sobota, 6 września 2025

Popłyń ze mną na Arranmore


Zapinajcie kapoki, popłyniemy dziś na Arranmore!


Pokażę Wam, jak mieszkają irlandzcy bogacze, i jak wygląda jedna z największych, a także najciekawszych wysp leżących u brzegów Zielonej Wyspy.


Tak naprawdę to ten wstęp jest mocno na wyrost. Przeprawa morska jest tak krótka, że jeśli ktoś jest wyjątkowym flegmatykiem, ma dwie lewe ręce, letargiczne ruchy, albo myśli, że kapok to taka orientalna potrawa, to pewnie nawet nie zdążyłby założyć na siebie tej wspomnianej kamizelki ratunkowej, bo prom już dobijałby do brzegu Arranmore.


Z Burtonport, małej wioski w hrabstwie Donegal, z której wypływają łodzie na Arranmore, to jakieś pięć kilometrów. Co to jest pięć kilometrów? To dystans, który z powodzeniem pokonałby pieszo nawet jednonogi, dzielny ołowiany żołnierzyk z bajki Andersena, i miałby z tego niezłą frajdę.


Jest tylko jeden mały problem. Nikt nie wpadł na ten genialny pomysł, aby połączyć mostem te dwa przeciwległe lądy, jak uczyniono w przypadku Achill Island, największej irlandzkiej wyspy z sąsiedniego hrabstwa Mayo.


Dla zwykłego śmiertelnika nie będącego w posiadaniu żadnej jednostki pływającej, a już szczególnie dla turysty, pozostaje jedynie przeprawa promowa. Oczywiście, jeśli ktoś ma zadatki na Robinsona Crusoe, to pewnie z powodzeniem mógłby dopłynąć tam własnoręcznie zbudowaną tratwą, nawet taką z części zamówionych na Temu. Pamiętajcie jednak, że jakby co, to nie ja podsunęłam Wam ten głupi pomysł!


Na otarcie łez mamy za to aż dwóch przewoźników w Burtonport i "rozkład jazdy" naszpikowany godzinami rejsów. W sezonie promy kursują praktycznie co godzinę, a jeśli jeden "ucieknie", pozostaje jeszcze drugi. Konkurencja bardzo chętnie zaopiekuje się takim pechowcem, a zwłaszcza jego pieniążkami.


Obydwa promy wypływają z dokładnie tego samego miejsca, kosztują tyle samo i przewożą pojazdy. Kanapowe lenie, którym nie chce się spacerować po wyspie, odśpiewują teraz hip hip hurra!


Promy różnią się głównie kolorem. Jeden jest czerwony, a drugi niebieski. Dla daltonistów mam dobrą wiadomość: nawet jeśli nie jesteście w stanie odróżnić jednego od drugiego, nie martwcie się! Bez względu na który wsiądziecie, zapłacicie tyle samo, i wylądujecie w tym samym miejscu.

Czerwony nazywa się Arranmore Ferry i obsługuje tę trasę już ponad 30 lat. Stare wygi. Pewnie nawet po ciemku by trafili. Niebieski prom nazywa się dość oryginalnie ‒ na pewno nigdy byście na to nie wpadli ‒ Arranmore Ferry, tylko ma jeszcze przedimek "The". "The Arranmore Ferry".


Jeśli ktoś jest lokalnym patriotą i lubi wspierać rodzinne biznesy, to ta opcja jest dla niego. Łódź należy bowiem do irlandzkojęzycznych mieszkańców wyspy Arranmore, rodziny Boyle, która para się tym zajęciem od ponad wieku. Niedawno odświeżyli swoją lekko zardzewiałą flotę i teraz reklamują się najnowszym nabytkiem, promem Arranmore Blu, który ma być bardziej komfortowy i stateczny niż jego poprzednik (i pewnie też konkurencja). Może przewieźć prawie 100 pasażerów i 10 samochodów, a na pokładzie można nawet napić się kawy (to z myślą o tych wczesnoporannych i późnych rejsach). Widać zatem, że dbają tu o klienta. Serwis jak w pięciogwiazdkowym hotelu!



Przekonaliśmy się o tym dobitnie, kiedy staliśmy grzecznie w kolejce do wjazdu na prom. Ponieważ był to nasz trzeci rejs na Arranmore, jednak pierwszy niebieskim promem, wiedzieliśmy doskonale, że zawsze wjeżdża się na nie tyłem. Jest to dość ciekawe doświadczenie, bo prom cumuje sobie w wodzie z otwartą paszczą, niczym wieloryb czyhający na Jonasza, a pasażerowie muszą na niego wjechać tyłem po pochylni, która, jak sama nazwa wskazuje, no... jest pochyła.



Wjazd tyłem "do wody", pochylnia... domyślacie się już do czego zmierzam? Ano do tego, że dla niektórych kierowców to karkołomny wyczyn. Dodam, że trzeba przy okazji stosować się do wskazówek załogi, która stoi na promie, bacznie obserwuje i żwawo gestykuluje, wszak prom ma ograniczoną powierzchnię i trzeba te wszystkie pojazdy ustawić na nim z głową. Przy bardzo popularnych rejsach każdy centymetr jest na wagę złota. I mówiąc "centymetr", naprawdę mam na myśli centymetry, a nie metry. Któregoś razu wracaliśmy z wyspy zapakowani po sam korek. Gorzej niż sardynki w puszce. Kiedy już byliśmy przekonani, że ciaśniej się nie da, na pokład promu wjechał... van.


Tym razem jednak nie musieliśmy tego robić, bo kiedy siedzieliśmy w aucie, nagle w szybę zapukał Irlandczyk z obsługi i coś tam zabełkotał. A ponieważ mieliśmy tu do czynienia aż z dwoma elementami zaskoczenia (jego nagłe pojawienie się i przemówienie), szok sprawił, że w pierwszej chwili w ogóle nie zrozumieliśmy, co do nas mówił. A mówił z mocnym lokalnym akcentem. Okazało się, że chciał kluczyki do samochodu, aby wjechać nim na prom, nas zaś poprosił o piesze udanie się na łódź.


Nie wiem, czy załoga tego promu zawsze oferowała tego typu usługę, czy w pewnym momencie po prostu mieli dość kiepskich, ślimaczących się kierowców i doszli do wniosku, że szybciej i lepiej będzie, jak sami te auta zaparkują.


Normalnie popłynęlibyśmy czerwonym promem, tak jak w przypadku poprzednich dwóch razów, ale ponieważ rejs, który nas interesował był już wykupiony (latem warto je rezerwować z wyprzedzeniem, przez Internet), to zdecydowaliśmy się na dziewiczą podróż The Arranmore Ferry. Na szczęście nie mieliśmy takiego pecha jak Titanic.


Góry lodowej  co prawda nie można tu uświadczyć (foki i morświny już prędzej), ale ta pięciokilometrowa trasa na Arranmore ma na swojej drodze inne przeszkody. Przede wszystkim jest bardzo widowiskowa, co jest szczególnie widoczne w ładne i słoneczne dni (powodzenia życzę!), kiedy domki odbijają się w tafli wody.


Większość z nich jest odnowiona i nadająca się do użytku, gdzieniegdzie jednak natrafić można na tajemnicze ruiny, tak jak np. ma to miejsce na największej z nich, wyspie Rutland. To tu w latach 80. XVIII wieku, kiedy wyspa znajdowała się pod angielską okupacją, chciwy szkocki landlord Conyngham założył przetwórnię ryb, aby spieniężyć ogromne zasoby śledzi. Ławice ryb tak mocno tutaj przetrzebiono, że jakieś 10 lat później trzeba było zwijać interes, bo ryb zwyczajnie nie było. Po tamtych czasach pozostało jedynie wspomnienie w postaci ruin po dawnych budynkach.


Statek meandruje między archipelagiem mniejszych i większych wysp, na których irlandzcy bogacze mają swoje domki letniskowe. Przyznaję, że posługuję się tutaj paskudnym uproszczeniem, bo nie przeprowadzałam tu żadnego spisu powszechnego, i tak naprawdę to nie wiem, czy tymi szczęśliwcami faktycznie są Irlandczycy.


Jedno jest pewne ‒ domki są przepięknie położone. Jeden z nich, imponujący Inishcoo House to odrestaurowany budynek straży przybrzeżnej, który można wynająć (jedna noc w sezonie to "jedyne" 650€!). Jacyś chętni?


Wysepki zaś nie tylko mają ciekawe nazwy (jedna zwie się Kaczka, inna Koza), ale przede wszystkim łagodne wydmy, złote plaże i zatoczki wprost zachęcające do kąpieli. 


Te znajdziemy również w naszym miejscu docelowym ‒ na wyspie Arranmore. W 2019 roku mieszkańcy wyspy wystosowali list otwarty do Amerykanów i Australijczyków, i to właśnie między innymi wizją tych pustych, złotych plaż (a także pysznymi owocami morza, smacznym Guinnessem, dobrą muzyką i zabawą, a nade wszystko super szybkim Internetem) próbowali ich skusić do przeprowadzki.

 

Realia są bowiem takie, że społeczność wyspy maleje niemal z każdym rokiem. Jeszcze na początku XX wieku żyło tu ponad 1500 stałych mieszkańców, obecnie zaś jest ich trzy razy mniej.

 

Bardzo dużo osób wyemigrowało stąd w połowie XIX wieku, kiedy Irlandię dotknęła klęska głodu. Wielu udało się właśnie do Ameryki bądź Australii. O bliskich więziach z USA przypomina pomnik, który znajdziemy na wyeksponowanej części wyspy, na małym jeziorku pośród wzgórz i torfowisk. To Beaver Island Monument.

 

Beaver to po polsku boberek. To nie tylko przezwisko, którym Jean-Paul Sartre pieszczotliwie nazywał swoją Simone de Beauvoir (nie wnikam), ale także nazwa wyspy na jeziorze Michigan w USA, gdzie osiadło wielu dawnych mieszkańców Arranmore. Dziś te dwie społeczności tworzą od 2000 roku miejsca partnerskie i to właśnie z tej okazji powstał ten wymowny pomnik.


A z tymi kapokami, to żartowałam! Na żadnym promie nie są wymagane!


 


6 komentarzy:

  1. Za każdym razem wyczekuję Twoich postów i nie mogę się doczekać kiedy zabierzesz mnie w kolejna podróż po Irlandii ! Niektóre z tych skał przypominają mi skały, które można spotkać w Girraween NP i doprawdy fascynuje mnie ich rzeźba, ułożenie i to jak niesamowicie spajają się z naturą ❤️ Przepiękne są te domki i pozostałości po starszej zabudowie, ohh jak bardzo brakuje mi takich podróży po Europie ❤️ Mam nadzieję, że w przyszłym roku uda nam się przylecieć do Polski i odwiedzić pare miejsc z naszej listy, takich miejsc jak na przykład Irlandia ❤️

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozbawiłaś mnie tym wstępem z kapokami i żołnierzykiem Andersena🙂
    Wplatasz tyle lekkości w opisy. Sama podróż promem to mała przygoda pełna barw i uśmiechu, emocji i anegdot. Od wjazdu tyłem do ‘paszczy wieloryba’, po historie o szkockich landlordach i irlandzkich emigrantach. Fajnie łączysz humor z ciekawostkami historycznymi. Złote plaże Arranmore są jak obietnica ciszy i piękna, tajemnicze ruiny i domki jak z bajki… Gdyby jeszcze tylko pogoda była bardziej "dla bogaczy" to już pakowałabym walizki 😉 chociaż ceny noclegu w Inishcoo House skutecznie sprowadzają na ziemię.
    Z każdym Twoim Irlandia staje się jeszcze bardziej barwna i pełna życia, jeszcze bardziej zielona i bardziej magiczna.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo ciekawa opowieść, a te domki rzeczywiście cudownie usytuowane prawie na samym nadbrzeżu i widowiskowo odbijające się w tafli wody. Zauroczyła mnie ta plaża, bo - jak pewnie wiesz - ja bardzo plażowa i słoneczkowa jestem :) Ciekawi mnie tylko, jak sporo jest w tamtym rejonie tak dobrej pogody, że można bez "gęsiej skórki" korzystać z dobroci słonecznych promieni i w miarę ciepłej wody?
    W każdym razie, bez względu na pogodę, ten widok ogromnie zachęca do korzystania z dobroci natury właśnie w takiej postaci.
    To musiała być ciekawa wycieczka... fotki obrazują to w zupełności.
    Pozdrawiam Cię wrześniową pogodą :)

    OdpowiedzUsuń
  4. What a lively, entertaining ride through Arranmore. I loved how you wove history, local culture, and humor into the ferry trip. It made me feel like I was tagging along, especially with the playful descriptions of the red and blue ferries and the crew handling the cars. The little historical nuggets, like Rutland Island’s fish processing past and the Beaver Island Monument, gave the trip so much depth.

    OdpowiedzUsuń
  5. Pięknie piszesz a zdjęcia jak widokówki-pocztówki, i taki inny ten świat irlandzki, nawet mimo słońca i pięknej pogody jest taki surowy, chyba trudny do życia, a może ja tak to widzę z perspektywy mojej kondycji czy raczej braku jej. Nie mogłabym jednak zamieszkać tam, ale doceniam urok tego miejsca.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ahoj Taito ! Kocham wszelkie " morskie opowiesci" i zawsze z wielka przyjemnoscia chlone widoki morskie i wszystko co z nim zwiazane. Jako dziewczyna znad morza mam te milosc gleboko w sobie i zadne widoki gorskie, choc przepiekne i zapierajace nieraz dech w piersiach, nie zastapia mi widoku morza rozciagajacego sie az po horyzont...Piekna wycieczka Taito, dzieki za relacje i cudne zdjecia. Choc faktem jest, ze morze irlandzkie czy widoki szkockich i polnocnych plaz sa dosc surowe , a pogoda potrafi tam dopiec i z cieplem nie ma to nic wspolnego :)) Potrafi sieknac lodowatym deszczem i wiatrem, i przeniknac czlowieka do kosci. O tej porze roku jest jeszcze przyjazna dla gosci... Oj, brakuje mi tych widokow i bliskosci morza na codzien, mieszkam jakies 100-120 km od najblizszej plazy a kiedys mialam ja na wyciagniecie reki. A wy macie daleko czy blisko Taito? Usciski Kitty 🛟⚓️🛟⛴️⛴️⛴️

    OdpowiedzUsuń