Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Coolturalnie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Coolturalnie. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 27 marca 2023

"Johnny". Zło dobrem zwyciężaj.

W sobotni wieczór klapnęłam ociężale na salonową sofę umęczona mijającym tygodniem, chorobą, życiem. Wszystkim razem i każdym z osobna.

Tylko Netflix może mnie teraz uratować, pomyślałam, licząc, że uda mi się znaleźć coś ciekawego, co pozwoli mi się zrelaksować.

Całkiem niedawno trafiłam w ten sposób na wybornego "Luthera", miałam więc nadzieję, że metoda na chybił-trafił zadziała także i teraz.

Jakież było moje zdziwienie, gdy jedną z pierwszych propozycji okazał się być polski film "Johnny". Ja, jak zawsze, do tyłu z bieżącymi wydarzeniami - w pierwszej chwili nawet nie zorientowałam się, że to polska produkcja (teraz już wiem, że film miał premierę jakieś pół roku temu!), moją uwagę przykuła jednak znana twarz.

"Przecież to ksiądz Kaczkowski!" - głos w głowie utwierdził mnie w przekonaniu, że się nie pomyliłam.

Nie żebym była religijną fanatyczką, znająca z wyglądu wszystkich kapłanów znad Wisły. Tego konkretnego jednak dobrze kojarzyłam dzięki mojej niezastąpionej mamie, która jakiś czas temu podesłała mi jego książki do przeczytania. Na okładce był wizerunek księdza. Ci, którzy znali Jana z widzenia, doskonale wiedzą, że był on bardzo charakterystyczny i zdecydowanie nie należał do "niewidocznych ludzi".

Jestem "trochę" uprzedzona do rodzimych produkcji. Bogiem a prawdą, nigdy specjalnie nie robiłam niczego by to zmienić. To taki rodzaj uprzedzenia, kiedy doskonale wiesz, że coś dyskryminujesz, ale nie jest ci z tego powodu wcale źle.

Bo ile razy można się sparzyć?

Raz - OK. Dwa - też. Nawet trzy. Z czasem jednak uczysz się odpuszczać. Sam Einstein twierdził, że szaleństwem (a ja dodałabym do tego jeszcze: głupotą) jest robienie tego samego w kółko i oczekiwanie innych rezultatów.

Niech mnie kule biją! Tego się nie spodziewałam!

Trochę nieśmiało wcisnęłam "play", sama sobie dodając odwagi - przecież nic nie tracę, najwyżej wyłączę po dziesięciu minutach.

Już po pięciu minutach wygodniej umościłam się na sofie, po dziesięciu szczelniej okryłam kocem, a po piętnastu byłam już całkowicie pochłonięta oglądanym obrazem. 

To chyba najlepszy polski film, jaki kiedykolwiek widziałam!

Wspaniała praca kamery, naturalna gra aktorska, absorbująca fabuła, poruszająca historia. Nade wszystko jednak podbudowująca.

Teraz sobie myślę, że tymi wszystkimi epitetami można by z powodzeniem określić samego głównego bohatera - świętej pamięci księdza Jana Kaczkowskiego, który w ciągu swojego, relatywnie krótkiego życia, inspirował rzeszę ludzi.

I niekoniecznie mam tu na myśli "moherowe berety", raczej zwykłych ludzi, często wręcz ateistów, którzy z różnych powodów odeszli od Kościoła. Jan na nowo przywracał im wiarę w dobro, dodawał otuchy, wlewał trochę ciepła w serca.

Sam o sobie żartobliwie mówił, że jest onkocelebrytą - człowiekiem znanym z tego, że ma raka. W rzeczywistości był kimś znacznie więcej. I co ciekawe, w pewnym sensie był całkowitym przeciwieństwem tak dobrze nam znanego wizerunku duchownego: moralizatora, hipokryty, aroganta, mizogina...

Podczas gdy inni kapłani stali na tak wysokim piedestale, że głowę mieli w chmurach, on zniżał się do poziomu zwykłego człowieka. Nie tyle mówił, co i jak robić, co po prostu demonstrował.

Pokazywał to, o czym niegdyś mówił ksiądz Popiełuszko (do którego Jan wydawał się mieć słabość) - udowadniał, że zło da się zwyciężyć dobrem.

I tu w historii pojawia się ten "zły" - Patryk Galewski. Los źle go w życiu potraktował, więc sam zaczął źle postępować. Nie miał dobrego wzorca. Ojciec alkoholik nigdy nie zadbał o to, by syn wyszedł na ludzi, by wyrósł w przekonaniu, że może wszystko. Resztę zrobiło złe towarzystwo.

Narkotyki, włamania, rozboje, poprawczak, więzienie. Historia stara jak świat? Ale tylko do pewnego momentu.  

Do momentu, w którym drogi obydwu z nich krzyżują się w puckim hospicjum, gdzie Patryk trafia w ramach kary. Nie bardzo nawet wie, co to to hospicjum, a już tym bardziej nie zdaje sobie sprawy, że praca w nim odmieni jego życie.

Nie wie, że w tym samym hospicjum, tej umieralni, tej "przechowywalni" terminalnie chorych on się tam na nowo narodzi. I że w tych narodzinach nie będzie towarzyszyć mu żadna akuszerka, a ksiądz (zresztą sam umierający).

Ksiądz, który pod powłoką dilera i recydywisty dostrzegł w nim przede wszystkim człowieka.

Tam, gdzie inni okazywali mu pogardę, on okazał mu miłosierdzie.

Tam, gdzie inni kręcili głową, i szeptali między sobą, że z tego chłopaka to już nic dobrego nie będzie, on okazał mu dobro. Miłość, do której nie był przyzwyczajony. Życzliwość, której nie zaznawał wcześniej. Zrozumienie, którego nikt mu nie oferował.

I choć zabrzmi to patetycznie - wiara, nadzieja i miłość potrafią zdziałać cuda.

W tym wypadku zadziałały. Patryk sam otwarcie mówi, że gdyby los nie postawił na jego drodze księdza Kaczkowskiego, dziś pewnie już by nie żył. Gangsterski świat zrobiłby swoje. Albo on sam skróciłby swoje życie (ma na swoim koncie próby samobójcze). W "najlepszym" wypadku siedziałby dziś za kratami.

Kiedyś tam, dawno temu, wstępując na duszpasterską ścieżkę, Jan Kaczkowski zawarł umowę z Bogiem - zrobi, co w jego mocy, by sprowadzić do niego zagubione "owieczki". Okazał się doskonałym pasterzem.

"Pacta sunt servanda" - jak mawiali starożytni. Umów trzeba dotrzymywać. Zmarł przedwcześnie w wieku 38 lat, 28/03/2016, ale jednak swojej dotrzymał.

"Johnny" to piękna i ciepła powieść o dwóch niezwykłych mężczyznach.

Poryczałam się jak dziecko, któremu zabrano lizaka.

Na koniec zaś cieszyłam, że oglądałam ten film w weekend, bez makijażu, w samotności - mogłam do woli smarkać w rękaw i pochlipywać. Nie wiem, czy da się ten film oglądać "na sucho". I nie wiem też, czy jest czego gratulować tym, którym nawet ani jedna łezka nie zakręciła się w oku.

Wzrusza do bólu. Chyba dlatego, że bezceremonialnie obnaża nasze zapotrzebowanie na "bajkowe" scenariusze pisane przez życie. Pomimo tego, że różnimy się wiekiem, rasą, pochodzeniem, płcią i wykształceniem, to tak naprawdę wszyscy chcemy tego samego.

Chcemy, by ktoś nas dostrzegł.

Chcemy, by ktoś w nas uwierzył.

Chcemy, by ktoś nas pokochał.

piątek, 18 marca 2022

Śmierć przyszła przedwcześnie

Wiele popularnych osób zmarło przez te kilkanaście lat mojego życia w Irlandii: aktorów, muzyków, projektantów, celebrytów... Sean Connery, David Bowie, George Michael, Pierre Cardin, Kenzō Takada, Kobe Bryant, Chris Cornell, Chester Bennington - to tylko kropla w morzu tych, którzy odeszli. Jednak śmierć żadnej z tych osób nie poruszyła mnie aż tak bardzo jak ta Irlandki Dary Fitzpatrick i jej trzech kolegów ze straży przybrzeżnej Irlandii, którzy pechowej nocy, w poniedziałek 13 marca 2017 roku, wyruszyli w misję ratunkową na pokładzie śmigłowca Sikorsky S-92A zwanego Rescue 116. W misję, z której żadne z nich już nie wróciło żywe, a niektórzy nie wrócili wcale, bo ich ciała zabrał ocean i już nie oddał.

Jest czas odrodzenia i jest czas śmierci

Marzec to taki miesiąc w Irlandii, kiedy wiosna jest już mocno wyczuwalna. Przyroda budzi się do życia, a wraz z nią ludzie i zwierzęta. I kiedy tak świat flory i fauny odradzał się po zimowym śnie, w szeregach Irish Coast Guard zagościła śmierć.

Na początku marca po krótkiej chorobie zmarł ich kolega z pracy - Daithí, ojciec pięciorga dzieci - i choć uroczystości pogrzebowe odbyły się w dwóch różnych dniach i miastach (11 marca w hrabstwie Clare i 13 marca w Dublinie), to jednak nie wszystkim z załogi śmigłowca Rescue 116 udało się na nie dotrzeć. Taką osobą był właśnie Paul Ormsby, ratownik i operator dźwiga pokładowego.

Na kogo wypadnie, na tego bęc

Tego dnia Paul nie tryskał energią ani humorem - wydawał się być w refleksyjnym nastroju, tak jakby nadal kontemplował przedwczesną śmierć kolegi. Czy chociaż przez moment przeszło mu wtedy przez myśl, że to jest jego ostatni dzień życia? Jego kask i kamizelkę ratunkową odnajdą w sieci rybackiej dopiero rok i cztery miesiące później. Ciała - nigdy.

Dzień jak co dzień

Dara, rudowłosa pani pilot o zniewalającym, szerokim uśmiechu Julii Roberts, niebieskich oczach i dołeczkach w policzkach, niczego nieświadoma po raz ostatni podrzuciła swojego małego synka do żłobka. Gdyby tylko wiedziała... Uścisnęłaby go mocniej, bardziej wycałowała, a może nawet nigdy nie wypuściła ze swoich ramion. 

                                                           Zdjęcie znalezione w sieci

Mark Duffy, drugi pilot, ukochany mąż i ojciec dwójki dzieci, wypił tego dnia ostatnią kawę ze swoim przyjacielem, a potem zajął się obowiązkami domowymi. Pracę miał nadzwyczajną i nietypową, ale poza nią był zwyczajnym człowiekiem ze zwyczajnymi obowiązkami. Wiedział też, że kiedyś może nadejść TEN dzień. Dlatego na niecałe trzy miesiące przed śmiercią zakazał żonie i dzieciom przybycia na miejsce wypadku. Choćby nie wiadomo co się działo, mają nie jechać. Sam do nich wróci. Słowa dotrzymał. Wrócił - z "małą" pomocą nurków, którzy wydobyli jego ciało z kokpitu. Jak przystało na prawdziwego kapitana, poszedł na dno razem ze swoją maszyną. I zrobił to z klasą. Ostatnie wypowiedziane słowa, tuż przed katastrofalnym uderzeniem, należały właśnie do niego. Nie były to żadne wulgaryzmy, raczej smutne stwierdzenie nieuniknionego - "we're gone". Już po nas. Żył w Blackrock w hrabstwie Louth i to "czarna skała" - Blackrock Island - go zabiła. 


Ciarán Smith, ostatni z załogi z pechowego śmigłowca R116, winchman, ratownik pokładowy wykonujący swoje działania ratownicze wisząc głównie na linie opuszczonej z helikoptera, został tego dnia po raz ostatni odebrany z pracy przez swoją żonę i dzieci. Nie wiedział, że niedługo znów tu wróci na swoją ostatnią już misję. Ocean wypluł jego kask i nienadmuchaną kamizelkę ratunkową dopiero ponad sześć miesięcy później. Ciała już nie oddał. 


"Śmierć" zadzwoniła dziesięć minut po dziesiątej wieczorem

Gdzieś tam daleko od jej dublińskiej bazy, ponad 200 km od zachodniego wybrzeża Irlandii, był statek pod angielską banderą, a na nim szkocki rybak, który przy pracy z błękitkiem stracił czubek kciuka.

Nie ma czasu na pożegnanie

Kapitan Dara odebrała telefon wzywający ją na służbę w ramach "top cover", misji polegającej głównie na wspomaganiu i "ubezpieczaniu" innego śmigłowca ratunkowego, w tym wypadku Rescue 118 startującego z bazy w Sligo. Niedługo później wyszła z domu. Czas naglił. Nie pożegnała się z rodzicami, bratem, siostrami. Nie dokończyła czytania książki Linwooda Barclaya - "No Time For Goodbye". Naprawdę nie było czasu na żegnanie się. Okazji też już nigdy nie będzie.

Go Mairidís Beo. Aby inni mogli żyć

Paul Ormsby również odłożył książkę. Wstał z łóżka, obowiązki ratownika wzywały. Kiedy inni "normalni" ludzie w zimną, mokrą i ponurą noc przysuwali się do ognia i cieplej okrywali kocem, tacy jak on wychodzili ratować innych. Ludzi, których nie znali. Ludzi, za których skłonni byli oddać życie.

Skrzyknięta czteroosobowa ekipa niedługo później już wsiadała na pokład Rescue 116, by asystować Rescue 118. Załoga Rescue 118 nie wiedziała jeszcze wtedy, że tej samej nocy będą przeprowadzać dwie misje - ewakuację szkockiego rybaka, a także poszukiwania wraku i załogi Rescue 116, która o 23:03, 35 minut po ich odlocie, wyruszyła w swoją ostatnią akcję ratunkową.

Najczarniejszy z czarnych scenariuszy

Kiedy nastał czternasty dzień marca i wybiła pierwsza w nocy, latarnik w Blacksod Lighthouse zaczął się niepokoić. To tu miał wylądować śmigłowiec R116, by tak samo jak Rescue 118 zatankować paliwo i ruszyć w dalszą drogę na pomoc poszkodowanemu rybakowi. Problem polegał na tym, że R118 odleciał o 23:18, a R116 już powinien przylecieć. 

Blacksod Lighthouse, hrabstwo Mayo, tu miał zatankować R116

O 01:08 latarnik Vincent Sweeney podniósł alarm. Instynkt podpowiadał mu, że coś tu nie gra. Trzeba było działać.

Nieco ponad godzinę później załoga Rescue 118 rozpoczynała swoją drugą misję tej nocy. Misję, która była im wyjątkowo bliska - szukali swoich, a to zawsze bardziej boli.


Na efekty nie trzeba było długo czekać. W wodach obmywających skałę, w którą uderzył R116 i na której wzniesiono latarnię Blackrock, zlokalizowano szczątki feralnego śmigłowca. Znaleziono też Darę. 


                                                                          Zdjęcie znalezione w sieci

Zrobiła wszystko to, czego ją uczono i na co ją przygotowywano w sytuacjach kryzysowych. Zaledwie dziesięć dni przed tą tragedią odbyła swoje kolejne szkolenie "dunker training", w którym symuluje się taki właśnie makabryczny scenariusz. Być może to świeża pamięć po nim, a może po prostu wola przeżycia i powrotu do ukochanego dziecka sprawiła, że w ciemnych i zimnych wodach Atlantyku udało jej się odpiąć pasy bezpieczeństwa, zdjąć kask i wydostać z głębin oceanu, z wraku śmigłowca. Jako jedyna miała nadmuchaną kamizelkę ratunkową, ale to wszystko nie wystarczyło. Walczyła dzielnie, tak jak ekipa R118 dzielnie próbowała wyłowić ją ze wzburzonego oceanu (bez sukcesu), ale przegrała tę najważniejszą z walk.

A potem było już tylko tak jak w piosence Coldplay:

"And the tears come streaming down your face

when you lose something you can't replace

when you love someone but it goes to waste

could it be worse?"

Medice, cura te ipsum

Swoje zmagania z tym, co przyniosła jej śmierć Dary, opisała w przejmującym memuarze jedna z jej sióstr - Niamh Fitzpatrick, która od blisko trzydziestu lat jest psychologiem i specjalizuje się w psychologii sportu. 


"Tell me the truth about loss" nie jest tylko i wyłącznie dla tych, którzy przechodzą przez żałobę. A zatem dla kogo? Przede wszystkim dla tych, którzy nie boją się trudnej tematyki. Dla tych, którym wydaje się, że życie sprzysięgło się przeciwko nim, bo spotykają ich same przykre wydarzenia. 

 

Niamh jak nikt inny coś o tym wie. Najpierw musiała radzić sobie z kolejnymi nieudanymi próbami zajścia w ciąże, z bolesną świadomością, że nigdy nie zostanie matką, którą tak bardzo chciała być. Później zaś do tej kupki nieszczęść dołączyły kolejne - jej długoletnie małżeństwo rozpadło się praktycznie w tym samym czasie, kiedy straciła Darę, swoją ukochaną siostrę i przyjaciółkę. Do tego doszła przejmująca żałoba, ból i obawa o utratę domu, który znajdował się o rzut beretem od jej drugiej siostry, Emer, i Fionna - syna dopiero co zmarłej Dary. 


Książka Niamh - z racji poruszonej tematyki - jest ciężka niczym ołów, ale też stanowi swoisty promyk słońca. Dobitnie pokazuje, że po tym kiedy życie zadaje ci kolejne prawe sierpowe, lewe proste, a nawet nokautuje, nadal można się podnieść z maty. Powoli, z trudem, ale można. 


To nade wszystko ciekawy "instruktarz" do poruszania się po polu minowym, jakim niewątpliwie jest cudza żałoba. Niamh z ogromną szczerością dzieli się z czytelnikami opowieściami o swoich wybuchach gniewu i złości, a także o tym, jak można, zupełnie niechcący, sprawić komuś ból, nie do końca umiejętnie dobierając słowa, udzielając porad, albo - co gorsza - poprzez udawanie, że nic się nie stało. To nie jest ten przypadek, kiedy mniej znaczy więcej i kiedy pożądane jest milczenie w towarzystwie osoby, która niedawno straciła kogoś ukochanego i ewidentnie przechodzi przez żałobę. 


Treść książki porusza wiele ciekawych aspektów związanych z ogólnie pojętą stratą i skomplikowaną ludzką psychiką, z którą nie może porównywać się żadna, nawet najbardziej wyrafinowana konstrukcja inżynierska. 

                                     Ławka ku pamięci Ciarana Smitha, niedaleko miejsca wypadku

Darę pochowano dokładnie pięć lat temu.

piątek, 9 kwietnia 2021

How Animals Saved My Life

W dniu urodzin mojej siostry stałam przed tescowym regałem z książkami, patrzyłam na jedną z nich, i myślałam sobie, że to byłby wspaniały prezent... dla mnie.

Nie wiem, co sprawiło, że zboczyłam z trasy i powędrowałam na dział książek, wiedziałam jednak, że tę walkę przegrałam. W zasadzie to oddałam ją walkowerem.

Jakiś czas temu powzięłam postanowienie, by zaprzestać kupowania książek - szło mi ono nad wyraz dobrze. Aż do tego pamiętnego listopadowego wieczoru. Kiedy ujrzałam najnowszą książkę Noela Fitzpatricka, o której to nie miałam zielonego pojęcia, moje postanowienie spektakularnie szlag trafił. 

 

Do Noela, sympatycznego Irlandczyka o psotnym uśmieszku, zapałałam wielką sympatią po przeczytaniu jego debiutanckiego memuara - "Listening to the Animals" - dlatego ani przez moment nie zastanawiałam się, czy warto robić dla niego wyjątek. 

 

Nie wiem, dlaczego sobie to robię. To chyba jakieś moje ukryte zapędy masochistyczne. Czytanie "How Animals Saved My Life" było bowiem niczym przedzieranie się przez wszystkie dziewięć kręgów piekła Dantego. Nie, Noel nie spartaczył roboty. Jednak czytanie tego wszystkiego, co napisał, było jak przymusowe wzięcie udziału w psychoterapii, w czasie której rozdrapuje się zabliźnione rany i wraca pamięcią do wydarzeń, o których z chęcią by się zapomniało. 

 

Miałam na studiach takiego, hmm, bardzo oryginalnego promotora. Za każdym razem, kiedy w swojej pracy dyplomowej pisałam, że zgadzam się z takim albo innym uczonym, zostawiał mi na marginesie swój komentarz: "Trochę skromności!". Będę zatem teraz bardzo nieskromna i napiszę, że nie tylko tak bardzo zgadzam się ze światopoglądem Noela, ale przede wszystkim, że się z nim utożsamiam. Mogę sobie jedynie wyobrazić, jaką pianę z ust toczyłby mój promotor, gdyby przeczytał te obrazoburcze słowa. Plugawe i zarozumiałe - z pewnością nie przeszłyby mu nawet przez usta.

Jeszcze do niedawna nie sądziłam, że z kimś całkowicie obcym, będącym ponadto osobą publiczną, a zarazem przedstawicielem innego pokolenia, można aż tak się identyfikować. Teraz już wiem, że to jak najbardziej możliwe. Ktoś mądry powiedział kiedyś Noelowi: "Everything is impossible until it happens".

Dorastaliśmy na wsi, w zupełnie odmiennych krajach, latach i realiach, ale mimo to nasze doświadczenia są pod wieloma względami uderzająco do siebie podobne. W środowiskach, w których od zawsze podchodziło się do zwierząt w bardziej pragmatyczny niż empatyczny sposób. Ten pragmatyzm zaś balansował nieraz na granicy okrucieństwa, a dla kogoś takiego jak Noel ("I always felt the pain of animals at a deeply visceral level") i ja oznaczało to stawanie twarzą w twarz z zacofanymi, niehumanitarnymi praktykami, które budziły wewnętrzny bunt i obrzydzenie. Z topieniem niechcianych psich i kocich miotów (spostrzeganych bardziej jako "czarci pomiot"), z przemocą wobec zwierząt, z brakiem szacunku do nich. Bo to przecież "tylko" zwierzę. Wszyscy wiedzieli, że czeka je taki sam marny los jak pijaczka spod monopolowego.

Jako kilkuletnie dziecko, znalazłam zwłoki burego kota wyrzucone na stertę śmieci za domem sąsiada. Poszłam do domu po pudełko, a później zapakowałam je do środka, i urządziłam mu "cywilizowany" pochówek, bo już wtedy wiedziałam, że bez względu na to, jakim kotem był (a w tamtych czasach "dobry kot" to tylko ten łowny), nie zasłużył na to, by zostać potraktowany jak śmieć.

Tak samo jak mój stary, schorowany pies nie zasłużył na marny koniec w lesie. W cywilizowanym świecie, w rzeczywistości przyjaznej zwierzętom, za swoje kilkanaście lat wiernej służby dostałby usypiający zastrzyk. W zacofanej i okrutnej wsi dostał wyrok - samotna i okrutna śmierć w lesie. Nawet nie wiem, gdzie go zakopano.

Noel tak bardzo ma rację. "Humankind" to oksymoron. Humans are not kind.

Zdawałam się o tym wiedzieć już jako grzdyl. Mała Taitka nadrabiała empatią tam, gdzie zabrakło jej dorosłym. Miałam jej w sobie wystarczająco dużo, by urządzić za swoim domem skromny pochówek mojemu ukochanemu kociakowi, który zginął pod kołami naszego auta w dniu Wszystkich Świętych, kiedy jechaliśmy na cmentarz. Posadziłam na tym grobie kwiaty i odwiedzałam tę mogiłę częściej niż jakąkolwiek inną.

Jako to samo kilkunastoletnie dziecko miałam też w sobie wystarczająco dużo złości, by nienawidzić wujka-zwyrodnialca, który regularnie katował, okaleczał konie i inne zwierzęta. Z całego swojego małego serca życzyłam mu śmierci. Dziś najbardziej żałuję tego, że moje życzenie nie spełniło się wcześniej. O jego sadystycznych zapędach wobec zwierząt, żony i dzieci wiedzieli wszyscy. Szkoda tylko, że nikt nie miał jaj, by cokolwiek z tym zrobić. Na wsi, gdzie niemal każdy wtykał nos w nie swoje sprawy, nikt nie potrafił wetknąć go tam, gdzie był najbardziej potrzebny. Żałosne jest to, że w takiej sytuacji nagle przestawało to być czyjąkolwiek sprawą. Nagle nikt nie widział sińców i okaleczeń, nagle nikt nie słyszał skowytów i jęków. Nagle nikt nic nie mówił. Wszyscy stawali się niemi i głusi.

Człowiek to przedziwny i nade wszystko egoistyczny gatunek. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, jak to możliwe, że "głupie" i bezduszne drzewa altruistycznie podtrzymują przy życiu te chore, leczą się same, klucz gęsi pięknie ze sobą współpracuje w czasie lotu, zastępując osobnika opadającego ze sił nowym i wypoczętym, by ten poprzedni mógł się zregenerować w mniej wymagającej pozycji, a człowiek, tak dumnie niosący sztandar "homo sapiens sapiens", wyspecjalizował się w kopaniu dołków pod innymi i zrobił doktorat z podkładania świni. 

Doskonale za to rozumiem, dlaczego Noelowi zawsze łatwiej było nawiązać nić porozumienia ze zwierzętami niż z ludźmi, wśród których do dziś czasami czuje się niezręcznie, i dlaczego od zawsze czuł się odmieńcem. Podobnie jak on nigdy nie byłam duszą towarzystwa (i to do tego stopnia, że nie chciałam iść na własną studniówkę), i od zawsze wolałam przebywać wśród zwierząt.

Za każdym razem, kiedy jechaliśmy w niedzielę w odwiedziny do wujka w sąsiedniej wiosce, lądowałam w... stajni. Nie w ramach kary. Na swoje własne życzenie. Bo tam był jego piękny, ogromny, ale łagodny koń pociągowy. Rozmowy dorosłych mnie nużyły, a ludzie wydawali się nudni i niegodni zaufania. Dwadzieścia parę lat później nadal jestem - podobnie jak Noel - wary of humans i rzadko obdarzam kogokolwiek pełnią zaufania. Ludzie wielokrotnie mnie zawiedli. Zwierzęta nigdy.

Jak słusznie zauważa autor książki - zwierzęta nie oceniają. Nie wbijają też noża w plecy i nie łamią serca. A jeśli już to robią, to tylko dlatego, że chorują i trzeba patrzeć na ich cierpienie. Przed nimi można być całkowicie sobą, a one i tak będą mieć gdzieś to, jak wyglądamy, ile mamy lat, pieniędzy na koncie, jakie mamy wyznanie religijne, samochód w garażu czy preferencje seksualne. Zwierzęta nie oceniają. Ludzie - tak.

O tym ostatnim autor miał okazję przekonać się wielokrotnie na różnych etapach życia. Z mojego punktu widzenia najbardziej okrutny wydaje mi się ten z wczesnych lat młodości, kiedy małego Noela prześladowano w szkole i poza nią - kiedy pastwiono się nad jego tornistrem z książkami, rowerem, nim samym. Szczęśliwie nie mam tutaj podobnych doświadczeń, wiem za to, co czuł, kiedy trafił do szkoły średniej i odkrył, że pod względem wiedzy znacznie odstaje od swoich kolegów, co było pokłosiem niskiego poziomu nauczania w jego poprzedniej placówce.

Znam to uczucie. Po swojej wiejskiej, podrzędnej szkółce trafiłam do najlepszego liceum w sąsiednim mieście i przez pierwsze parę tygodni codziennie wracałam do domu z tym samym przerażeniem w oczach. Na usta cisnęły mi się słowa Elektrycznych gitar: "co ja robię tu???"

Obracając się w towarzystwie synów i córek lokalnych szych, czułam się nie na miejscu. Miałam piętnaście lat i nie wiedziałam, co chcę robić w życiu. Niektórzy z nich mieli już nie tylko wybrane zawody, ale także zaplanowane kilka kolejnych dekad życia, a pewnie nawet datę śmierci.

Sprawy nie polepszył fakt, że szybko załapałam pałę z przysposobienia obronnego i z informatyki, bo jako wiejska sierota, nie miałam wcześniej do czynienia z komputerami. A to był dopiero początek - po tym niespodziewanym sprawdzianie nauczyciel zapowiedział nam kolejny. Tym razem z prędkości pisania na klawiaturze. Czy przejął się jękami i protestami tych kilku nielicznych sierot, które ośmieliły się pożalić, że nie mają w domu dostępu do komputera? Nie. Udzielił nam jednak cennej wskazówki - kazał rozrysować sobie na tekturze układ klawiatury i ćwiczyć. Tak też zrobiłam. Poprawnej metody pisania nam jednak nie zdradził, dlatego do dzisiaj moja technika jest godna pożałowania, ale już wtedy była na tyle sprawna, że udało mi się załapać czwórkę albo nawet piątkę.

Od tamtej pory było już nieco łatwiej. Jak mnie niedługo później nauczono na lekcjach łaciny, które akurat zawsze lubiłam, ardua prima via est.

W przeciwieństwie do kilku innych osób udało mi się przetrwać te cztery lata edukacji w szkole średniej, a nawet skończyć ją z mianem dobrej i solidnej uczennicy, za którą mama nigdy nie musiała się wstydzić na wywiadówkach. Nauczyłam się wtedy czegoś jeszcze - per aspera ad astra. Przez trudy do gwiazd.

Do czego zmierzam? Sowa orła nie urodzi. Nie każdy rodzi się tym orłem. A nawet jak się urodzi, to czasami ktoś lub coś podcina mu skrzydła. Jak pokazuje jednak mój przykład, a przede wszystkim ten Noela - pracą i uporem można wiele zdziałać. Noel posuwa się wręcz jeszcze dalej i z pełnym przekonaniem twierdzi, że na sukces w 75% składa się upór w dążeniu do celu, a w zaledwie 25 pozostałych procentach talent. W jego przekonaniu wrogiem sukcesu nie jest brak talentu, możliwości, lecz właśnie brak silnej woli. To, że sami się sabotujemy, albo że innym na to pozwalamy. Kiedy takie słowa padają z ust osoby, która dzięki swojej ambicji, ciężkiej pracy (szkoła sześć dni w tygodniu i codzienne zakuwanie do późnych godzin nocnych!) i konsekwencji wspięła się tak wysoko, trudno nie potraktować ich śmiertelnie poważnie. Trudno się Noelem nie zainspirować.

Mało kto mi imponuje. Noela podziwiam jednak z wielu powodów. Nie tylko za jego megamózg i ogromne pokłady empatii. Również za to, że nie dał się stłamsić dręczycielom, że ostatecznie potrafił uciszyć swój wewnętrzny głos wiecznie szepczący mu, że nie jest wystarczająco dobry. Podziwiam też jego szczerość - opisywać swoje uczucia z taką otwartością, będąc przy tym osobą na świeczniku, to wymaga naprawdę ogromnej odwagi.

"How Animals Saved My Life" to zapiski blasków i cieni związanych z weterynaryjną profesją autora. Choć miałam wrażenie, że w ostatnim czasie tych drugich było niestety więcej w życiu Noela, to jednak cieszę się, że nie bał się o nich otwarcie mówić. Podobnie zresztą, jak nie bał się łamać tematów tabu, jakimi nadal pozostaje problem zdrowia psychicznego, depresji i często wynikających z niej samobójstw.

Megamózg i innowator, któremu z pewnością wszystko przychodzi łatwo. Tak może jawić się postronnym osobom profesor Noel - chirurg neuroortopeda. I o ile to pierwsze jest prawdą, to drugie nie mogłoby być od niej dalsze.

Bardzo podobało mi się to, że Noel nie upiększał swojej rzeczywistości, ani nie dodawał cekinowego splendoru swojej profesji, będącej w jego przypadku efektem prawdziwego powołania i oddania. Otwarcie pisał o ciężarze z nią związanym, o wysokim współczynniku samobójstw w tej grupie zawodowej, o tym, że przynajmniej jeden z pięciu ankietowanych weterynarzy rozważał ten dramatyczny krok na pewnym etapie swojej kariery. Bo o ile blaski są niewątpliwie przyjemne, wdzięczność i radość uratowanych pupili - jak i ich właścicieli - bezcenna, to nadal jednak pozostaje druga strona medalu. Ta mroczniejsza, która czasami rzuca długie i ciemne cienie - nie pozwala na radość z sukcesów, za to potęguje poczucie porażki.

I tu też rozumiałam Noela bardziej, niżbym chciała. Ze swojego skromnego doświadczenia wiem, że najbardziej pamięta się te zwierzęta, którym pomimo najszczerszych chęci nie udało się pomóc.

W młodości oglądałam wiele głupkowatych horrorów - dziś już nie pamiętam żadnych strasznych scen. Zastąpiły je te z prawdziwego życia. Larwy. Setki obślizgłych, tłustych larw żywcem zjadających psa pasterskiego, na widok których chcesz pobiec w krzaki i zwymiotować, zamiast tego powstrzymujesz odruch wymiotny, wkładasz palce w rany, pod skórę, i wydłubujesz te, które były zbyt dobrze zamaskowane, by dobrowolnie wypłynąć po pestycydowej kąpieli.

Krew na moich białych "adidasach", kiedy jako dziecko "zrozumiałam" to, co wpajano też Noelowi - że już czas stwardnieć, bo w życiu na wsi nie ma miejsca na sentymenty.

Wzdęte brzuchy kociąt utopionych w silosach na gnojówkę. Albo te, którym szczury obgryzły łapki.

Owieczka w ostatniej chwili wydarta z łap Mrocznego Żniwiarza - farmerowi udało się ją wskrzesić, ale po tej zaciekłej walce ze śmiercią pozostało jej porażenie mózgowe. Fizjoterapia nie przynosiła żadnych rezultatów, ale mała nie traciła pogody ducha. Za każdym razem, kiedy przychodziłam do niej, tak ochoczo merdała ogonkiem na dźwięk mojego głosu, że moje serce skakało z radości, ale jednocześnie też pękało na tysiąc kawałków. To jej jednak któregoś dnia się poddało. A ja żałowałam, że nie żyję w disnejowskiej bajce - wtedy być może którakolwiek z moich łez spadających na nią, mogłaby przywrócić ją do życia. Tak jak książę wskrzesił swym magicznym pocałunkiem Śpiącą Królewnę.

Czasami, kiedy zbytnio użalam się nad sobą, przypominam sobie tę właśnie owcę. Leżącą we własnych odchodach, ale mimo to radosną. Życie nie jest bajką, ale bywa cenną lekcją. W tym konkretnym przypadku była ona następująca: zachowaj pogodę ducha, nawet jeśli jesteś w gównianej pozycji.

W czasie jednego ze swoich ostatnich wywiadów Chester Bennington stwierdził - wskazując palcami na swoją głowę - coś, co głęboko utknęło mi w pamięci: "This place right here, the skull between my ears, that is a bad neighborhood. I should not be in there alone".

Noel, który podobnie jak Chester, uratował wiele istnień, zdaje się doskonale o tym wiedzieć. Ta książka jest w dużej mierze właśnie o tym, jak po wielu długich latach bycia swoim największym krytykiem, udało mu się wreszcie uratować samego siebie. I jak wielką rolę odegrały w tym procesie właśnie jego ukochane czworonogi: zezowaty, ale rozbrajający kot Ricochet, a także wierna, długoletnia towarzyszka Keira, która niespodziewanie napisała ostatni, przejmujący rozdział książki.

Tak jak w przypadku tej pierwszej lektury, tak i teraz towarzyszyły mi skrajne emocje - od łez smutku (bo sama byłam tym chłopcem z królikiem opisanym w prologu) po radosny śmiech i zapewnienia, których Noel nie mógł słyszeć ("I would laugh at your jokes!" - kiedy jego sztywni amerykańscy koledzy nie docenili poczucia humoru, które przemycił do pozornie nudnego wykładu).

I tak samo jak poprzednio książka okazała się być dla mnie skarbnicą złotych myśli. Jako że tym razem dysponowałam swoim prywatnym egzemplarzem, nie zaś bibliotecznym, zabierałam ją ze sobą do łóżka, czytałam, i do woli zaznaczałam zakreślaczem te myśli, które wyjątkowo przypadły mi do gustu. Później zaś kilkukrotnie do nich wracałam w poszukiwaniu motywacji, żałując za każdym razem, że nigdy nie miałam w swoim życiu takiego mentora jak on, który wie, kiedy pocieszyć, przytulić, posłużyć ramieniem, ale też powiedzieć bolesną prawdę: "Whatever it is you want to do, if you don't have tenacity or purpose and effort, then, simply put, you probably don't deserve to succeed". Ouch.

Nie będę kłamać - większość tego, co czytam to taki książkowy fast-food, który ma za zadanie skutecznie oderwać mnie od tu i teraz. Szybko się go konsumuje, i równie szybko o nim zapomina. Memuar Noela był jego całkowitym przeciwieństwem.

Wspaniały człowiek, którego zwyczajnie chciałoby się sklonować, bo po prostu ma się świadomość, że bez niego ten świat będzie znacznie gorszym miejscem.

sobota, 4 kwietnia 2020

Rozdziobią nas kruki, wrony


Nie pamiętam już, jak dowiedziałam się o "Latarni" Roberta Eggersa. Zdaje się, że po prostu natrafiłam w gazecie na jej klimatyczny plakat reklamowy i to właśnie na jego podstawie momentalnie podjęłam decyzję o tym, że muszę ten film zobaczyć. 
Nie pamiętam też, kiedy ostatnio widziałam film, który wzbudzałby aż takie kontrowersje i polaryzację opinii. 
"Fenomenalny!" - głoszą jedni. "Fatalny!" - oburzają się drudzy. 
"Genialny!" - pieją jego zwolennicy. "Gówniany!" - ripostują przeciwnicy. 
I tylko patrzeć, kiedy ci ostatni zaczną podejrzewać tych pierwszych o hipokryzję i fałszywy zachwyt nad czymś, co na niego nie zasługuje, rodem z "Nowych szat cesarza" Andersena.  
Jeszcze kilka tygodni temu boczyłam się na mój miejscowy multipleks za to, że po raz kolejny zawiódł moje nadzieje i "Latarnia" nie ukazała się w jego repertuarze. 
Dziś już wiem, że wyszło mi to na dobre, bo gdybym trafiła do kina, miałabym problemy ze zrozumieniem wszystkich kwestii wypowiadanych przez bohaterów, szczególnie tych wychodzących z ust starszego latarnika, Thomasa (w tej roli kapitalny Willem Dafoe). 
Ostatecznie film obejrzałam z napisami, w domowym zaciszu i na cda.pl, a dzięki świetnej robocie Sztywnego Patyka, który bardzo trafnie przetłumaczył wypowiadane kwestie - zachowując jednocześnie ich specyficzny, archaiczny klimat - nic mi nie umknęło.   
Jaki to był film? 
Mroczny i klimatyczny. Trochę w klimacie mistrza suspensu, sir Alfreda Hitchcocka. I były nawet ptaki! ;) Podobał mi się nastrój grozy i niepokoju umiejętnie stopniowany i budowany. Tu nawet niewinne sygnały dźwiękowe wydawane przez latarnię wydawały się być złowrogie i jakby podszyte drugim dnem.
Nietypowy. Inny. Realistyczny. Wspaniale odwzorowano tu dziewiętnastowieczne realia i ducha tej epoki. Nietypowy format obrazu i jego surowe, achromatyczne barwy cudownie podkreślają vintage'owy charakter tej produkcji. I choć początkowo nie skakałam z radości, kiedy zorientowałam się, że jest to czarno-biały film, teraz już nie wyobrażam sobie obejrzenia go w kolorowej wersji. Zostałby brutalnie odarty ze swojej niepowtarzalności i nastroju. 
 
Wymagający. Enigmatyczny. Trudny. Intrygujący. Tyle razy zastanawiałam się, co przegapiłam i czego nie widzę. Oczywiście zauważyłam, że  twórcy "Latarni", bracia Eggers, hojnie czerpią z mitologii greckiej, ale mimo to czuję, że pod wieloma względami ten film tak bardzo mnie przerósł. Że moje spostrzeżenia to tylko czubek góry lodowej, a cała reszta tropów stylistycznych pozostaje nadal niewidoczna dla mojego oka. Kusi mnie zatem, by - pozostając w greckiej tematyce - powtórzyć za Sokratesem: "wiem, że nic nie wiem". A oglądałam go dwukrotnie, mając z tego ponownego seansu jeszcze większą frajdę niż za pierwszym razem.
Oszczędny w kolory, obsadę, dźwięki, a jednocześnie tak wspaniale wyważony. Wygląda to trochę tak, jakby bracia Eggers znaleźli idealną recepturę na film grozy i nie zawahali się jej użyć. 
Prosty i surowy, o mocnym wydźwięku. Jednocześnie bogaty w przepiękne kadry. Montaż stoi tutaj na mistrzowskim poziomie. Zdjęcia są wprost nie z tego świata! Kilkukrotnie zatrzymywałam film, patrzyłam z podziwem i honorowałam je minutą ciszy. Piękne, robiące wrażenie, wysmakowane. Z przyjemnością obejrzałabym wystawę zdjęć z "Latarni". Nie pogardziłabym też kilkoma obrazami na swojej ścianie.  
"Latarnia" to teatr dwóch aktorów. Tak właśnie się czułam - jakbym oglądała wytrawną sztukę teatralną, nie zaś zwyczajny film. Miałkie dialogi ustąpiły tu miejsca imponującym monologom, a każdy z deklamujących je aktorów wykonuje kawał dobrej roboty. 
Robert Pattinson wreszcie się zrehabilitował po roli trupiobladego, anemicznego wampira ze "Zmierzchu", o ekspresji rozgotowanego ziemniaka, i wreszcie odkrył, do czego służą mięśnie twarzy. Chyba też utarł nosa wszystkim tym, którzy mieli problem z odróżnieniem go od kloca drewna. Mimo że spisał się bardzo dobrze, to jednak nieco odstawał od swojego kolegi z planu, ale Willem Dafoe to marka sama w sobie. Był genialny w swojej roli "kameleona". 
Nie wiem, czy taki był właśnie zamysł twórców, ale widziałam w nim kilka przeróżnych - skrajnych nawet! - wcieleń: od niegroźnego staruszka po zaborczego szaleńca traktującego latarnię z przesadnym pietyzmem, niczym swoją żonę, i "uprawiającego seks" z laterną. Gdzieś w tym wszystkim mignęło mi nawet umęczone oblicze Chrystusa, a także wizerunek Posejdona i gromowładnego Zeusa walczącego z krnąbrnym Prometeuszem za wszelką cenę chcącym dobrać się do jego "ognia". Momentami widziałam w nim też... wilkołaka o diabolicznym spojrzeniu i uśmiechu - i chyba nie byłam zbyt osamotniona w swoich odczuciach, bo Ephraim (Robert Pattinson) zarzuca mu, w jednej ze słownych potyczek, iż nie ma w nim już człowieka. 
Przez to, że "Latarnia" jest filmem ambitnym, skomplikowanym, bogatym w ukryte znaczenia i wielowarstwowym, zdecydowanie stanowi wyzwanie dla swoich odbiorców, uprzednio jednak skutecznie ich dzieląc na dwa obozy: tych, którzy z całym przekonaniem stwierdzają, że to największy gniot ever, i na tych, którzy bez wahania umieszczają ją na kinematograficznym piedestale. 
Tak, "Latarnia" jest - mówiąc kolokwialnie - zakręcona jak ruski termos. I tak, ryje beret. 
Ale też zapada w pamięć, z rzadka... rozśmiesza, prowokuje do myślenia, do teoretyzowania, domniemania i do rozważań nad nieco przeterminowanym zagadnieniem - szaleństwa jakże często związanego z pracą latarnika. I choć dziś ta kwestia nie wydaje się już tak tajemnicza jak kiedyś, bo trujące właściwości rtęci, na które eksponowani byli niegdyś latarnicy, są powszechnie znane, to jednak nadal można podumać nad szaleństwem w kontekście samych bohaterów filmu. Czy pobyt na odludziu, izolacja, i latarnia faktycznie były katalizatorami nieszczęść Ephraima i Thomasa? 
Końcówka filmu nie serwuje widzowi gotowej odpowiedzi na tacy. Wręcz przeciwnie - zostawia go z całą masą wątpliwości i pytań. Pytań, na które samemu trzeba sobie wypracować odpowiedź. Tak pół żartem, pół serio, to tylko Ephraim dostał odpowiedź na nurtujące go pytanie i na własnej skórze boleśnie przekonał się, dlaczego soczewka Fresnela nazywana jest też schodkową ;)

wtorek, 3 marca 2020

Życie w służbie ludzkości


Książka Pata Marry'ego "The Making Of a Detective: A Garda's Story of Investigating Some of Ireland's Most Notorious Crimes" okazała się być dla mnie istnym darem niebios i chyba nie mogła wpaść w moje ręce w lepszym czasie.

Zacznę od tego, że usłyszałam o niej przypadkiem, dzięki niezawodnemu RTÉ Radio 1, ale nie przez przypadek zapragnęłam ją przeczytać. Ta tematyka była mi bowiem od dawna bliska, i choć już na tamtym etapie byłam zapoznana z najgłośniejszymi przestępstwami, które wstrząsnęły Irlandią, nie miałam jednak okazji czytać książki, która wyszła spod ręki wybitnego detektywa, a takim właśnie był Pat Marry. Był, bo choć nadal żyje, to jednak już nie jest zawodowo czynny, jako że po 33 latach sumiennej, ale jakże żmudnej i wyczerpującej psychicznie służby w irlandzkiej policji, An Garda Síochána, przeszedł w 2018 roku na zasłużoną emeryturę.
Zamówiłam ją w bibliotece chyba jeszcze tego samego wrześniowego dnia i nie bardzo zdziwiłam, kiedy trafiłam na koniec długaśnej kolejki, nie dającej żadnych nadziei na to, że książka trafi do mnie w najbliższych tygodniach.
Grzecznie czekałam na nią przez te ostatnie miesiące minionego roku, a kiedy już niemal zapomniałam, że takie zamówienie widnieje na moim bibliotecznym koncie, dostałam SMS-owe powiadomienie z biblioteki, że dzieło Pata Marry'ego czeka na odbiór, na co pozostało mi jedynie przyklasnąć.  
Wyczucie czasu miała idealne - tak się bowiem składało, że pakowałam się na sylwestrowy wyjazd do Kerry i potrzebowałam czegoś nowego do czytania, a nie chciałam zabierać ze sobą żadnych podręczników ani "Jesieni cudów" Jodi Picoult -  cegły, którą męczę już chyba trzeci miesiąc i nadal nie mogę skończyć, bo jakoś tematyka mi nie podeszła. Zabrnęłam jednak za daleko, by się poddać i ją porzucić (bardzo nie lubię tego robić).
Sylwestrowy wieczór okazał się być idealną porą na czytanie, bo kiedy dotarłam już na miejsce, nagle zdałam sobie sprawę, że od północy dzieli mnie jeszcze "cała wieczność", a w realizacji mojego planu polegającego na spacerowaniu i podziwianiu pięknych widoków przeszkadza mi... wszechobecna ciemność. Wszechświat zdecydowanie nie był po mojej stronie, bo na sylwestrową noc pechowo przypadł nów. Noc była zatem czarna jak smoła, a ja pomimo największych chęci nie mogłam zlokalizować nawet najmniejszej gwiazdy, która prowadziłaby mnie do mojego prywatnego "Betlejem".
Kiedy przebywa się w takich warunkach na "odludziu", nie widzi się dosłownie nic.
Jak na ironię losu znajdowałam się w pięknych okolicznościach przyrody, ale nie mogłam ich podziwiać. Valentia, na której jest tyle lamp ulicznych, co kot napłakał, spowita była czarnym całunem (i szybko dotarło do mnie, że nic tu po mnie), droga od "mojego" domku do Portmagee - również. A ponieważ wyglądałam jak ninja i od stóp do głów odziana byłam w czerń, prędko zrozumiałam, że spacer w takich warunkach jest tak samo bezpieczny jak skok na bungee... bez zabezpieczającej uprzęży i liny.  
Wróciłam więc do wynajmowanego domku, odkorkowałam szampana o kilka godzin za wcześnie, wypiłam duszkiem o kilka lampek za dużo, a kiedy już zaczynało mi szumieć w głowie, rzuciłam się na łóżko i zaczęłam czytać książkę Pata, wychodząc z założenia, że to najmądrzejsze, co mogę zrobić.
Istniało dość spore ryzyko, że zasnę, bo narzuta na łóżku była tak mięciutka i przyjemna, a ono samo nieubłaganie mamiło mnie niczym mitologiczne syreny Odyseusza. Wystarczyło tylko zamknąć oczy... Jednak tak samo jak on oparłam się pokusie, bo jak tylko zaczęłam czytać, to już nie mogłam się oderwać. I niech to zdanie będzie najlepszą rekomendacją. Skoro ja (ja! - mająca mniej więcej taką samą tolerancję na alkohol jak noworodek i upijająca się samym jego zapachem) nie zasnęłam, Wy też nie zaśniecie!
Lubię czuć więź z autorem książki albo chociaż jej bohaterami, i w tym przypadku tak właśnie było. Szybko polubiłam Pata, bo był szczery, prostolinijny, skromny i niczego nie ukrywał. Już w samym prologu szczerze wyznał wątpliwości i frustracje, jakie nim szargały niedługo po tym, jak opuścił mury szkoły policyjnej - bez pleców, które ułatwiłyby mu karierę, za to z głową pełną ideałów i z nieodpartą chęcią, by służyć, pomagać, zmieniać świat na lepsze. Wyjątkowo dobrze było mi znane  zdanie, które i on wypowiedział pewnej letniej nocy: "There has to be more to life than this", kiedy dopadła go frustracja związana z bezsensownością i nudą jego ówczesnej egzystencji, sprowadzającej się tylko do "ochraniania" brytyjskiej ambasady. 
Kolejne strony sprawiały, że autor tylko i wyłącznie zyskiwał w moich oczach: jego upór, konsekwencja, determinacja, kodeks wartości, pracowitość mróweczki i pieczołowitość z jaką wykonywał swoje zadania, zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Ale to nie one najbardziej mnie zaskoczyły.
Zdecydowanie najbardziej zdziwiło mnie to, że pomimo trzech dekad babrania się w szlamie, taplania w ludzkim szambie - w tym, co ludzie mają w sobie najgorsze, pomimo oglądania miejsc okrutnych zbrodni, których nie da się "odwidzieć", choć bardzo by się tego chciało i wiele by się za coś takiego oddało, pomimo tego całego zła Pat daleki jest od ferowania wyroków i określania nawet najokrutniejszych zbrodniarzy diabelskim nasieniem.
Ile w tym człowieku jest zrozumienia dla grzesznej ludzkiej natury, ile miłosierdzia i ile troski o to, by nawet największy bydlak traktowany był z godnością i szacunkiem! Ile w nim jest człowieczeństwa! - właśnie to mnie nieustannie zaskakiwało.
Pat nigdzie nie napisał, że jest pełnym zrozumienia, ciepłym człowiekiem. Nie musiał, bo chyba zupełnie nieświadomie taki portret siebie naszkicował. Tak właśnie go sobie wyobrażam - jako dobrodusznego, życzliwego człowieka, do którego przychodzi skruszona bliska mu osoba, mówiąc: "Sorry, I fucked up", a on w odpowiedzi bierze ją w ramiona i nie robi żadnych wyrzutów.
Mordercy, z którymi miał do czynienia na swojej ścieżce zawodowej, odebrali mu prawo do spokojnego przesypiania nocy, być może ograbili go z kilku(nastu) lat życia, dali w zamian nieznośną bezsenność, ale jednego go nie pozbawili -  człowieczeństwa.
Oprócz przenikliwego umysłu, niebywałego atutu każdego szanującego się detektywa,  wysokiego IQ oraz inteligencji emocjonalnej zazdroszczę mu właśnie tego człowieczeństwa, humanitarności i wiary w ludzkość. Podziwiam, że nie dał się psychicznie zgnoić i zdeptać, a o to akurat nietrudno w jego profesji i jego świecie.
Bardzo przyjemnie spędziłam czas, czytając tę lekturę, ale lojalnie uprzedzam, że natrafiłam w niej też na takie fragmenty, przy czytaniu których drżała mi broda, a oczy zaczynały łzawić... Pewnych rzeczy nie mogę zwyczajnie zrozumieć. Na przykład tego, jak można bestialsko zakatować swoją żonę, po tym jak spędziło się z nią kilkanaście lat życia, po tym jak się ją tuliło, całowało, kochało, po tym jak wyznawało się jej miłość na ślubnym kobiercu? Po tym, jak spłodziło się z nią dzieci. Ten konkretny fragment mnie zmiażdżył. Bo co może być bardziej wyrazistym przykładem czegoś, co określiłabym jako "the ultimate betrayal", jeśli nie wsunięcie kobiecie złotej obrączki na palec, a następnie doprowadzenie do zsunięcia jej z jej opuchniętych, posiniaczonych i sztywnych palców przez patologa sądowego przeprowadzającego sekcję zwłok...
Jak można też narazić swoje dzieci na wstrząsający widok zmaltretowanej i zalanej krwią matki? Jak można skazać je na traumę, która pozostanie z nimi już do końca życia?
Jak można kogoś tak skatować, że przez osiemdziesiąt ostatnich minut swojego życia będzie przeżywał piekło na ziemi, usilnie próbował zadzwonić i wezwać pomoc, ale nie będzie mógł wymówić żadnego słowa, bo życie będzie z niego wyciekało niczym woda z pękniętego naczynia?
Jak można brutalnie zatłuc swoją żonę, a potem z pełną premedytacją zadzwonić do jej matki i wysłać ją na miejsce kaźni, doskonale zdając sobie sprawę, że znajdzie ona tam swoją ukochaną córkę, albo raczej to, co z niej pozostało...
No jak tak, kurwa, można?! Powie mi ktoś?
Pat Marry to mój bohater.
Pat Marry to człowiek, który może spać spokojnie - o ile uda mu się już tego snu zaznać - wiedząc, że jego życie nie poszło na marne, lecz przyniosło wiele dobrego.
Chciałabym kiedyś móc powiedzieć o sobie coś takiego, stojąc jedną nogą nad grobem.

niedziela, 16 lutego 2020

Nie tacy znowu dżentelmeni

Korzystając z okazji, że akurat przebywałam w centrum miasta, gdzie miałam do załatwienia kilka spraw, postanowiłam nawiedzić mój miejscowy multipleks, mimo że po seansie "Jokera" nic nie wskazywało na to, że niedługo ponownie tam zawitam. W międzyczasie jednak na szeroki ekran weszli "Dżentelmeni" Guya Ritchiego i kazali mi zweryfikować swoje postanowienia. 
Niesamowicie niemrawo zabierałam się za realizację tego pomysłu, i przysłowiowa sójka wybierająca się za morze wydawać by się mogła mistrzynią organizacji w porównaniu ze mną.  
Szczęście chyba jednak do końca mnie nie opuściło, bo wszystko wskazywało na to, że udało mi się załapać na seans rzutem na taśmę. Kiedy bowiem na kilkanaście minut przed projekcją tego filmu zajrzałam do kina, z konsternacją stwierdziłam, że nie widzę na wyświetlaczu interesującego mnie tytułu, a widzieć powinnam, bo dzień wcześniej robiłam rekonesans w sieci i w repertuarze jak byk widniał tytuł "The Gentlemen". 
Przyparłam więc do muru chłopczyka za ladą, mówiąc że przyszłam tu dla "Dżentelmenów", a tymczasem... ich nie ma. Z przepraszającym uśmiechem rzucił hasło "mały ekran" i zawstydzony spuścił wzrok, jakby właśnie wyznał dyrektorowi, że podglądał koleżanki w szatni przez własnoręcznie wyżłobioną dziurę w ścianie. 
"Mały mi nie przeszkadza!" - zapewniłam z ulgą, zadowolona, że w ogóle coś z mojego pomysłu wyszło, i poprosiłam o bilet na zaczynający się niedługo seans, po czym lżejsza o 10€ udałam się w kierunku wyznaczonej sali, złorzecząc pod nosem, kiedy dotarła do niego odurzająca mieszanka popcornu i czegoś równie "aromatycznego". 
Najgorsze czekało jednak na mnie w samej sali kinowej. 
"O Jezu, jakie maleństwo!" - wyrwało mi się, kiedy otworzyłam drzwi i weszłam do sali dla krasnoludków, przerywając tym samym ucztę parce, która przez najbliższe pół godziny z imponującą gorliwością pochłaniała kolejne wiktuały. 
Sala nie liczyła nawet trzydziestu siedzeń. Jej gabaryty szybko jednak odeszły na drugi plan, bo atmosfera w niej panująca była tak gęsta, że w powietrzu z powodzeniem można by było powiesić siekierę, a nawet kilof i ciesielski topór. To wszystko sprawiło, że szybko zrobiłam się senna - było mi zdecydowanie za gorąco, a nie miałam już z czego się rozebrać, by nie zahaczyć o wykroczenie przeciwko obyczajności publicznej. Tak więc przez dobre kilkadziesiąt minut walczyłam ze sobą, by nie zasnąć, w czym nie pomagała wolno rozkręcająca się akcja filmu. 
A o co właściwie chodzi w filmie? Tutaj pozwolę sobie przytoczyć trafny opis z filmwebu:
"Londyński półświatek obiega plotka, że Mickey Pearson (Matthew McConaughey), Amerykanin, który zbudował tu narkotykowe imperium, chce się wycofać z rynku. Może nie służy mu klimat albo obawia się brexitu. Grunt, że rodowici brytyjscy bandyci węszą okazję do przejęcia jego biznesu. Sypią się oferty, groźby, pochlebstwa. Niektórzy próbują szantażu albo przekupstwa. Pearson jednak najwyraźniej nie podjął jeszcze ostatecznej decyzji. By mu w tym pomóc, niektórzy bardziej niecierpliwi sięgają po broń. A pewien cwany i dowcipny dziennikarz (Hugh Grant) szykuje przekręt, który może zmienić reguły gry. Pearson okazuje się jednak mistrzem gangsterskiej wolnej amerykanki. Zaczyna się bardzo kosztowna wojna. Ale dżentelmeni przecież nie rozmawiają o pieniądzach."
Jak wskazuje tytuł filmu, pierwsze skrzypce odgrywają w nim panowie. Kobiety zaś są tu niewiele znaczącym tłem. Choć Ritchie raczej nie zalicza się do politycznie poprawnej brygady, to mimo wszystko nie dopatrywałabym się tutaj męskiego szowinizmu i mizoginistycznej postawy. 
Symboliczna obecność kobiet mogłaby nawet całkowicie ujść uwadze widza, gdyby nie charyzmatyczna i ponętna Rosalind, żona naszego barona narkotykowego. Swoimi szpilami od Louboutina skutecznie przykuwa wzrok, a raz pozyskawszy uwagę, dobitnie udowadnia, że kobieta może wyglądać bardziej pociągająco w garniturze zakrywającym ją od stóp do głów niż w mocno roznegliżowanej wersji, która niewiele pozostawia wyobraźni. Ale Rosalind to nie tylko ładna buźka i zgrabne ciało, to przede wszystkim posiadaczka jaj w rozmiarze XXL, których nie powstydziłby się sam King Kong. 
Wstydzić się nie ma czego także sam reżyser. Ci, którzy - tak jak ja - zapałali do Ritchiego sympatią po jego wcześniejszych filmach akcji ("Snatch", "Revolver", "RocknRolla"...), zobaczą w "Dżentelmenach" młodszego brata tego pierwszego (choć złośliwi powiedzieliby, że "odgrzewany kotlet") i wszystko to, co wchodzi w znak firmowy Guya. Ritchie powraca bowiem tym filmem do swoich korzeni i robi to, co wychodzi mu naprawdę dobrze, czyli bawi się dobrze mu znaną i oswojoną konwencją. 
Mamy tutaj zatem cięte dialogi, nietuzinkową fabułę, trochę scen przemocy i zaskakujące zwroty akcji. Jak to u Ritchiego. Jest też fajny i jajcarski humor, choć może nie zawsze najwyższych lotów. To oczywiście wybitnie indywidualna sprawa - mój głośny rechot kilkukrotnie wypełniał salę kinową, podczas gdy moi "sąsiedzi" śmiali się zdecydowanie rzadziej. A w zasadzie to ona się śmiała, on nie. Tak się jednak składa, że mnie - osobie niepoprawnej politycznie, a będącej przy tym miłośniczką Guya Ritchiego, brytyjskiego humoru, Davida Walliamsa, Matta Lucasa i takich produkcji jak "Father Ted", "Little  Britain" i "The IT Crowd" - przypadł on do gustu.  
Do gustu również wyjątkowo przypadła mi męska obsada, mimo że jeszcze jakieś dziesięć lat temu twierdziłabym, że Matthew McConaughey i Colin Farrell nie nadają się do niczego innego poza durnymi komediami romantycznymi i obydwaj stanowią ten sam typ lowelasa, którego nie lubię. Ten pierwszy "kupił" mnie w genialnym "True Detective", a także w "Dallas Buyers Club", ten drugi zaś w klimatycznym, nieco bajkowym i oderwanym od rzeczywistości "Ondine", a także w "In Bruges", no i oczywiście wyżej wspomnianym "True Detective". Z biegiem czasu przestałam patrzeć na niego przez pryzmat skandalisty, bo odsuwając wszystkie animozje na bok, prawda przedstawia się następująco: Farrell to nie tylko niesforny Irlandczyk o rozbrajającym spojrzeniu uroczego szczeniaczka, to nade wszystko aktor z solidnym warsztatem, co znów udowodnił swoją fikuśną i dowcipną rolą trenera w "Dżentelmenach". 
Jim Sheridan, kolejny z moich ulubionych reżyserów, stwierdził kiedyś, że ludzie w Irlandii podziwiają Daniela Day-Lewisa, szanują Liama Neesona, ale to właśnie Colina wszyscy skrycie kochają, bo jest najbardziej ludzki i - tak jak oni - potrafi koncertowo schrzanić różne rzeczy. A przy tym ma tonę talentu, uroku osobistego i charyzmy. Z biegiem czasu zaczęłam rozumieć, co Sheridan miał na myśli. 
Choć uwielbiam cockney - to jeden z najseksowniejszych akcentów ever, który w dodatku idealnie wpisuje się w gangsterski gatunek, bo automatycznie sprawia, że każdy posługujący się nim cienki Bolek brzmi jak prawdziwy badass - i wdzięczna jestem Ritchiemu, że na niego postawił, to jednak fajnie było też usłyszeć teksański akcent Matthew i swojską "gwarę" Colina. 
Hugh Grant jest tu niemal nierozpoznawalny (pod względem wyglądu i maniery mówienia) i jakże sympatycznie odmienny od całego naręcza swoich byłych ról. Very refreshing. 
Bardzo podobał mi się też Charlie Hunnam, który w "Królu Arturze" Ritchiego spokojnie mógłby robić za wojowniczego Ragnara Lothbroka, a i tak nikt by nie zauważył różnicy ;) Tutaj nie ma już w sobie aż tak wiele z ociekającego testosteronem wikinga, ale swoją powściągliwą postawą i pokerową twarzą wzbudza szacunek. I strach. To też wzbudza. 
Czy ten film zrewolucjonizuje Twoje życie? Nie. Czy sprawi, że się będziesz dobrze bawić i śmiać na głos? Być może. Ale jeśli podzielasz moją sympatię do twórczości Guya i podobały Ci się jego gangsterskie filmy, to i ten pewnie przypadnie Ci do gustu.