Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wakacyjny urlop. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wakacyjny urlop. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 8 listopada 2020

Powrót na walijską ziemię: nocleg (prawie) z piekła rodem

 

Pierwszy nocleg w czasie zeszłorocznego pobytu w Walii okazał się dla nas istnym kuriozum. Zarezerwowany pod koniec dnia w Tenby, w czasie jazdy, kiedy już udało nam się złapać zasięg w telefonie, na długo pozostanie w mojej pamięci. Za sprawą dobrych i złych powodów.

Przede wszystkim daliśmy się nieco złapać w pułapkę fałszywej reklamy, a może właściwie w pułapkę zastawioną przez własną wyobraźnię? Opis obiecywał bowiem niemal gruszki na wierzbie: sielską lokalizację tak typową dla rezydencji wiejskich, a jakby tego było mało - prywatny dostęp do plaży. I to chyba było to magiczne zdanie, po którym wyłączyło mi się logiczne myślenie i wszystkie alarmowe lampki w mojej głowie.

Nie zagłębiając się w ogóle w opinie pozostawione przez byłych gości, a jedynie sugerując się bardzo dobrą oceną tego przybytku, zgodnie rzekliśmy: "bierzemy!" Bo i nad czym było się zastanawiać? Robiło się coraz później i wypadałoby znaleźć sobie jakieś przytulne gniazdko do relaksu, aby wypocząć przed kolejnym dniem - dniem, który jak przypuszczałam, obfitował będzie w liczne atrakcje i intensywne wrażenia.

Jak się wkrótce okazało, "przytulne gniazdko" byłoby ostatnim określeniem, którego użyłabym w stosunku do naszej noclegowni. Sama lokalizacja nie była zła, jako że rezydencja znajduje się na terenie parku narodowego, a zatem jej bezpośrednie okolice obfitują w drzewa i sielską, senną atmosferę, ale samo wnętrze budynku sprawiło, że poczułam nieprzyjemny niepokój we własnym wnętrzu, a przed oczami pojawił mi się obrazek z pewnego brukselskiego noclegu, kiedy zobaczyliśmy w swoim pokoju skołtunioną kołdrę bez poszewki i cudze włosy w łazience.

W recepcji zaś zamiast eleganckiej kobiety odzianej w klasyczny uniform czekała na nas... "babcia klozetowa". W podomce, z gołymi ramionami i chyba w dodatku na boso. Ja rozumiem, że rezydencja wiejska to nie Hilton ani Ritz, i że miejsca takie jak to z definicji są bardziej swobodne, ale to nie było i nadal nie jest jednoznaczne dla mnie z posiadaniem recepcji, która wygląda tylko odrobinę lepiej od widoku, jaki musiała prezentować zbombardowana przez Amerykanów Hiroszima.

Jakby tego było mało, "babcia klozetowa" nie grzeszyła też manierami. Od niechcenia grzebała w swoim centrum dowodzenia, usilnie próbując znaleźć naszą rezerwację, na co cierpliwie ją naprowadzaliśmy, podpowiadając, że została zrobiona niedługo przed naszym przyjazdem, że pokój dla dwóch osób, że z wanną, że na jedną noc tylko.

Na dobrą sprawę, to nawet nie wiem, czy ją znalazła, czy też postanowiła machnąć na to wszystko ręką, ale ostatecznie odparła, że wanny nie dostaniemy, na co ja z kolei ugodowo stwierdziłam, że to nieważne, bo ja na przykład preferuję prysznic i w ogóle nic się nie stało. "Babcia klozetowa" wydawała się być jednak tak samo zainteresowana moimi preferencjami jak tym, czy 100 000 km stąd pada deszcz, czy akurat świeci słońce.

Przy okazji poinformowała nas, że jeśli chcemy coś przekąsić, to musimy jak najwcześniej dać jej znać, to ona wtedy postawi w gotowości kuchnię. Czy muszę dodawać, że nawet nie przeszło mi przez myśl, żeby tu cokolwiek jeść, bo jak tylko weszłam do naszego pokoju utrzymanego w stylu czasów słusznie minionych, czyli na oko lat 80., to moje myśli zaczęły natarczywie krążyć wokół jednej, jedynej tematyki: "którędy do wyjścia?!".

"Wisienką na torcie" okazała się być nasza łazienka en-suite. Nie dość, że drzwi do niej nie otwierały się całkowicie, bo blokowało je łóżko, to była ona koszmarnie wąska, co pogarszał tylko fakt, że jakieś dziesięć cennych centymetrów zabierał stary, odstający grzejnik z prawej strony, a z naprzeciwka kilkadziesiąt  kolejnych pożerała umywalka, pozostawiając tylko ciasny przesmyk między jednym ustrojstwem a drugim. Chcący dotrzeć do sedesu, trzeba zatem było odbyć slalom wyciskający z człowieka siódme poty, i którego to zdecydowanie nie szło robić w nocy po omacku, bo cały proceder zwyczajnie nie mógł zakończyć się powodzeniem. Całe szczęście, że chociaż słuchawka pod prysznicem nie była nieruchoma i przytwierdzona do ściany, bo wtedy to już w ogóle chyba bym się załamała.

A czy wspominałam już, ile samozaparcia kosztowało nas dotarcie po schodach do naszego pokoju na piętrze bez ryzyka utracenia przytomności? Korytarze bowiem wypełniał tak mocny i tak uporczywy smród mokrych i brudnych psów, że dla własnego dobra należało pokonywać go bez oddychania a jedynie na głębokim wdechu.

Jedzenie w takim przybytku nie znajdowało się zatem na mojej liście rzeczy koniecznie wymagających zrobienia, jako że ostatnią rzeczą, o której wtedy marzyłam, było zatrucie pokarmowe. Pasibrzuch Połówek jednak przyjął całą sytuację dzielnie na klatę i stwierdził optymistycznie, że on by jednak zaryzykował i poszedł coś zjeść.

Cóż mogę powiedzieć? Chyba nie mógł tego dnia wpaść na lepszy pomysł! Bo choć noclegownia pozostawiała wiele do życzenia pod względem higieny i komfortu, to jednak restaurację miała naprawdę godną uwagi, a zjedzona w niej kolacja okazała się być najmilszym akcentem w czasie całego naszego pobytu w tej niepozornej rezydencji.

Zacznę od tego, że kiedy Połówek - zgodnie z prośbą - poszedł poinformować recepcjonistkę, że skorzystamy z możliwości zjedzenia kolacji, dano mu wolną rękę i pozwolono wybrać miejsce skonsumowania posiłku: bar z jego swobodną i niewymuszoną atmosferą lub nieco bardziej elegancką restaurację.

Kiedy kilkanaście minut później, pomimo braku masek gazowych i "hazmatów", udało nam się sprawnie pokonać śmierdzący korytarz i trafić do restauracji, byliśmy w niej sami, co niewątpliwie było sporym atutem. Przyciemniona sala sprawiała nad wyraz przyjemne i relaksujące wrażenie, obsługa była naprawdę miła, menu zadziwiająco rozbudowane i oferujące wiele wyszukanych dań - tak lokalnych jak i tych bardzo popularnych - a jakby tego było mało, z głośników sączyła się klimatyczna muzyka: "All I Ask Of You", "Phantom of the Opera", "Music of the Night", "Don't Cry For Me Argentina", "I Don't Know How To Love Him"... Wsłuchując się wówczas w imponujący głos Bocelliego, wyśpiewującego "L'abitudine", pomyślałam sobie, że gdybym lepiej nie znała Połówka, i gdybym nie wiedziała, że jest mniej więcej tak samo romantyczny* jak śnięta ryba, to byłabym w stanie przysiąc, że to on stoi za ścieżką dźwiękową [nawiązującą do naszej przeszłości i jego lubianych musicali] i że zaraz padnie na kolano, by mi się ponownie oświadczyć.

Choć nie obyło się bez małych "potknięć", kiedy okazało się, że na kuchni zabrakło warzyw do sałatki i czosnkowych pieczarek do steku w sosie brandy, które to zamówił Połówek, jedzenie zdecydowanie przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Mój grillowany pstrąg z młodymi ziemniaczkami i coleslawem był naprawdę smaczny, ale w żaden sposób nie mógł równać się z przepysznymi frytkami Połówka, jakie podano mu do kawałka wołowiny i groszku, i od których trzeba było odciągać mnie wołami. Szczęśliwie dla mnie Połówek zgodził się przehandlować swoje frytki na moje ziemniaki.  

Nie wiem, czy to ten jakże uroczy i smaczny posiłek tak łagodząco na mnie wpłynął, ale kiedy wróciłam do naszego starego, styranego i ascetycznego pokoju, jakoś łaskawiej na niego spojrzałam. Przypominałam wtedy bardziej słodką i niewinną owieczkę niż wściekłą krowę. Do tego stopnia poprawił mi się humor, że po relaksującym i odświeżającym prysznicu usiadłam sobie na podłodze koło otwartego okna. Na tej samej podłodze, na którą jeszcze niedawno spoglądałam z mało ukrywaną dezaprobatą, bo uginała się przy każdym stawianym kroku. Usiadłam na niej, oparłam się plecami o zimny grzejnik, poczytałam przez chwilę zabraną z Irlandii książkę Caroliny Setterwal, "Let's Hope For The Best", a potem sięgnęłam po mój podróżniczy dziennik i, przy dźwiękach deszczu uderzającego o blaszany dach, napisałam: Dzień pod znakiem "counting blessings".    

Tę nietypową rezydencję o jakże niewymuszonym stylu od blisko dwudziestu lat prowadzi bardzo nietuzinkowa para: Roy i Vicki. Ona pochodzi z Kenii, on z Mjanmy znanej również jako Birma [i sam właśnie tej nazwy używa]. Obydwoje mieli dość pracy w branży lotniczej i niezdrowego wyścigu szczurów. Postanowili osiąść właśnie tu, w środku zalesionej okolicy, gdzie codziennie zamiast eleganckich mężczyzn w drogich garniturach szytych na miarę widzą coś innego - borsuki i lisy, które dokarmiają wieczorami.

Wspólnymi siłami stworzyli miejsce przyjazne dla miłośników i właścicieli psów - jako że sami nimi są - a negatywnymi opiniami gości, pojawiającymi się od czasu do czasu, wydają się w ogóle nie przejmować. Co więcej, wydają się przy tym mieć tyle pewności, że miejsce, które stworzyli, jest właśnie takie, jakie chcieli i jakie być powinno: czyli właśnie swobodne, bezpretensjonalne i swojskie, że w pewien sposób trudno nie przyznać im racji. Nie po to uciekali od wyścigu szczurów, by później samemu zacząć go organizować, tyle tylko, że w innej scenerii.

I choć następnego dnia podano mi na śniadanie najgorsze jaja Benedykta, jakie kiedykolwiek jadłam, i tak mam dziwne wrażenie, że po noclegu w tym miejscu powinnam zapisać w swoim podróżniczym dzienniku trzy rzeczy, których się nauczyłam w czasie tego jednego krótkiego pobytu: 1. "Nie daj się zwieść pozorom!" 2. "Nie oceniaj książki po jej okładce!" I lekcja trzecia, najważniejsza, dlatego też pisana drukowanymi literami: "DON'T BE SUCH A JUDGEMENTAL PRICK!!!"

 

 

______

*  Gdybyście, Drogie Panie, chciały sprawdzić, czy macie do czynienia z romantykiem, to wystarczy, że zadacie mu krótkie pytanie: "co we mnie najbardziej lubisz?" Jeśli wzorem Połówka krzyknie "CYCKI!!!", to nie, nie jest romantykiem. Ale przynajmniej jest prawdomówny.

wtorek, 20 października 2020

Summer In The City - Salthill (3)

 

Szybko polubiłam moją nową wakacyjną rutynę. Życie pozbawione stresu i obowiązków zdecydowanie mi służyło, podobnie zresztą jak zmiana scenerii. Dni upływały w ślimaczym tempie i chociaż nadal budziłam się po szóstej - napędzana siłą przyzwyczajenia albo po prostu światłem wpadającym do pokoju, niczym królewski herold na dwór, by obwieścić dobrą nowinę i nastanie kolejnego dnia - były to pobudki z cyklu tych przyjemnych i nieznających pośpiechu. 

 

Jako że mój kilkudniowy pobyt był tani między innymi właśnie dlatego, że nie zawierał opcji wyżywienia, nie byłam w żadnym stopniu ograniczona godzinami serwowania śniadania. Czasami po prostu wstawałam, rzucałam poduszkę w nogi łóżka, i kładłam się na nim, już bez wchodzenia pod kołdrę, by popatrzeć sobie na świat. Właśnie tam, na drugim krańcu pokoju, znajdowało się małe okno zaprojektowane przez pijanego architekta. Poniżej poziomu łóżka, tuż nad podłogą. 

 

Patrzeć, co prawda, nie było zbytnio na co, bo widok był wyjątkowy szkaradny. I choć regularnie docierały do mnie odgłosy skrzeczących mew, na próżno mogłabym szukać zarówno ich jak i skrawka oceanu. Innymi razy zaś szłam prosto pod prysznic i znów wracałam do łóżka, by w spokoju spędzić w nim kilka kolejnych godzin, całkowicie zatapiając się w książkowym, fikcyjnym świecie - bez zerkania na zegarek, bez konieczności jednoczesnego głaskania kota, bez nieudolnych prób przekonania go, że jak ze mnie zejdzie, to będzie mu jeszcze wygodniej. 

 

By popatrzeć sobie na naprawdę ładne widoki, a zarazem przypomnieć sobie, że nie jestem w więziennej celi, musiałam jednak opuścić swoją komnatę. Codzienne spacery wzdłuż wybrzeża szybko uświadomiły mi, że Salthill zamieszkują niepokorni obywatele i dotyczy to zarówno ludzi jak i zwierząt. Ci pierwsi bowiem nic sobie nie robili z zakazu wyprowadzania psów na plażę, obowiązującego od pierwszego maja do trzydziestego września od 8:00-21:00, ani też z nakazu prowadzenia ich na smyczy


 

A mimo to nikt tu na nikogo nie donosił, nikt nikogo nie straszył policją. Panował tu jakiś niepisany rodzaj umowy. Ciche przyzwolenie na takie postępowanie pod warunkiem sprzątania po swoich pupilkach, czego wszyscy skrupulatnie przestrzegali. Ci drudzy zaś często za nic mieli dystans społeczny i bez skrępowania, za to z wrodzoną psią ciekawością, podbiegali do upatrzonych przechodniów, by się przywitać. Wszystko jednak odbywało się w tym charakterystycznym, luzackim irlandzkim duchu - bez zadęcia, za to z pretekstem do uśmiechu i krótkiej, przyjaznej wymiany zdań między obcymi ludźmi. 


 

W małym, ale malowniczo położonym "dziecięcym" parku poświęconym tragicznie zmarłej Celii Griffin, sześcioletniej ofierze (jednej z wielu) plagi głodu, która nawiedziła Irlandię w XIX wieku, dwukrotnie natrafiłam na Irlandczyka z dwoma czworonogami, ale tylko jednym na smyczy. Ten drugi podbiegł do mnie niczym do najlepszego kumpla, mimo że widział mnie po raz drugi na oczy, a dla nas, dwójki nieznajomych, był to tylko kolejny powód do uśmiechu. My dog is following you! - rzekł on, kiedy znów się mijaliśmy. Oh, come on, we have to stop meeting like this! - rzekłam rozbawiona ja. 

 

W drodze na Mutton Island przebiegł koło mnie piękny rudowłosy seter bez smyczy - a jakże - za to z właścicielką sprężystym krokiem podążającą za nim w odległości kilku metrów. Jakiś czas później z kolei miałam następne, ostatnie już, bliskie spotkanie z czarnym owczarkiem, którego właścicielka od razu zaczęła przepraszać i tłumaczyć, że on już tak ma, bo jest niesamowicie przyjazny. 


 

Dla kogoś, kto nie przepada za psami, albo zwyczajnie się ich boi, mógłby to być całkiem spory minus miasta i poważny powód do dyskomfortu. Dla mnie jednak, wychowanej na wsi wśród dużych psów i marzącej jako dziecko o posiadaniu doga niemieckiego mogącego osiągnąć większą wagę niż niejeden człowiek, były to tylko przesympatyczne gesty i powody do nielicznych interakcji z innymi. Bo choć w czasie wyjazdu na ten urlop przyświecała mi idea odpoczynku, a nade wszystko ucieczki od zgiełku miasta i ludzi, zawsze uwielbiałam w Irlandii te niezobowiązujące wymiany myśli i uśmiechów między nieznajomymi, stanowiące swoiste przypomnienie, że jesteśmy ludźmi i powinniśmy traktować się jak ludzie - potencjalni przyjaciele, nie zaś najwięksi wrogowie. 


 

 

Salthill tak bardzo zaskoczyło mnie na plus. Zdecydowanie nie tego się spodziewałam. Przede wszystkim obawiałam się tłumów, masy ludzkiej nieustannie płynącej promenadą, hałasu ruchliwego miasta, może nawet jakichś krzywych spojrzeń przechodniów - pandemia bowiem nadal w najlepsze panowała.  Nie wiem, czy to zasługa pogody, koronawirusa, roboczych dni, czy czegoś jeszcze innego, mniejsza o to, najważniejsze jednak, że rzeczywistość przeszła moje najśmielsze oczekiwania. A ponadto odczarowała mi poprzednią wizytę w tym miejscu, której nie wspominałam z jakimś wielkim rozrzewnieniem. 


 

 

Tłumów nigdzie nie widziałam, przez co spokojnie można było zapomnieć, że zaledwie trzy kilometry stąd znajduje się centrum Galway - jedno z największych i najbardziej tętniących życiem irlandzkich miast - a tych spacerowiczów, na których natrafiało się na promenadzie, nikt nie traktował niczym trędowatych, potencjalnych nosicieli wszy łonowych, koronawirusa, dżumy czy innej cholery. Nikt się nie krzywił z niesmakiem, nikt ostentacyjnie nie usuwał, mimo że w tamtym czasie okrycia twarzy nie były wymagane (poza środkami transportu) i na palcach jednej ręki mogłabym wyliczyć tych, których przez te kilka dni widziałam w maskach. 


 

 

Lato w mieście, moja niegdysiejsza wersja koszmaru, okazało się być niesamowicie rozbieżne z moimi wyobrażeniami, ale ani przez chwilę nie było mi smutno z tego powodu. Co najwyżej głupio. Zrozumiałam bowiem, że czasami wcale nie trzeba jechać, nie wiadomo jak daleko od domu, by zaznać ukojenia. Ja znalazłam je właśnie tu, w mieście, spacerując w siąpiącym deszczu z kubkiem kawy w ręce, przesiadując na plaży i przyglądając się toczącemu się życiu z pozycji niezaangażowanego obserwatora.   


 


 


 

sobota, 10 października 2020

Urlop w Salthill (2)

Byłam tak bardzo pewna swego. W dniu, w którym rozindyczona wróciłam z pracy (mimo że powinnam być już na urlopie), energicznie wrzucałam do walizki kolejne rzeczy, będąc święcie przekonaną, że tylko wyjazd może mnie teraz uratować i że to najlepsze, co mogę dla siebie zrobić.


   

Tego mocnego przekonania zaczęło mi jednak wkrótce brakować. Najpierw w miarę tego jak mokłam, później zaś już w moim pokoju wielkości mysiej norki.


 

Moja walizka jeszcze dobrze nie wylądowała na hotelowym łóżku, kiedy naszły mnie pierwsze wątpliwości. Sceptycznym wzrokiem omiotłam swój pokój, w którym nie bardzo było miejsce na cokolwiek innego poza łóżkiem. I choć widziały gały, co brały (wiedziałam, że rezerwuję "small double room"), nie sądziłam jednak, że dostanę taką mikroskopijną klitkę przepełnioną w dodatku uporczywym zapachem farby. To właśnie tu po raz pierwszy przyszło mi się zmierzyć z coraz śmielej poczynającymi sobie wątpliwościami, z coraz większą śmiałością tłumiącymi dominującą jeszcze do niedawna euforię związaną z długo wyczekiwaną podróżą.  



"Po co mi to było? Powinnam być teraz w domu" - pomyślałam zrezygnowana, kiedy dotarło do mnie, że najbliższe trzy dni będę musiała spędzić w tym wyjątkowo minimalistycznie urządzonym pokoiku, z którego nawet najbardziej ekstremistyczny asceta uciekłby z głośnym krzykiem.  


 

Na moim pierwszym urlopie po znienawidzonym lockdownie nie spodziewałam się myśli tego typu. Nie miałam ich na żadnym z moich ostatnich wyjazdów. W Castlebar przeciągałam w czasie powrót do domu, w Portmagee szybko się odnalazłam, a jeszcze szybciej zaaklimatyzowałam w donegalskim domku latarnika. Stąd natomiast w pierwszym odruchu miałam chęć uciec.



 

Wyglądało to trochę tak, jakby wreszcie dopadła mnie karma. Zemsta miasta, w którym byłam kilkadziesiąt razy, ale które świadomie lekceważyłam, konsekwentnie traktowałam po macoszemu i redukowałam do roli miasta tranzytowego, nieczuła na to, co mogłoby mieć mi do zaoferowania. Galway nigdy nie było dla mnie turystycznym celem samym w sobie, jedynie środkiem do celu sprowadzonym do kilku charakterystycznych punktów wzdłuż N6, a potem N59, drogi prowadzącej do Connemary. W myślach odhaczałam je wszystkie: najpierw Clayton Hotel, potem Maldron Hotel, Dunnes Stores, Kingfisher Club, Business Park, Glenlo Abbey... Żegnajcie, czerwone światła i korki, witaj, oszałamiająca przyrodo.



Zimne i wrogie przyjęcie ze strony miasta wydawało mi się zatem sprawiedliwe. Kiedy jednak udało mi się już poskromić odruch ucieczki z hotelowego pokoju, a negatywnym myślom pierzchnąć, pozostało mi jedynie zaakceptować sytuację i podnieść rękawicę wyzywająco rzuconą w moim kierunku: Fair enough, the game is on! Znów zaczynałam przypominać tę buńczuczną wersję siebie sprzed kilkunastu godzin.


Kiedy jednak rano wybudziłam się ze snu poszatkowanego donośnymi odgłosami skrzeczących mew, i poczułam wyraźny ból gardła po jego lewej stronie, wiedziałam już, że to będzie nie fair gra, i że Galway ma po swojej stronie mocnego sprzymierzeńca w postaci karmy. A ta - jak słusznie obiegowa opinia głosi - to prawdziwa wyrachowana wywłoka.


W pierwszym odruchu miałam ochotę żałośnie zaskomleć, w ramach protestu na taki obrót wydarzeń, i schować się głęboko pod kołdrę. Jednak zamiast użalać się nad swoim losem niczym zięba z wiersza Brzechwy, która siedziała na dębie i prorokowała: "Na pewno dziś się przeziębię! Dostanę chrypki, być może, głos jeszcze stracę, broń Boże", wstałam, wzięłam prysznic, aplikując sobie przy okazji zewnętrznie kofeinę w postaci peelingu kawowego na całe ciało, a potem na kilka kolejnych godzin dałam pożreć się łóżku, czytając w nim "Promyk słońca" Michalak i na niego też czekając.


 


Dotarłszy do końca powieści, doszłam do wniosku, że czas zmierzyć się z ewentualnymi belkami rzucanymi mi pod nogi przez złośliwą karmę i przede wszystkim zaczerpnąć tego świeżego morskiego powietrza, którego tak mi brakowało. Mój rekonesans rozpoczęłam zatem od spaceru w kierunku Grattan Beach i Mutton Island, która zachęcająco majaczyła w oddali, kusiła i wabiła tą swoją latarenką niczym najbardziej wprawna kokietka.


Ja prostym człowiekiem jestem: widzę latarnię, to pędzę w jej kierunku, na nic innego specjalnie nie zważając. I o ile odcinek wzdłuż plaży Grattan przebyłam przyjemnie i bezproblemowo, u wejścia na - długą na jakiś kilometr - groblę, odgradzającą mnie od latarni, natrafiłam na niewidzialną, ale trudną do pokonania ścianę smrodu. Na brzegu zalegała bowiem cała zawartość wybebeszonego oceanu, wydzielając z siebie intensywny fetor.



W pewnym sensie mogłoby to tłumaczyć panującą tu pustkę, bo choć miejsce było malownicze, to jednak śmierdzące jak cholera w efekcie czego oprócz mnie na grobli znalazła się tylko garstka niespełnionych szambonurków. Do latarni ostatecznie nie dotarłam, bo na wysepce, na której się znajduje, jest też oczyszczalnia ścieków. Wstępu do niej bronią zakazy, kamery i metalowe furtki, co można z powodzeniem uznać za overkill - ta bariera smrodu u wejścia na groblę sama w sobie jest wystarczającym zabezpieczeniem.   


 


Co ciekawe, to właśnie tu, na tym przesmyku obmywanym z dwóch stron przez wody Atlantyku, po raz pierwszy odczułam stuprocentową satysfakcję z decyzji o przyjeździe do Salthill. Na myśl o tym, że w tym samym czasie mogłabym być w pracy, wstrząsnęła mną silna fala mdłości. Wzdrygnęłam się bardziej, niż wtedy, kiedy uderzyła mnie ściana smrodu.



 

Niedługo później zaś minęłam depresyjnie wyglądająca czaplę, i pomimo nieba w groźnym, granatowym kolorze, postanowiłam zaryzykować zmoknięcie i podjąć się ewentualnej próby pobicia rekordu Usaina Bolta w czasie powrotnego galopu do mojej noclegowni. Udałam się tam, gdzie jedna z najkrótszych rzek Europy, River Corrib spotyka się z Zatoką Galway - do Claddagh, która z kolei zalicza się do najstarszych tutejszych wiosek rybackich. I choć od blisko stu lat nie ma już w niej tych charakterystycznych uroczych irlandzkich chat krytych strzechą, do których sobie czasami wzdycham (zastąpiono je nowoczesnymi brzydactwami), miejsce to nadal zachowało w sobie sporo dawnego uroku.



 

Przysiadłam na jednej z ławek i zrobiłam to, co mężczyzna naprzeciwko mnie, od którego oddzielała mnie cała szerokość rzeki - zatopiłam w swoich myślach, podczas gdy nieopodal mnie trwała zacięta walka wygłodniałych mew o chociażby skrawek chleba naan, chapati, pity czy czegokolwiek innego, co miał w swojej reklamówce mężczyzna o azjatyckich korzeniach. 



 

Los mi, o dziwo!, sprzyjał, bo pierwszą chłodną kroplę deszczu poczułam na twarzy dopiero w  drodze powrotnej, kiedy przechodziłam koło oceanarium i byłam o rzut beretem od swojego hotelowego pokoju. Na tym etapie jednak było mi to już całkowicie obojętne - chwilę później siedziałam już w restauracji przy swoim ulubionym stoliku, piłam kawę, rozgrzewałam się i zbierałam siły na spacer wieczorową porą.



 

A kiedy wdrapałam się po schodach na drugie piętro, gdzie znajdowała się moja mysia norka i rzuciłam na łóżko by sprawdzić, jak poszło Cobenowi z jego najnowszą powieścią, świat wydał mi się jeszcze piękniejszy, a i gardło jakoś mniej bolało niż rano... Pomimo deszczowego początku urlopu wszystko układało się lepiej, niż się zapowiadało.