Pokazywanie postów oznaczonych etykietą tanie zwiedzanie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą tanie zwiedzanie. Pokaż wszystkie posty

środa, 12 sierpnia 2015

Ballysaggartmore Towers - piękno zrodzone z pychy i nienawiści


Wieże Ballysaggartmore zwane lokalnie po prostu wieżami – The Towers – to dobitny przykład na to, że nie tylko Wy dowiadujecie się czegoś ode mnie, lecz także ja od Was. Kiedy po raz pierwszy dowiedziałam się o nich od Bawy, a było to rok temu, nie mogłam pojąć, jak to możliwe, że mieszkam tu tyle lat i nigdy o nich nie słyszałam. Zabawna sprawa – dowiadywać się o lokalnych atrakcjach od czytelniczki z Polski. Ale jak to mówią: najciemniej pod latarnią. Wkrótce też wyjaśniła się zagadka mojej niewiedzy. Wieże są czymś na kształt ukrytego skarbu. Nie wspominają o nich przewodniki po Irlandii, wiedzą o nich tylko nieliczni.



Na szczęście łatwiej do nich trafić, niż odnaleźć prawdziwy ukryty skarb. Kiedy już się o nich wie, wystarczy podążać w kierunku wskazanym przez znak. A ten trudno przegapić – stoi przy moście przerzuconym przez rzekę Blackwater w uroczym Lismore, po tej samej stronie co zamek. Jak na ironię losu do wież prowadzi droga R666. Prawdziwy chichot losu zważywszy na fakt, że ich właściciela spokojnie można określić diabłem w ludzkiej skórze.



Czy dla Arthura Kiely, bo to o tym diable mowa, śmierć ojca była prawdziwym nieszczęściem, to już wielce dyskusyjna sprawa. W 1808 roku odziedziczył po nim rozległe tereny rozciągające się aż na 8000 akrach. Jedną ósmą pozostawił dla siebie na swój prywatny użytek, resztę przeznaczył na wynajem lokalnej ludności. W międzyczasie zaś, jako że woda sodowa mocno uderzyła mu do głowy, wielki pan dodał do swojego nazwiska drugi człon, stając się tym samym Arthurem Kiely-Ussher, bo tak brzmiało ono bardziej po arystokracku.



Warto wspomnieć, że Arthur miał brata Johna. Na pewnym etapie życia obydwaj panowie ożenili się, a ich wybrankami okazały się siostry z hrabstwa Galway: Elizabeth i Margaret. Wbrew pozorom to wydarzenie wcale ich nie zbliżyło. Na próżno było doszukiwać się miedzy nimi braterskiej miłości i jakichkolwiek wyższych uczuć. Miejsce miłości zajęła niezdrowa rywalizacja napędzana chorobliwą zazdrością. John i Margaret zamieszkali bowiem w dostojnej rezydencji zwanej Strancally Castle. I to było cierniem wbijającym się w zimne serca Arthura i jego żony.



Niezadowoleni małżonkowie postanowili utrzeć nos Johnowi i Margaret. Wymyślili sobie sprytny plan. Wybudują sobie jeszcze piękniejszą rezydencję! Głupi John nie będzie już wtedy chwalił się, jak wielki jest jego zamek, jak to trzeba poświęcić cztery i pół minuty szybkiego spaceru na dojście z kuchni do jadalni. Ich pałac będzie jeszcze piękniejszy!



Napędzani swoją żądzą, zaślepieni zazdrością jakoś przełknęli gorzką pigułkę w postaci tymczasowego mieszkania w skromnym – zapewne tylko ich zdaniem – domu Ballysaggartmore House, zniszczonym w 1930 roku. W myślach już widzieli się w najpiękniejszym pałacu w całej Irlandii. Mieli powody do dumy i pychy. Obmyślony plan zaczął przynosić pierwsze pożądane efekty. Powstały piękne wieże w gotyckim stylu: jedna będąca jednocześnie mostem, druga „zwyczajna”, ale wcale nie ustępująca urodą tej pierwszej. Ich budowa pochłonęła 2000£. I to był chyba ten moment, w którym Arthur rzekł do Elizabeth: Houston, we have a problem!  Wyprztykaliśmy się z całej kasy!



A co się robi, kiedy jest się okrutnym właścicielem ziemskim? Wtedy za swoje błędy każe się płacić swoim najemcom. Jakby mało było nieszczęść, z którymi musiała zmagać się ludzkość Irlandii [zaraza ziemniaczana, która doprowadziła do tzw. wielkiego głodu i śmierci miliona osób], Arthur dodał ubogim chłopom kolejne w postaci podwyższonego czynszu. Tym samym zapisał się na kartach historii jako ten zły landlord.



Podczas gdy inni właściciele ziemscy, ci o dobrym sercu, obniżali chłopom czynsz, on go bezlitośnie podnosił. A wszystko to w jednym celu: ziszczenia marzenia o najpiękniejszym zamku. Ci, którzy nie mieli pieniędzy na czynsz, byli brutalnie pozbawiani domów: wyrzucani na bruk, a ich domostwa niszczone. Ich miejsca zajmowało nabyte przez Kiely’ego bydło i owce – w jego mniemaniu miało ono zapewnić mu większy dochód niż chłopi.



Nic dziwnego zatem, że niechęć do okrutnika rosła w zastraszającym tempie. W maju 1847 roku podjęto próbę zamachu na życie Arthura. Co prawda zakończyła się ona fiaskiem, winnych ujęto i zesłano na Tasmanię jakiś czas później, to jednak dobra passa opuściła Arthura. Nie udało mu się dopiąć swego. Wymarzona posiadłość nie została wybudowana. Dziś o niespełnionym marzeniu tego szaleńca przypominają bajkowe wieże - piękno, które zrodziło się ze zła.



Z informacji praktycznych: niewielki parking znajduje się po prawej stronie drogi R666. Tu [po uprzednim zabraniu z auta wszystkich cennych rzeczy – o czym przypomina ostrzegawczy znak] można od razu ruszyć w głąb lasu, albo skorzystać z ławki i urządzić sobie piknik. Warto jednak nieco się z tym wstrzymać, bo w głębi lasu jest zdecydowanie przyjemniej. Odpowiednia w tym celu ławka znajduje się koło wieży z mostem i niewielkiego wodospadu. A nawet jeśli jest ona zajęta, to mamy do dyspozycji spory pas zieleni.



Nie ma większego znaczenia, czy wybierzemy ścieżkę po prawej stronie parkingu, czy też po lewej. I tak dotrzemy do tego samego celu. Ta po prawej już na samym początku zaczyna się dość ostrym podejściem. Reszta trasy jest za to prosta, lekka i niewymagająca. Ścieżka po lewej cały czas delikatnie wspina się pod górkę. Warto mieć dobre obuwie, przystosowane do leśnych wędrówek, bo podłoże bywa podmokłe i śliskie. Trasa jest przyjemna, zatacza pętlę i ogólnie mówiąc ma niewielki stopień trudności. Mijaliśmy po drodze rodziny z dziećmi w wózkach. Cały spacer zajął nam prawie godzinę, z czego sporą część poświęciliśmy na robienie zdjęć. Dobre miejsce na spędzenie czasu na świeżym powietrzu wśród siedemnastowiecznych dębów i innych drzew. Miejsce piękne o każdej porze roku. Klimatyczne i „magiczne”.




czwartek, 16 kwietnia 2015

Poranek w cieniu ruin opactwa: Corcomroe Abbey


Czasami śpię jeszcze o takiej porze, ale w tamten niedzielny poranek byłam na nogach już od jakichś trzech godzin. Na mojej twarzy nie było żadnych oznak snu, a znajdujący się przede mną obiekt miał skutecznie sprawić, że przez najbliższe pół godziny będę zajęta zwiedzaniem i fotografowaniem. Czas snu bezpowrotnie minął. Teraz należało korzystać z pożądanych okoliczności, jakimi bezsprzecznie był brak innych turystów, a także ze sprzyjających warunków atmosferycznych. Na większe skupisko ludzi można tu natrafić w czasie rezurekcyjnej mszy wielkanocnej. Podoba mi się pomysł odprawiania nabożeństwa w Niedzielę Wielkanocną w wielu opuszczonych ruinach dawnych świątyń. Taka poranna msza pod gołym niebem, kiedy powietrze jest jeszcze cudnie orzeźwiające, a zewsząd otacza nas duch przeszłości, ma niepodważalny urok.



Urokliwa jest również lokalizacja Corcomroe Abbey. Opactwo znajduje się w zielonej dolinie otoczonej surowymi, szarymi i skalistymi wzgórzami Burren przez co cały kompleks może budzić skojarzenia z oazą zieleni na pustyni. Mała czarna tabliczka informacyjna przytwierdzona do jednej ze ścian ruin zdradza, że opactwo znane jest również jako  świątynia Sancta Maria de Petra Fertilis – Matki Boskiej Żyznej Gleby, a misterne zdobienia wewnątrz świątyni, m.in. w postaci powszechnych w Burren dzwonków, mają nawiązywać do wspomnianej nazwy.




Corcomroe Abbey jest cysterskim opactwem wzniesionym najprawdopodobniej pod koniec XII wieku z wapienia - surowca, którego nie brakuje w okolicy. Jak to bywa w tego typu przypadkach, genezę ruin spowija mgiełka tajemniczości, a turystom podsuwa się kilka wersji do wyboru. Legendy przypisują założenie opactwa władającemu Thomondem - w skład którego wchodziło m.in. hrabstwo Clare - królowi Conorowi na Siúdaine O’Brien. Conor opuścił świat doczesny w 1267 roku i w podzięce za swą dobroczynną postawę wobec świątyni został pochowany w jej prezbiterium. Zanim jednak powiedział swe ostatnie słowo i zdążył wydać ostatni dech, skazał na śmierć pięciu architektów-murarzy odpowiedzialnych za budowę opactwa. Tak na wszelki wypadek, bo trzeba przecież dmuchać na zimne, a człowiek to tylko marna istota, która za odpowiednią opłatę jest w stanie zdradzić własną matkę, a co dopiero skonstruować konkurencyjną pod względem splendoru świątynię.



las krzyży i łyse wzgórza Burren w tle


Choć grobowiec z podobizną wspomnianego Conora istotnie znajduje się w opactwie i cieszy się całkiem dobrym stanem, rzeczywistość wyglądała prawdopodobnie mniej brutalnie, bo za wzniesienie Corcomroe Abbey najpewniej odpowiada Donal Mór O’Brien, dziadek Conora. Klan O’Brien czynnie patronował Corcomroe, jak również wspierał inne ufundowane przez siebie świątynie. Nie był jednak wolny od ludzkich ułomności, zatem w jego obrębie zdarzały się niesnaski i zgrzyty.




Jak mówi kolejna legenda – na początku XIV wieku nieopodal opactwa doszło do starcia między dwoma członkami klanu. Po jednej stronie stanął Donough wraz ze swoimi ludźmi, po drugiej Dermot i jego zwolennicy. Udając się na pole bitwy Donough natrafił nad jeziorem na wiedźmę i stos okrwawionych kończyn. Czarownica szybko i wymownie zwizualizowała mu najbliższą przyszłość – widziany przez niego krwawy stos miał składać się z jego żołnierzy, a leżąca wśród niego głowa Donough z pewnością nie była dowodem na sukces w bitwie. Taka wizja niezbyt przypadła do gustu wodzowi i jego ludziom. Chęć pochwycenia autorki czarnego scenariusza nie powiodła się. Odwagi i waleczności zapewne nie można było odmówić żołnierzom i choć wiedźma nie miała pojęcia o sztukach walki, miała asa, który zapewnił jej przewagę - miotłę. Donough próbował podnieść morale swych wojowników wmawiając im, że czarownica jest oszustką i kochanką jego rywala, Dermota, zaś całe przedstawienie było strategicznym trikiem mającym odebrać im chęć do walki. Jak okazało się niedługo później, czarownica nie była bajkopisarką. Pole bitwy pokryło się krwią i trupami ludzi Donough, ale wódz niekoniecznie to zobaczył, jako że sam okupił walkę swoim życiem.




Spacerowałam wśród licznych nagrobków zapewne zwyczajnych ludzi. Jaskółki krążyły nad moją głową, a ptasi trel wesoło rozrywał ciszę niedzielnego, zwyczajnego poranka. Było przyjemnie, bo promienie słoneczne ogrzewały świat, czyniąc to miejsce wyjątkowo przyjaznym do spacerowania. Kiedy jednak znalazłam się wewnątrz wysokich murów, a słońce chwilowo schowało za chmurami, Połówek skapitulował i pospiesznie schował się w aucie. Równie szybko odczułam chłód tego miejsca. Nie było sensu doszukiwać się w tym lodowatego podmuchu śmierci i dusz wypełniających te ruiny. Nie było w tym nic spirytystycznego i pozaziemskiego. Nie czułam tu niczyjej obecności. Wiedziałam też, że nie podgląda mnie żadna para ciekawskich oczu, nawet tych Połówka. Nie musiałam zbliżać się do auta, by wiedzieć, że mój towarzysz właśnie ma je zamknięte i korzysta z klimatyzacji. Nadrabia sen, który mu rano ukradłam.



sobota, 11 października 2014

Podróż do wnętrza ziemi - jaskinia Dunmore

Do środka centrum turystycznego wpadłam z obłędem w oczach. Gdzie tu są jakieś toalety? [tak, kobiety też sikają!] - zdesperowanym i wręcz błagalnym głosem zapytałam mężczyznę za ladą. Nie było czasu na zbędne gadki-szmatki. Po pierwsze dlatego, że sytuacja była naprawdę awaryjna, a po drugie trafiłam na ostatnie w tym dniu oprowadzanie. Niewątpliwie był to przychylny uśmiech losu wobec mej osoby. Jadąc w aucie miałam w głowie tylko jedną myśl – zdążyć na czas. Zdążę? Nie zdążę? – zastanawiałam się w końcowych kilkudziesięciu minutach mojej podróży. Nie miałam żadnej pewności, że mi się uda. Godziny otwarcia jaskini Dunmore Cave zamieszczone w zabranych przeze mnie przewodnikach były rozbieżne.

Wszyscy już sobie poszli. Zabieram cię ze sobą – rzekł żartowniś za ladą, który dwie minuty wcześniej litościwie wskazał mi drogę do ubikacji. Nawet teraz nie mieliśmy czasu na spokojną rozmowę. Choć mężczyzna był niewątpliwie ciekawym interlokutorem, przyjechałam tu w ściśle określonym celu i właśnie zamierzałam wykorzystać szansę daną mi przez los. Leć! – rzekł już całkiem poważnie recepcjonista wskazując mi kierunek, w którym powinnam się udać. A ja zgodnie z jego radą zagęściłam ruchy.


Drogę do jaskini pokonałam w skupieniu. Do jej wejścia prowadzą dwa długie rzędy schodów przedzielone metalową barierką. Bieg po nich w dół zbocza mógłby okazać się zdradliwy, a efekt bolesny. A ja zaplanowałam sobie skromne, niezauważalne entrée – bez huku i niezdrowego zainteresowania, które z pewnością towarzyszyłyby mojemu ewentualnemu upadkowi ze szczytu ponad trzystu schodów.  

Wejście do Dunmore Cave robi wrażenie – szczególnie wtedy, kiedy ma się okazję spojrzeć na nie z lotu ptaka. Jaskinie, które do tej pory odwiedziłam, miały przeważnie niewielkie otwory wejściowe. Tu jest dziura na sześć metrów wysoka, a wewnątrz wielka ciemność i pustka. The mouth of a huge beast – paszcza wielkiej bestii – to określenie jaskini spotykane w irlandzkim folklorze. Całkiem trafne.



Choć istnienie tej groty odnotowano już dawno, dawno temu, miejscowa ludność niezbyt kwapiła się, by wejść w paszczę potwora. Przez długi czas wejście do Dunmore Cave utożsamiano z wrotami do piekła. I wcale mnie to nie dziwi. Dziś, kiedy centrum przystosowano do ruchu turystycznego, wszystko jest tu dopieszczone i zapięte na ostatni guzik. Ale wieki temu musiało być tu zupełnie inaczej: bardziej pierwotnie, prymitywnie, a przez to strasznie. I ciemno – bo oświetlenie Dunmore Cave to stosunkowo nowy wynalazek pochodzący z końca XX wieku.


Jestem w stanie wyobrazić sobie - i przede wszystkim zrozumieć - obawę dawnych ludzi przed jaskiniami. Niekoniecznie nazwałabym to nyktofobią, chyba bardziej zdrowym rozsądkiem. Wchodzisz kilkadziesiąt metrów poniżej ziemi w wielką niewiadomą. W nowy wymiar, gdzie tak naprawdę nie wiesz, co cię czeka. Zewsząd otacza cię bezgraniczna ciemność, a bez świeczki jesteś skazany na wieczne błądzenie. Twój wzrok nigdy nie zaadaptuje się do wszechobecnej ciemności. Bo jaskinia to królestwo czerni i mroku, a ty do tego świata nie należysz. To specyficzny podziemny świat rządzący się swoimi prawami. Logicznie rozumując jest to świat, w którym człowiek jest intruzem. Powietrze jest tu niezwykle czyste. Przyjemnie wciągać je w płuca, ale podziemny świat dobry jest dla robaków i kretów. Nie daj się zwieść, człowieku. Przebywanie pod wodą lub ziemią jest oczywiście możliwe, ale to tylko tymczasowy pobyt. Stworzeni zostaliśmy, by stąpać po ziemi. Tu jest nasz świat, a dawna ludzkość – jakkolwiek prymitywna i mało zaawansowana cywilizacyjnie – wydawała się wyraźnie dostrzegać tę prawdę. Dlatego pod ziemię, do wielkiej czarnej dziury, gdzie czyhała NIEPEWNOŚĆ i istniało NIE WIADOMO CO, po prostu się nie wchodziło. Nie, gdy się nie musiało.

W irlandzkim folklorze Dunmore Cave przewija się wielokrotnie, dziwnym trafem przeważnie w mrocznym kontekście. Wspominanie o tej jaskini wiąże się zazwyczaj z niewidzialną etykietą ‘trzymać się z daleka’ chociażby dlatego, że dawno temu grota uchodziła za siedzibę Władcy Mysz, gigantycznego kota Luchtigerna, który – kto wie – może nie pogardziłby także mięsem na dwóch nogach. O ile na wieść o tej legendzie można się ironicznie lub pobłażliwie uśmiechnąć, w przypadku legendy o masakrze wikińskiej na miejscowej ludności już nie bardzo można to zrobić. Bo znaleziska w jaskini jak najbardziej przemawiają za tym, że historia nie jest wyssana z palca, a faktycznie miała miejsce w X wieku.

Jak głosi legenda, w 928 roku doszło tu do tragedii. To właśnie wtedy wikingowie pod wodzą niejakiego Godfreya mieli dokonać barbarzyńskiego najazdu na miejscową ludność. Jak głoszą dawne dzieje, najeźdźcy splądrowali i zniszczyli jaskinię, zabijając przy tym tysiąc osób. Przez długi czas historia wydawała się być tylko legendą aż do lat 70. XX wieku, kiedy to archeologowie natrafili na pewne artefakty. Jednak najważniejszym znaleziskiem okazały się być szczątki 44 ludzkich szkieletów. Wtedy też  na poważnie zaczęto zastanawiać się nad autentycznością historii o masakrze. Liczba 1000 osób, dla których grota stała się mogiłą, ciągle jednak wydawała się być przesadzona. W pobliżu jaskini istniały pradawne forty, zatem jeśli faktycznie wikingowie zamordowali tyle osób, najprawdopodobniej zrobili to właśnie tam, nie zaś w jaskini.


Warto wspomnieć, że znalezione kości 44 osobników należały w dużej mierze do dzieci i kobiet – osób, które  w przypadku ataku były praktycznie bezbronne i które nie mogły odegrać znaczącej roli w przypadku defensywy. Nieszczęśnicy zdecydowali się wejść do jaskini, bo zmusił ich ostateczny czynnik – pragnienie życia. W tym przypadku strach przed śmiercią okazał się być silniejszy niż strach przed ciemnością. Jaskinia jednak nie zapewniła im bezpieczeństwa. Wikingowie najprawdopodobniej podążyli za grupką i dopięli swego – zabili uciekinierów. Jako że ich szczątki nie wykazują śladów użycia ostrych narzędzi, uważa się, że wikingowie zaczadzili uciekinierów rozpalając ogień.


Ta wersja wydaje się mieć solidne podstawy do uważania jej za prawdziwą.  Niektóre z monet znalezionych w jaskini wybito w w płn-wsch Anglii około 920 roku. Co ciekawe, wspomniany Godfrey miał przybyć do Irlandii kilka lat później z Yorku leżącego właśnie w tamtym regionie Anglii. Zwykły przypadek? Pytanie tylko, czy garstka męskich kości, które również znaleziono w jaskini to szczątki starszych mężczyzn szukających w jaskini schronienia wraz z kobietami i dziećmi, czy też może kości samych wikingów, którzy w jakiś sposób stracili życie.


Jaskinia Dunmore nie jest ani najpopularniejszą ani nawet największą irlandzką grotą. Jest za to jedną z najciekawszych tutejszych jaskiń krasowych. Paradoksalnie jest też  najtańsza. Wstęp dla dorosłych kosztuje tu zaledwie 3 euro, co jest naprawdę rzadkością w dzisiejszych realiach. Warto tu przyjechać i pokonać ponad 700 schodów [w obydwie strony] chociażby po to by zobaczyć fairies’ floor – podłogę, na której, jak głosi folklor, śpią wróżki i którą uprzednio zawsze zamiatają z wszystkich kamieni wrzuconych tu przez człowieka.


Możemy też zobaczyć tu duszka Caspera, czy też imponujące kalcytowe nacieki połyskujące w świetle niczym magiczne drobinki. Nade wszystko warto jednak przyjechać tu dla prawie sześciometrowego stalagmitu znanego jako The Market Cross i przekonać się, czy należymy do obozu tych, którzy widzą w tej kolumnie krzyż, harfę czy też może rękę trzymającą kufel Guinnessa. Ilekroć patrzę na ten imponujący stalagmit, mam ochotę - wzorem ojca Jacka Hacketta – zawołać: Drink! Drink!  Bo niech mnie kule biją, jakkolwiek intensywnie wytężałabym wzrok, nie dostrzegam tam nic poza ręką z kufelkiem piwa.

Polecam to miejsce, bo po prostu na to zasługuje. Jest unikatowe, tanie, interesujące, owiane mgiełką tajemniczości. Przyjeżdżając tu nie odkryjemy prawdy, bo ta – jak mniemam – już dawno została pogrzebana na dnie jaskini, ale grzechem byłoby nie zajrzeć do tego podziemnego świata, który przez miliony lat powstawał dla nas. Grzechem byłoby odrzucenie tego daru natury.


środa, 31 lipca 2013

Tajemnice irlandzkich torfowisk


Wyglądają bardzo niepozornie, mało zachęcająco i niezbyt atrakcyjnie. Wydawać by się mogło, że nie oferują nic ciekawego, bo na pierwszy rzut oka nie ma tam nic do zwiedzenia i nic do odkrycia. Tymczasem skrywają w sobie mnóstwo skarbów bezcennych dla dziedzictwa narodowego. Są źródłem znalezisk, które u niejednego archeologa i naukowca powodują szybsze bicie serca i wywołują przyjemny dreszczyk ekscytacji.



Przede wszystkim są niezwykle ważnym elementem naszego środowiska. Miejscem ciężkim do życia, ale jednocześnie bardzo ciekawym z naukowego punktu widzenia. Są siedliskiem wielu rzadkich gatunków roślinnych i zwierzęcych, których być może nie zobaczylibyśmy nigdzie indziej. Zwykło się je określać mianem księgi historycznej, bo w istocie są takim nietypowym źródłem wiedzy, dzięki któremu możemy dosłownie stanąć oko w oko nawet z człowiekiem z epoki żelaza.



W maju 2003 roku Kevin Barry, pracujący na torfowisku w hrabstwie Offaly, wydobył z podłoża tajemnicze szczątki ludzkie. Nie wiedział, że jego niepozorne odkrycie wkrótce przejdzie do historii. Znalezione przez niego pozostałości ciała nie były tym, czym myślał zarówno on, jak i przybyła na miejsce policja. To nie były zwłoki jednej z zaginionych wówczas osób, lecz mężczyzny, który zmarł… grubo ponad 2000 lat temu! Niewiele jednak na to wskazywało, zatem zanim archeologowie mogli obejrzeć ciało i oszacować wiek zmarłego, policja zajęła się jego odciskami palców w celu wszczęcia śledztwa. I nie, nie jest to głupi żart, ani historia wyssana z palca. Torfowiska wykazują doskonałe właściwości konserwujące, a ich zimne, kwasowe, pozbawione tlenu środowisko sprawia, że znajdujące się w nich ciała nie ulegają rozkładowi, lecz do tego stopnia podlegają naturalnemu procesowi mumifikacji, że dzięki odpowiednim badaniom można określić nawet zawartość żołądka zmarłego. Zmarłego ponad dwa tysiące lat temu, przypominam.




Old Croghan Man, bo tak ochrzczono zmarłego mężczyznę, był pozbawiony głowy i dolnej części ciała. Miał najprawdopodobniej dwadzieścia parę lat i był niezwykle wysoki jak na dawne warunki, mierzył niemalże dwa metry. Miał rany kłute klatki piersiowej, a także zadbane dłonie, co wskazywałoby na dość wysoki status społeczny i wykluczało ciężką pracę fizyczną. Ciało pozwoliło archeologom uzyskać odpowiedź na wiele pytań, ale są też takie pytania, które do dziś pozostają bez odpowiedzi. Czy widoczna na jego ręce rana kłuta zdradza próbę obrony przed atakiem? Złożono go w ofierze bóstwom płodności, czy zabito z innego powodu? Czy torturowano go za życia, czy też może widoczne nacięcia miały symboliczne znaczenie i dokonano ich pośmiertnie?




Znaleziony w tym samym roku w hrabstwie Meath Clonycavan Man był dla odmiany bardzo niewielkiego wzrostu. Mierzył jakieś 160 cm, a jego imponujący, nażelowany irokez był prawdopodobnie nie tyle elementem ozdobnym, co po prostu próbą dodania sobie kilkunastu dodatkowych centymetrów. Jemu udało się nie stracić głowy, ale nie zdołał ocalić swego młodego życia. Zabito go najprawdopodobniej latem lub wczesną jesienią, wypatroszono. Obrażenia głowy i klatki piersiowej zdradzają atak ostrym narzędziem, najprawdopodobniej siekierą. Ciała obydwu mężczyzn nie były pierwszymi odkryciami tego rodzaju. W samej Irlandii wydobyto ich już blisko sto.




Torfowiska stanowiły niegdyś ważne plemienne granice. Ciała, które w nich znaleziono, były niekiedy okaleczone i pozbawione sutków. Do takich należały wspomniane szczątki Old Croghan Man i Clonycavan Man. Dla niektórych archeologów są one wystarczającym dowodem na to, że szczątki należą do niedoszłych królów. Na korzyść tej tezy przemawia tradycja… ssania sutków króla, praktykowana w pogańskiej Irlandii. Taki gest był przede wszystkim wyrazem oddania, lojalności i przywiązania do władcy. Zapewne nie bez znaczenia pozostawała przyjemność seksualna czerpana z takich praktyk. W grze o tron brak sutków oznaczał dla pretendenta tylko jedno: game over.




Z torfowisk wydobywa się nie tylko tajemnicze ciała, lecz także przedmioty osobistego użytku, broń, a niekiedy nawet… ser. W 1987 roku kolejny Irlandczyk dokonał niecodziennego znaleziska. Paddy Casiddy wraz z synem udał się na torfowisko w celu pozyskania materiału na opał. Jakie było jego zdziwienie, kiedy jego standardowa wizyta zakończyła się odkryciem ponad pięćdziesięciokilogramowej bryły sera pochodzącej z około XI wieku. Znalezisko było w na tyle doskonałym i apetycznym stanie, że niedługo później Helen Lucy Burke, znany krytyk gastronomiczny, pokusiła się o degustację. Wrażenia smakowe były zdecydowanie niezapomniane. Ziarnisty ser przywoływał zapach stóp zakażonych grzybicą i smakował niczym zjełczałe masło. Tym zresztą najprawdopodobniej był.



Warto bowiem wspomnieć, że w VI wieku zapoczątkowano zwyczaj wkładania masła wymieszanego z czosnkiem do wiklinowych koszyków lub innych drewnianych naczyń i zakopywania go w torfowiskach. Taki sposób konserwacji wzmacniał smak, zapewniał niską temperaturę i zapobiegał narastaniu grzyba. Pozyskiwano w ten sposób specjalny rodzaj masła na pewne okazje jak na przykład post. Być może masło było w późniejszym okresie chowane ze względów bezpieczeństwa – przed atakami angielskich oddziałów usiłujących zniszczyć zapasy żywieniowe irlandzkich klanów, a tym samym doprowadzić do głodu.




Clara Bog Visitor Centre + biblioteka


Wszystkim tym, którzy chcieliby się zapoznać z ciekawą tematyką irlandzkich torfowisk, polecam przyjechanie do Clary w hrabstwie Offaly. To tu w budynku mieszczącym bibliotekę przy Ballycumber Road (R436) znajduje się centrum turystyczne. Visitor Centre [zamknięte w niedziele] ma niewielkie rozmiary, ale w zupełności wystarczające, by oswoić odwiedzających z często obcą im tematyką torfowisk. Zawiera wiele ciekawych interaktywnych ekspozycji w języku irlandzkim i angielskim, a entuzjastyczni pracownicy z pewnością zadbają o to, byśmy jak najwięcej skorzystali na tej wizycie.



kuliki (curlew) - jedni z mieszkańców torfowisk



Samo torfowisko leży na południowy wschód od Clary, jakieś 2 km od Visitor Centre, na drodze łączącej Clarę i Rahan. Raczej nie natrafimy tam na tłumy, bo jak słusznie stwierdziła pracownica Visitor Centre - it’s very peaceful. To bardzo ciche miejsce, gdzie mamy doskonałą okazję pospacerować po specjalnie skonstruowanym deptaku o długości jednego kilometra. Przy odrobinie szczęścia uda nam się dostrzec – ale niekoniecznie sfotografować - kolorowe ważki potrafiące pędzić nawet z prędkością 30 mil na godzinę. Clara Bog to także przykład jednego z najlepiej zachowanych, stosunkowo niezniszczonego przez człowieka, torfowiska wysokiego w całej zachodniej Europie.



Wizyta na torfowisku jest z pewnością wizytą niestandardową. Inną niż typowe zwiedzanie ruin i zabytków. Dla mnie okazała się ciekawą lekcją botaniki, dzięki której udało mi się poszerzyć przysłowiowe horyzonty. Interesujące miejsce dla otwartych i ciekawych umysłów. Polecam najpierw zapoznać się z Visitor Centre, a dopiero potem podjechać na torfowisko. Aby docenić ten niezwykły teren, jakim jest 440-hektarowe torfowisko Clara Bog, warto najpierw zbudować sobie zaplecze wiedzy. Fajnie spaceruje się po deptaku [nie wolno z niego schodzić], kiedy umysł z nami współpracuje i podsuwa nam np. obrazki gigantycznych, dwumetrowych irlandzkich jeleni, których rozpiętość poroża wynosiła nawet 3,5 metra. Dziś już ich nie spotkamy, wyginęły po epoce lodowcowej, ale gdzieś tam kilka metrów pod powierzchnią ziemi zapewne są jeszcze ich szczątki. I nie tylko ich.




Clara Bog regularnie organizuje różne atrakcje dla dorosłych i dzieci. W każdą środę o 12:00 odbywa się darmowe oprowadzanie, a dziś z uwagi na International Bog Day, Międzynarodowy Dzień Torfowisk, zapewne przygotowano jeszcze więcej atrakcji.