czwartek, 5 marca 2009

Piłkarski wieczór Taity i Połówka

To był jeden z tych dni, kiedy Taita miała niekontrolowanynapływ nieujarzmionych myśli, a w dodatku potrzebę przelania ich na swojegobloga. Wykorzystując zbawienne właściwości siostry weny, pogrążyłam się wpisaniu już drugiego z rzędu posta. Już powolutku zbliżałam się do jego końca,kiedy Połówek powrócił z pracy dziwnie podekscytowany. Stanął przede mną,demonstrując mi swoje szczęśliwe oblicze, a ja już chciałam mu rzucić wesołe„co jest?”, jednak nie zdążyłam. Wyprzedził mnie o ułamek sekundy:

- Idziesz ze mną namecz??

- Eeee, nie chce misię…

- O-bie-ca-łaś![rzekł Połówek tonem oburzonego dzieciaka, a ja już gorączkowo zaczęłamprzeszukiwać mój arsenał wymówek]

- Ale nie dzisiaj… Innymrazem, ok? [litościwie spojrzałam mu w oczy, przybierając wygląd aniołkaznajdującego się na  czubku choinki]

- No chooooodźże,leniu! [Połówek przeszedł do czynów i począł mnie odciągać od komputera,zasypując mnie przy tym stosem argumentów przemawiających za jego propozycją]

 

Przez następne kilka minut bezskutecznie próbowaliśmypostawić na swoim. Jemu nie udało się mnie zachęcić do wyjścia, a mnieprzekonać go, by został.

Wszystkie moje chwyty zawiodły. Połówek był wyjątkowozdeterminowany. Tego wieczoru nie miał zamiaru siedzieć w domu. Cierpliwieprzeczekał moje jęki i inwokacje do świętych, po czym stanowczo oznajmił, że zakilkanaście minut wyrusza na mecz.

Niepocieszona takim rozwojem sytuacji rzuciłam w jegokierunku pełne wyrzutu „To sobie idź!”, załączając przy tym jedno z tychspojrzeń, które mogłyby zmrozić wodę w rurze. Lekko nadąsana powróciłam dopisania niedokończonego posta.

Niestety. Plan dokończenia poruszonego tematu spalił napanewce. Daremnie próbowałam zogniskować myśli na tym, co chciałam napisać.Ziarno ciekawości zostało zasiane! Wyobraźnia zaczęła podsuwać mi widokibiegających po murawie piłkarzy w tak dużej częstotliwości, że zatęskniłam zastadionową atmosferą. Dodatkowo cały czas powracały do mnie słowa Połówka:Ponoć stadion jest fajny, pisali o nim „state of art”. I to chyba one zadecydowałyo zmianie mojej decyzji.

Poderwałam się z krzesła i rzuciłam w stronę szafy, byczym prędzej się ciepło przyodziać. Udzieliła mi się ekscytacja mojego faceta –fanatyka piłki nożnej. Wsiedliśmy do auta, by po chwili znaleźć się nainteresującym nas obiekcie sportowym.

 

To, co zobaczyłam przyprawiło mnie o niekontrolowanywybuch śmiechu.

- To COŚ to jest tenwychwalany przez Ciebie stadion?! [z niedowierzaniem spoglądałam to naPołówka to na boisko]

- Noooo…[niepewnymgłosem odpowiedział mój towarzysz życiowy, rzeczywistość przerosła  najwidoczniej także jego]

- To jest ten „state of art”?! To jest, kurde, jakiśżart!  [rzuciłam zniesmaczona jako żeliczyłam, iż to Pożal-się-Boże boisko noszące szumną i piękną nazwę, zrobi namnie zgoła inne wrażenie]

Mieliśmy przed oczami zwykły, a raczej najzwyklejszy obraztego, co umownie można nazwać stadionem. Zero trybun, zero miejsc siedzących.Tylko barierki oddzielające piłkarzy od ciekawskich gapiów.

- Teraz już wiem,dlaczego różne źródła podają różną jego pojemność - rzekł Połówek – bo to zależy od tego, ilu kibiców się tuupcha…

A ja wyobrażając sobie tę scenkę, parsknęłam śmiechem.Skoro już jestem przy tej kwestii, nie omieszkam odnotować, iż na meczu byłomoże trzydzieści osób?

 

Po pierwszym rozczarowaniu nastąpiło następne. Na murawęwybiegła jedenastka „Miejscowych Rangersów”, a ja myślałam, że zaraz zacznę ześmiechu tarzać się po ziemi. Zobaczyłam grupkę super wątłych chłoptasiów,którzy pewnie spokojnie przeszliby pod moją pachą, a potem to samo w wydaniuDrużyny Przeciwnika. Zwątpiłam. Czy ja przyszłam na rozgrywki trampkarzy?

 

Mecz był co najmniej tak nudny jak czytany przeze mniejakiś czas temu pierwszy tom „À la recherche du temps perdu” Prousta. Żadnychinteresujących sytuacji podbramkowych, zero imponującego dryblingu, zerowyróżniających się akcji. Super wątli chłoptasie padali non stop na murawę, aja przy każdym ich upadku drżałam o stan ich kości. Drżałam też z zimna,zastanawiając się, kiedy przejdę w stan hibernacji i czy będę dla przyszłychpokoleń taką atrakcją, jaką dla współczesnych jest mamut.

 

Jedyną pociechą było dla mnie Ciacho, rozgrzewający sięzawodnik Drużyny Przeciwnika, który gimnastykował się tuż przede mną, powabniegibając swym ciałkiem. Jedyny gostek o wyglądzie piłkarza z prawdziwegozdarzenia, nie zaś Stasia czy Jasia z IV b.  W momencie pojawienia się Ciacha na boisku,cały mecz nabrał dla mnie nowego wymiaru :) W ramach rewanżu na Połówku, któryodmówił mi powrotu do domu przed zakończeniem meczu, cały czas gapiłam sięwłaśnie na Ciacho, rozpływając się nad nim w zachwycie. Połówkowi zaś włączyłasię opcja „zazdrość” w efekcie której począł namiętnie krytykować powabne  Ciacho. Chęć uwiecznienia go na jakiejś fotcebyła duża, ale obawa przed zrobieniem wiochy okazała  się większa i kazała mi trzymać aparat wukryciu.

 

Z wszystkich trzydziestu kibiców zebranych tego wieczorutrafiłam zapewne na sąsiedztwo najmniej normalnego. Tuż po naszej lewej stroniestało sobie dwóch osobników heterogametycznych z czego przynajmniej jeden był poważnieupośledzony. Tatuś i synek. Wkurzający synek, który ewidentnie cierpiał nanadczynność ślinianek, jako że przez bite 105 minut pluł na wszystkie stronyświata z regularnością mniej więcej co do pół minuty. Każde jego wstrętnecharknięcie wywoływało u nas nieodpartą chęć kopnięcia go w tyłek, tak by musię przesunął na plecy, tworząc garb i czyniąc go potencjalnym kandydatem doroli Quasimodo w szkolnym teatrzyku.

Gwizdek sędziego, obwieszczający zakończenie meczu,przyjęłam z wielką ulgą. Do samochodu pognałam niczym wystrzelona z katapulty,myśląc jedynie o tym, by jak najwcześniej znaleźć się w ciepłym domu, z kubkiemgorącej herbaty w dłoniach, a przede wszystkim z dala od plującego osobnika.

I tak oto skończyła się moja przygoda z irlandzką piłkąnożną. A może dopiero zaczęła?

30 komentarzy:

  1. ~una invitada5 marca 2009 15:28

    Polecam rugby,bardzo lubie na zywo.A co do malych boisk,to pewnie tak wygladalo,kiedy chodzilo sie u mnie,na polskiej"wsi"ogladac Boruca,ktory nie byl jeszcze Borucem,tylko borucem malym:)Snieg u nas pada,ja juz zimy nie chce,znielubilam;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Hie, hie. Podoba mi się ten "mały Boruc". Teraz to już głowa naszego państwa polskiego przechrzciła na "Borubara" ;) Będąc w Glasgow, chciałam odwiedzić Celtic Park, ale czasu nie starczyło. A rugby? No cóż? Futbol uwielbiam, a rugby wywołuje u mnie spazmatyczny śmiech ;) Kilkunastu napakowanych osiłków przepychających się jak dzieci i wyrywających sobie piłkę, nie no, to doprawdy nie dla mnie ;) Ten sport nie ma dla mnie klasy i uroku ;) W ramach integracji polsko-irlandzkiej wybieram się za to na hurling. Tak się składa, że i jeden stadion i drugi leżą całkiem niedaleko naszego domu.

    OdpowiedzUsuń
  3. ~una invitada5 marca 2009 15:45

    Kochana ale z jakim zacieciem sobie te pilke wyrywaja;)Celtic Park w nieciekawej okolicy usytuowany,chyba niewiele stracilas,mimo ze stadion wyglada "po ludzku".

    OdpowiedzUsuń
  4. Hehe, przy następnym meczu rugby spróbuję na nich spojrzeć Twoim okiem ;) Ibrox Stadium też w niezbyt ciekawej okolicy się znajduje, a mimo to dotarłam tam na piechotę i to po zmroku. Nie przedstawia się imponująco z wyglądu, za to wewnątrz pierwsza klasa!

    OdpowiedzUsuń
  5. Czuję się w obowiązku interweniować ;) W gazetach pisali "state of art" o obiektach klubowych i do głowy mi nie przyszło, że nie wliczają do tego stadionu ;) Należy jednak zaznaczyć, że obiekty treningowe faktycznie są nowoczesne, podobnie jak samo boisko, na którym murawa jest w świetnym stanie. Tylko ten brak trybun...;)Co do meczu, to może nie stał on na najwyższym poziomie, ale nie rozpuszczajmy krzywdzących opinii. W takiej klasie rozgrywkowej przeważnie gra oparta jest na sile i wybieganiu, a techiniczne popisy nie są częste. Natomiast należy wyraźnie zaznaczyć, że druga bramka dla przyjezdnych była trafieniem rzadkiej urody i nie powstydziłyby się jej nawet takie asy jak Messi, Kaka czy C.Ronaldo. Oczywiście nie możesz nic o niej powiedzieć, bo zamiast oglądać mecz, byłaś zajęta wyliczaniem tortur, jakim poddasz tego plującego knypka, który stał obok :-P Na koniec jeszcze słówko o jegomościu, który doczekał się ksywki "Ciacho". Wcale mi się nie włączyła opcja zazdrość. Od początku wiedziałem, że robisz to specjalnie. Bo choć "Ciacho" faktycznie był wysoki i dysponował bujną czupryną, to jednocześnie był posiadaczem największego nochala, jaki w życiu widziałem - istny hamulec od karuzeli - przez co mógł kandydować co najwyżej do miana "Biszkopta", więc nie miałem powodów do zazdrości :-P A krytykowałem go, bo był naprawdę daremny: biegał bez ładu i składu, a jedyne, czym zabłysnął, to kilkunastometrowy spalony, na jakiego dał się złapać w końcówce. Ale w sumie czego od niego wymagać? Był zaledwie ostatnim rezerwowym w podrzędnej irlandzkiej drużynie amatorskiej ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. aga.stankiewicz@onet.eu5 marca 2009 17:57

    Rany co za mecz... Dobrze, że choć to Ciacho było ;))) Teraz na pewno się będziesz dwa razy dłużej zastanawiać nad następnym wyjściem na mecz.... Odmarzłaś już??? :) Pozdrawiam :)))

    OdpowiedzUsuń
  7. Hie, hie, hie! Mało co brakowało i zaczęłabym się ze śmiechu turlać po podłodze ;) Założę się jednak, że Dermoty słyszały mój chichot ;) Nic to, to będzie odwet za ten nocny ryk Emily ;) No, ale wróćmy do tematu ;)Owszem, bramki nie widziałam, bo zbyt wiele rzeczy mnie rozpraszało na tym "stadionie" [hahaha!] - w tym właśnie wspomniany osobnik o wdzięcznym pseudonimie Ciacho :) Kategorycznie buntuję się przeciwko umniejszaniu jego atrakcyjności fizycznej! Był powabny: miał super włosy, sylwetkę, odpowiedni wzrost i przystojną twarz, ale co Ty, facet, możesz o tym wiedzieć? ;) Co więcej, poświęcę się i jak Drużyna Przeciwnika znów zawita do naszego miasta, to ja na bank uderzam na stadion! Zaryzykuję nawet ponowne spotkanie z plującym osobnikiem! Ps. Ja zaraz wychodzę, a Ty pamiętaj o tym piekarniku! ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. Ciacho wynagrodziło mi cały trud ;) To są właśnie te dobre strony piłki nożnej - czasem można zawiesić oko na jakimś przystojnym osobniku ;) W sumie to fajnie było - przynajmniej się pośmiałam ;)

    OdpowiedzUsuń
  9. Ha, ha! Niepowtarzalne przeżycia :-) Na twoim miejscu już drugi raz nie dałabym się wyciągnąć na takie atrakcje.Na szczęście mój Połówek ogranicza swój piłkarski zapał do meczów w telewizji. I chwała mu, Panie, za to :-)Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  10. Maro droga, ale ja to lubię! Uwielbiam stadionową atmosferę, ten dreszcz emocji, który towarzyszy kibicom w czasie gry ich ulubionej drużyny - to coś naprawdę niezwykłego! A w tej opisanej przeze mnie przygodzie problem polegał na tym, że za dużo sobie wyobraziłam. Kiedy było się na wspaniałych stadionach o pojemności około 80 000, to ciężko się zadowolić boiskiem małomiasteczkowym boiskiem ;)Jak znam swój charakter, to jeszcze kiedyś wpadnę na mecz Miejscowych Rangersów ;) Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
  11. Ja piłki noznej nie lubię w żadnym wydaniu. Choćby nie wiem jakie ciacha grały to i tak mnie to nie zainteresuje. Siatkówka, kosz, reczna - proszę bardzo. Nawet żużel. Ale na mecz piłki kopanej nie dam się namówić :))

    OdpowiedzUsuń
  12. promyczek83@op.pl6 marca 2009 14:20

    A ja lubię takie mecze drugorzędne, uśmiać się na nich można co nie miara...z kibiców oczywiście :-)

    OdpowiedzUsuń
  13. Jestem zapalonym kibicem lokalnej druzyny siatkowki. Same Ciacha :D Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  14. Nie wiesz, co tracisz ;) Ja z kolei mam zupełnie odwrotnie - żadna ręczna, żaden żużel nie wywołują u mnie takich emocji, jak właśnie piłka nożna.

    OdpowiedzUsuń
  15. A to akurat prawda :) Czasem też z piłkarzy ;)

    OdpowiedzUsuń
  16. Same ciacha, powiadasz? W takim układzie muszę zmienić moje preferencje sportowe ;)

    OdpowiedzUsuń
  17. Taito myślisz, że Połówek zaproponuje Ci jeszcze raz taki wypad ;)? A on sam wybiera się powtórnie na takie mecz? Swoją drogą przynajmiej mogłaś "popatrzeć" na Ciacho :D

    OdpowiedzUsuń
  18. Coś mi się wydaje, że Połówek szybko odkupi ten mecz jakąś wystrzałową niespodzianką :)

    OdpowiedzUsuń
  19. ~Ola - Mama Adasia9 marca 2009 02:49

    Moj maz tez jest zapalonym fanem pilki noznej, a szczegolnie tej angielskiej i wloskiej. Co pare miesiecy sie mnie pyta czy moze bysmy mogli poleciec do Londynu na ~weekend~ zeby obejrzec jakis mecz. Jescze mnie nie przekonal. Dobrze, ze tutaj pilka nozna jest bardzo slaba i nie chce mu sie nawet chodzic ogladac. Chociaz w telewizji to juz inna sprawa :)Takze: ZNAM TEN BOL!!! :))Pozdrowienia gorace, Ola

    OdpowiedzUsuń
  20. Kiedyś byłam kibicem piłki nożnej, ale mnie to porostu znudziło. Jak przez półtorej godziny ganiają za ta piłką bez celu i nawet czasami zadna bramka nie wpadnie, to moża usnąć ! A Ciacha (jak dla mnie naet lepsze kąski) są w innych dyscyplinach ;)))))

    OdpowiedzUsuń
  21. Czego jak czego ale zamiłowania do piłki to się po Tobie nie spodziewałem. Ale akurat ta dyscyplina nie jest jakoś wśród płci przeciwnej popularna więc raczej nie dziwi mnie Twoja reakcja. A swoją drogą emocja nawet na takiej lidze parafialnej są pewnie takie same jak Lidze Mistrzów- skad ja to znam.

    OdpowiedzUsuń
  22. Droga Elso, cel zawsze jest ;) Tylko nie zawsze udaje się strzelić bramkę :)

    OdpowiedzUsuń
  23. Myślę, że zaproponuje jeszcze nie jeden raz ;) I pewnie z nim pojadę!

    OdpowiedzUsuń
  24. Gdyby nie obecność Ciacha, Połówek musiałby mi słono zapłacić za wyciągnięcie mnie na to boisko ;) A tak to mu wybaczyłam :)

    OdpowiedzUsuń
  25. Podejrzewam, że nasi faceci mieliby mnóstwo tematów do rozmów, jako że mój Połówek najbardziej ceni właśnie włoską ligę.My jesteśmy w lepszej sytuacji, bo Anglię mamy na wyciągnięcie ręki, więc to żaden problem skoczyć tam na weekend ;)

    OdpowiedzUsuń
  26. Dla mnie niezupełnie są takie same choćby dlatego, że nie jestem jakąś wielką miłośniczką lokalnych klubów, więc wynik meczu jest mi po części obojętny ;) Najbardziej emocjonuję się na meczach o ważną stawkę - siedząc gdzieś wśród kilkudziesięciu tysięcy innych kibiców. To jest coś! A atmosfera na takim meczu jest naprawdę niepowtarzalna! Pozdrawiam cieplutko!

    OdpowiedzUsuń
  27. :))))) A co polowek na to Ciacho ?;))

    OdpowiedzUsuń
  28. A to to fakt że wśród tłumu ludków mających lekkiego hopla a punkcie danej drużyny atmosfera jest zupełnie inna ale mając do wyboru mecz w TV lub na żywo wolę moją ligę parafialną nawet gdy gra się o przysłowiowa pietruszkę.

    OdpowiedzUsuń
  29. Według mnie był zazdrosny. Według jego relacji - tylko udawał zazdrość ;)

    OdpowiedzUsuń
  30. Ja mam tylko jedną ulubioną drużynę - z górnej półki wielkiego piłkarskiego światka, więc kibicowanie lokalnym klubom niestety nie wywołuje u mnie wielkiej ekstazy ;) Po prostu nie czuję się z nimi związana ;)

    OdpowiedzUsuń