Byłam do tego stopnia zawiedziona, że na następne szkolenie (on-line) nie brałam już dnia wolnego, lecz postanowiłam odbyć je właśnie w pracy. Nie nastawiałam się na nic szczególnego, myślałam sobie nawet, że jak nie uda mi się zainstalować Zooma na moim laptopie i zalogować na czas, to pewnie i tak nic nie stracę. 


Jakie było moje zaskoczenie, kiedy prowadząca okazała się być cudowną wykładowczynią! Była p e r f e k c y j n a! Cudna dykcja, łatwość w przekazywaniu wiedzy, piękna i wyraźna angielszczyzna bez mocnego akcentu - no cud, miód i orzeszki. Całkowicie mnie zaabsorbowała, a po czterech intensywnych godzinach wytężania mózgu, czułam, że przepalają mi się już zwoje. Ala jaka mądra się czułam, haha! 


Oczywiście zasypałam ją później komplementami i stwierdziłam, że przywróciła mi wiarę w wykładowców. Podziękowała i stwierdziła, że kocha to, co robi. I wszystko stało się jasne. Kluczem do sukcesu jest właśnie to: kochanie tego, co się robi. A przynajmniej lubienie. Jest sporo prawdy w tym "rób to, co kochasz, a nie przepracujesz ani jednego dnia w swoim życiu". 


A skoro o pracy mowa, to ręce mi opadają. Znów pojawił się w niej nowy kot, a w zasadzie to kotka. Z brzuchem, który mnie niepokoi. Boję się, że jest w ciąży, a maj i czerwiec to właśnie takie miesiące, kiedy pierwsze kocięta zaczynają przychodzić na świat.


Nie zrozumcie mnie źle - cieszę się, że mogę jej pomóc (a apetyt i pragnienie ma ogromne), ale okropnie dołuje mnie to, że nie jestem w stanie uratować każdego zwierzęcia pokrzywdzonego przez zidiociałych ludzi.  Regularnie dokarmiam dwa kocury, ona jest trzecia, a mój ukochany kociak-kuternoga, którego przygarnęłam parę miesięcy temu, też stamtąd pochodził. Teraz jeszcze do tego dochodzi natarczywa myśl "kto się nimi zajmie, kiedy mnie już nie będzie?".


Kastrowałabym każdego, kto zaniedbuje swoje zwierzęta, żeby się w przyszłości nie rozmnażał i nie rozsiewał głupich genów - nie masz czasu/chęci/środków, to nie bierz zwierzaka! A jak bierzesz, to bierz za niego odpowiedzialność do cholery jasnej, no! Tylko tyle i aż tyle. 


(OK, oddychaj: głęboki wdech, i wydech... Wdech, wydech...)

Żeby się już bardziej nie nakręcać na noc - bo jeszcze nie zasnę! - to zmienię temat na coś przyjemniejszego: książki, które kocham. Jestem z siebie dumna, bo maj jeszcze nie dobiegł końca, a ja już przeczytałam ich dwadzieścia, trzy kolejne "czytają się" i powoli zbliżam się do ich końca. O tak, to mnie relaksuje i pozwala chociaż chwilowo zapomnieć, na jakim popieprzonym świecie żyjemy. 


A tak w ogóle, to serce mnie ostatnio boleśnie zakłuło, bo... Ale od początku. Lubię wiedzieć, co w trawie piszczy, więc w miarę regularnie śledzę sytuację na rynku nieruchomości. Oczywiście trendy tu panujące doskonale odzwierciedlają sytuację panującą w kraju, a więc drożyzna i porąbane ceny, popyt większy od podaży, ale ja nie o tym... I tak przeglądając sobie kolejne strony z nieruchomościami, natrafiłam niespodziewanie na dom niemal idealny. Boziu, jaki on był P I Ę K N Y! Jak z moich marzeń - mogłabym się już dziś do niego wprowadzać, bo w środku był stylowo udekorowany i nie byłoby potrzeby żadnego remontu. I nawet znajdował się w jednym z moich ulubionych hrabstw. 


Przez moment serce szybciej mi zabiło, a w brzuchu zaczęły intensywnie latać motyle - przyjemnie było oddać się fantazyjnym rozmyślaniom na jego temat. Już nawet zaczęłam sprawdzać oferty pracy w tym mieście, haha. Już byłam w ogródku, już witałam się z gąską... 


Miałam nawet ochotę skontaktować się z agentem, ale po przemyśleniu sprawy na zimno, doszłam do wniosku, że dam sobie spokój, bo chcę uniknąć rozczarowania. A i tak już napaliłam się na niego jak szczerbaty na suchary... Serce by oczywiście chciało, ale serce to... serce. Trudno wymagać od niego logiki i chłodnej kalkulacji pozbawionej jakichkolwiek sentymentów. Rozum za to podpowiada, że nie warto się w to zagłębiać. Po pierwsze - dom jest za duży, a ponieważ ma większy metraż, to kosztuje więcej, niż mój budżet kiedykolwiek zakładał. Pewnie nawet żaden bank nie zgodziłby się na kredyt. Po drugie - nie lubię żyć na kredyt. Ba, ja nawet nie mam abonamentu na telefon, bo tak bardzo nie lubię zobowiązań! Po trzecie - biorąc pod uwagę to, co dzieje się w kraju, to nie jestem pewna, czy za jakiś czas nie będę się stąd ewakuować. Pytanie tylko dokąd miałabym się udać, skoro wszędzie wygląda to podobnie? 


Na sam koniec mam do Was prośbę. Powoli dobiega końca piąty miesiąc mojego prywatnego pisania dla mocno okrojonej publiki. Czy moglibyście rzec słówko na ten temat? Jak to Was osobiście dotknęło: mieliście w tym czasie problemy z czytaniem/komentowaniem, czy to, że zamknęłam stronę dla nieznanej mi publiki, wpłynęło pozytywnie/negatywnie na Wasze doświadczenia? A może sprawiło, że zaczęliście rzadziej/mniej chętnie tu zaglądać? Bardzo interesują mnie te aspekty i byłabym wdzięczna za jakiekolwiek opinie. Nie liczę, że każdy z Was udzieli mi odpowiedzi, bo niestety są tu osoby, które komentować nie chcą, mimo wszystko mam nadzieję, że znajdą się jacyś chętni do odpowiedzi. To co? Kto się zgłasza? No dalej, udowodnijcie, że można na Was liczyć, kiedy człowiek jest w potrzebie.

wtorek, 2 maja 2023

No i mamy maj!

Kremowe płatki ostatnich kwitnących drzew wyścielają chodniki tak, jak ma to miejsce w czasie procesji na Boże Ciało.

To niesamowite jak działa ludzki umysł. Zupełnie nieproszony przypomniał mi odległe czasy, kiedy przygotowywałam się na wspomnianą procesję. Byłam wtedy małą i niewinną dziewczynką z wiklinowym koszyczkiem, w którym miałam mnóstwo płatków kwiatów świeżo zerwanych z przydomowego ogródka, ewentualnie tego należącego do mojej babki.

Babka nigdy nie była osobą nad wyraz hojną, jeśli jednak chodziło o Kościół, tak ochoczo sypała Rydzykowi groszem, jak zleceniodawcy Wiedźminowi. Z tą małą różnicą, że Wiedźmin miał ubić stwora, a Rydzyk, i jemu podobni, zapewnić wieczny żywot.

Przez bardzo długi czas miałam w życiu dwie babcie, ale tylko jedna z nich nosiła miano "babki".  Nigdy nie było problemów ze zrozumieniem, o kogo chodzi - dla wszystkich jasne było, że matka taty to babka, a mamy to babcia. Ta była moją ukochaną, zawsze miała dla mnie mnóstwo czułości, a także... banknoty, które "magicznie" wysuwała ze swojej dłoni i błyskawicznie wciskała do mojej. Robiła to przy tym z taką zwinnością, że niejeden magik mógłby jej pozazdrościć manualnych zdolności.

Ku zaskoczeniu wszystkich kwiecień okazał się zimny i mokry, ale dopiero maj niesamowicie nas zaskoczył, bo przyniósł ze sobą spore ocieplenie. I to dokładnie na długi majowy weekend. A nie od dziś wiadomo, że ładna pogoda lubi się rozmijać z weekendem jak kłamczuch z prawdą.

Gdzieś tam mignęły mi co prawda krzyczące tytuły artykułów o najcieplejszym weekendzie roku, zbytnio się jednak nimi nie ekscytowałam, bo pismacy nie raz i nie dwa udowodnili, że zrobią wszystko, by przyciągnąć jak największą liczbę czytelników. Już dawno uodporniłam się na ich clickbait, ale artykuły poświęcone wszelkim (mini)falom upałów nieustannie cieszą się sporą popularnością i plasują wysoko w rankingu. Irlandczycy wydają się łaknąć dobrych wieści pogodowych niczym kania dżdżu.

Pewnie teraz niektórych zaskoczę, ale tę ciepłą majówkę z własnej woli całkowicie spędziłam w domu i absolutnie tego nie żałuję. Po pierwsze - już od dłuższego czasu najszczęśliwsza czuję się w momencie, w którym wchodzę do swojego domu i, jednym ruchem ręki zamykającej drzwi, odgradzam się od tego całego syfu na świecie. Ludzie regularnie mnie rozczarowują i wkurzają. W domu odpoczywam. Co prawda nie aż tak bardzo, jakbym chciała, bo okoliczni mieszkańcy skutecznie mi to utrudniają swoim głośnym zachowaniem, ale jednak.

Jak tylko widzę moją ulubioną kotkę, idącą do mnie z podniesionym ogonem, albo "malucha", który każdego dnia udowadnia mi, że przygarnięcie go tego zimnego grudniowego dnia było moją najlepszą zeszłoroczną decyzją, to od razu czuję się szczęśliwsza, a do tego lżejsza o -10 kg balastu - złożonego z przeróżnych trosk i mozołu - i codziennie noszonego na swoich barkach. Szkoda tylko, że nie wyrabiają się od niego muskuły. Dziś miałabym bary wyrzeźbione jak Pudzian.

Jak ja kiedyś mogłam bez niego żyć?! (bez kota-przybłędy, nie Pudziana)

Po drugie - gdybym wyjechała na weekend, to po powrocie zastałabym... zalaną kuchnię. Przeciekający sufit to od jakichś dwóch lat nawracający epizod w moim życiu. Wiem, jak to brzmi, jakbym co najmniej mieszkała w jakiejś lepiance albo ziemiance, takie jednak są realia na Zielonej Wyspie, gdzie znaczna część domów zbudowana jest z dykty i kartonu.

Kiedy zatem zaczął przeciekać bojler, znajdujący się na piętrze nad kuchnią właśnie, to na parterze na suficie zaczęły pojawiać się mokre okręgi, z których sączyła się woda.

A jak to stwierdził Owidiusz, taki starożytny mądrala, który niegdyś postanowił uprzykrzyć życie wszystkim licealistom uczącym się łaciny, kropla drąży skałę nie siłą, lecz częstym spadaniem. I w taki właśnie sposób, po jednym, drugim i trzecim przecieku, w nasączonym suficie zrobiła się wyrwa. Piękna to ona nie jest, ale jednocześnie nie przeszkadza w życiu codziennym (poza tym, że kłuje w oczy).

Właścicielce - po tutejszemu: landlady - niezbyt się spieszyło do naprawy, strach było ją też do tego ponaglać na wypadek, gdyby wpadła na genialny pomysł przeprowadzenia kapitalnego remontu - bo ten z kolei byłby świetnym pretekstem do nieprzedłużenia umowy najmu. A czasy takie mamy, proszę państwa, że strach się bać - w całym mieście ZALEDWIE trzy domy na krzyż dostępne do wynajęcia, a cena każdego przeraża - prawie 2000€! (za miesiąc, nie za rok, i nie, nie są to żadne wille z Malibu, a zwykłe szeregowe domy rodzinne o normalnym standardzie, no i z kartonowymi sufitami).

W sobotę korzystając z ładnej pogody, zrobiłam pranie i rozwiesiłam w ogródku. Wesoło dyndało na sznurku przez kilka godzin, a kiedy już nadawało się do ściągnięcia, nadeszło majestatyczne oberwanie chmury. Zanim się zorientowałam, nie było już czego ratować, wszystko za to nadawało się do wyżymania. Nie wiem skąd, nie wiem, jak pojawiła się ta czarna chmura, a wraz z nią... grzmoty. Ci, co wiedzą co nieco o Irlandii, wiedzą też, że tutaj burza prawie nie występuje w przyrodzie. Tak samo jak węże. Było jak w tym przysłowiu o gromie z jasnego nieba (no dobra, wcale nie było znowu takie jasne...) Gdyby Irlandia była kobietą, miałaby borderline - osobowość z pogranicza. W jednej minucie prażące słońce, w następnej wiatr, chłód i grad - takie atrakcje to chyba tylko tutaj.

O tym, jak bardzo mokry był kwiecień, dobitnie przypomniał mi trawnik w ogrodzie. Korzystając z ciepłego dnia, wyskoczyłam do mojego prywatnego ogródka wstydu, by zrobić porządek z zalegającymi donicami z ziemią. Na bose stopy wsunęłam lazurowe chodaki, a kiedy już zakończyłam prace ogrodowe, i wróciłam do domu, okazało się, że moje stopy wyglądają tak, jakbym właśnie zafundowała im kąpiel błotną. Nie znaleźlibyście ani jednej różnicy, gdybym podsunęła Wam pod nos zdjęcie moich ubłoconych kopyt i świńskich racic.

Sobota była więc nieco kapryśna, ale kolejne dni okazały się już mniej nieprzewidywalne pogodowo.  Dziś zaś - po raz pierwszy w tym roku! - wróciłam z pracy i z wielką ulgą zapakowałam się pod chłodny prysznic, zakończyłam go zaś strumieniem z zimną wodą. Jeszcze w kwietniu kwiczałabym jak świnia - w dodatku odzierana żywcem ze skóry - gdyby ktoś zapakował mnie pod zimny prysznic, dziś prawie doznałam pod nim ekstazy. To  chyba znak, że czas wymienić zimową garderobę na wiosenno-letnią. Wystarczy, że w pracy regularnie podnosi mi się ciśnienie. Temperatura już nie musi.

A skoro o garderobie mowa, to szukałam ostatnio jakiegoś nowego wdzianka do pracy, i... jaka to była katorga, mówię Wam!

Gdyby ktoś mi kazał zdobyć pięć łez jednorożca, dziesięć kropli krwi strzygi, i upuścić trzy wampirowi, to jak Bozię kocham, poszłabym, znalazła i przyniosła. Łatwiej by mi poszło z tym zadaniem niż z wyszukaniem czegokolwiek, co nadaje się do noszenia!

Zalewa nas fala poliestru! Poliester to jest coś, czego unikam w ubraniach jak diabeł wody święconej. A tymczasem co rusz... Jak tylko znajdę coś, co mi się podoba, to oczywiście poliester! To już nie produkują normalnych bawełnianych ubrań?! Nie wiem, jak to wygląda w sklepach stacjonarnych, bo korzystałam ze strony internetowej, z której często zamawiałam różne rzeczy w minionych latach, ale tak źle to chyba nigdy nie było. Wszędzie to gówno rozkładające się setki lat!