Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Irlandia Północna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Irlandia Północna. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 14 marca 2013

Ulster-American Folk Park - tam, gdzie ożywa przeszłość


Kiedyś, wracając z Irlandii Północnej do naszego hrabstwa, minęliśmy znak prowadzący do Ulster-American Folk Park, skansenu poświęconego tematyce XVIII- i XIX-wiecznej emigracji mieszkańców Ulsteru do Ameryki. Zmrok już zapadał, atrakcja była dawno zamknięta, a my mieliśmy za sobą dwie godziny jazdy i w perspektywie jeszcze jakieś trzy zanim postawimy nogę w naszym domu. Nie było zatem najmniejszej szansy, by zwiedzić skansen. Z żalem w oczach popatrzyłam na ten znak. „Kiedyś tu wrócę” - pocieszyłam się w myślach, wyczuwając podświadomie, że to jest „moje” miejsce.



Co łączy Irlandię z Ameryką? Przede wszystkim Irlandczycy. W kraju Wuja Sama irlandzka diaspora jest wyjątkowo liczna. Ameryka od zawsze była takim cudownym magnesem przyciągającym Irlandczyków. Krajem, który jawił się tubylcom jako Ziemia Obiecana, państwem, w którym znajdują się nie tylko podpowiedzi, ale i środki do zdobycia sukcesu.



Emigracja jest mocno wpisana w irlandzką przeszłość, dlatego wielu tubylców doskonale rozumie sytuację Polaków. Właśnie dlatego często spotykałam się ze zrozumieniem mieszkańców wyspy. „Polacy i Irlandczycy mają ze sobą wiele wspólnego” – często słyszałam z ust wyspiarzy. Zarówno jedni jak i drudzy wiedzą, co znaczy spakować się pewnego dnia, rzucić ostatnie spojrzenie na rodzinne strony i wyjechać. Dlatego nie zdziw się, Czytelniku, jeśli któregoś dnia przy pincie piwa będziesz opowiadać tubylcowi o swoich rozterkach, a on w jednym zdaniu „I’ve been there” zawrze całą swoją empatię: Rozumiem Cię. Wiem, o czym mowa. Też przez to przechodziłem.



Kiedy w 1818 roku mały Thomas u boku swoich rodziców opuszczał Camp Hill, skromną, niewielką chatkę, w której urodził się pięć lat wcześniej, zapewne nie bardzo zdawał sobie sprawę, że to jeden z najważniejszych dni w jego krótkim życiu. Rodzice najwyraźniej dość mieli gorzkiej egzystencji, skoro zdecydowali się porzucić ziemię przodków. Pewnego dnia po prostu opuścili swoje rodzinne strony. Poszli w ślady wielu innych Irlandczyków. Małemu Thomasowi być może powiedzieli, że zabierają go do lepszego świata. Wśród licznych pasażerów spędzili na statku kilka długich tygodni, zanim pokonali Atlantyk i znaleźli się w nowej rzeczywistości w Pensylwanii. Z upływem lat młody emigrant wykształcił się i wykrystalizował swoje plany na przyszłość. Nie chciał być farmerem, chciał kariery. Upór i ambicja pomogły mu w osiągnięciu celu. Thomas został prawnikiem, później sędzią, a na koniec założycielem cenionego Mellon Bank. Umarł w USA w swoje 95. urodziny. Wiedział, co oznacza american dream. Domyślam się, że odszedł jako człowiek spełniony, zastanawiam się tylko, czy jako Amerykanin czy też Irlandczyk?



Dzięki zaradności Thomasa jego potomkowie mieli ułatwiony start w życie. Z kolei dzięki ich wysiłkom kilkadziesiąt lat później rozpoczęto proces odrestaurowania rodzinnej chatki Thomasa pozostawionej na irlandzkiej ziemi. W efekcie nie tylko odnowiono dom nestora rodu Mellonów, lecz w jego sąsiedztwie utworzono wiele innych domostw charakterystycznych dla XVIII- i XIX-wiecznego Ulsteru. To wszystko miało na celu odtworzenie emigracyjnego szlaku, upamiętnienie tych ulsterczyków, którzy zmuszeni zostali wyemigrować. Część budynków to prawdziwe okazy, część to pieczołowicie odtworzone repliki. Skansen otwarto w 1976 roku. W całej akcji szczególne zasługi miał Matthew T. Mellon i to na jego cześć nazwano Visitor Centre, centrum informacji, gdzie rozpoczyna i kończy się zwiedzanie skansenu.




To tutaj znajduje się wystawa dość obszernie omawiająca problem emigracji. Można znaleźć tu odpowiedzi na wiele pytań, a także prześledzić losy wielu emigrantów: dowiedzieć się komu udało się odnieść sukces na nowej ziemi, a kogo spotkała porażka. Bo Mellon nie był jedynym Irlandczykiem, do którego uśmiechnął się los. Amerykańscy prezydenci o irlandzkich korzeniach coś o tym wiedzą. Na terenie skansenu natrafić można także na oryginalny dom Campbellów – braci, którzy zaistnieli w USA jako kupcy. Jest tu także domostwo rodziny Hughes. Tu wychował się kolejny szczęśliwiec: John Joseph Huges, pierwszy rzymskokatolicki arcybiskup Nowego Jorku. Dzięki jego staraniom wzniesiono tam katedrę św. Patryka.



Wystawie zapewne należałoby poświęcić więcej uwagi, my jednak potraktowaliśmy ją nieco po macoszemu. To od niej powinniśmy zacząć przygodę ze skansenem, jednak poszliśmy za radą recepcjonisty. Irlandczyk wręczył nam bilety, mapkę skansenu i dorzucił radę: „idźcie od razu na zewnątrz, bo pogoda jest wspaniała. Do środka możecie wrócić później”. Oczywiście wróciliśmy, ale zapału wystarczyło nam tylko na pobieżne rzucenie okiem na opisy i ekspozycje. Czytanie tablic informacyjnych nigdy nie było moją mocną stroną. Zazwyczaj szybko mnie to nudzi. Chcę czegoś, co jest żywe, barwne, bardziej ekscytujące. I to wszystko znaleźć można poza Visitor Centre – tam, gdzie rozpoczyna się park etnograficzny. Tam, gdzie ożywa świat z XVIII i XIX wieku.



Skansen dzieli się na dwie części. Przedstawia dwa światy: Stary i Nowy. Pierwsza, ta bardziej rozległa, poświęcona jest realiom ulsterskim. Tu zobaczymy jednopokojową chatkę charakterystyczną dla ubogiej, bezrolnej społeczności. Tu trafimy na gadatliwego kowala, który chętnie wprowadzi nas w tajniki swojego rzemiosła, a jak zajdzie potrzeba, to nawet da nam wody ze zbiornika, w którym chłodzi wykute narzędzia. Niektórzy ciągle wierzą, że ta woda jest skutecznym remedium na brodawki.




Tkaczka z sąsiedniej chaty zademonstruje nam swoje rękodzieło i pokaże, że krosno wcale nie musi być takie straszne. Na budynku poczty z Mountjoy zobaczymy czerwoną wiktoriańską skrzynkę pocztową, a na wspaniale odrestaurowanym odcinku Ulster Street zapewne niejedna osoba poczuje się, jakby nagle teleportowała się do XIX wieku. Uliczka zamyka Stary Świat. Na jej końcu znajduje się bowiem port i replika Brig Union, statku, który transportował emigrantów do Ameryki. Rzecz jasna nie jest to tak rewelacyjny okaz jak Dunbrody Famine Ship, ale mimo to całkiem udana rekonstrukcja. I tu czekają na nas aktorzy, chętni, by opowiedzieć o trudach rejsu, w czasie którego zapewne niejedną osobę przy życiu trzymała tylko myśl o zbliżającym się nowym życiu. Tym lepszym.



Po opuszczeniu pokładu statku zobaczymy ulicę amerykańską, typową dla portowych miast takich jak Baltimore, Boston i Nowy Jork. Część poświęcona Nowemu Światu jest niewielka, ale klimatyczna. Tworzą ją głównie sielskie obrazy, które czasem oglądać można na amerykańskich filmach. To głównie przytulne, drewniane domki zbudowane z belek. Zobaczymy tu dwupokojowy dom – w chatach tego typu mieszkali emigranci zaraz po przyjeździe do USA. Kiedy ich sytuacja finansowa ulegała poprawie, przeprowadzali się do bardziej przestronnego domu z kilkoma pokojami. Cztery lata po wyjeździe z Irlandii Thomas zamieszkał właśnie w takiej chacie. Przyjemnie się tutaj spaceruje wśród leniwych świnek, ogrodu zielarskiego i pól kukurydzianych. W chatach czasami czekają na nas smakołyki i przy odrobinie szczęścia uda się nam skosztować placka kukurydzianego, ciasta albo wędzonego łososia.




Ulster-American Folk Park to nastrojowy park etnograficzny. To ciekawe miejsce służące jako doskonały dowód na to, że kontakt z historią nie musi być nudny, co więcej, że sama historia wcale nie musi być martwa. Przy odrobinie chęci można ją wskrzesić. Myślę, że twórcom Ulstersko-Amerykańskiego Parku Ludowego jak najbardziej się to udało.


sobota, 20 października 2012

Niedziela we Florence Court



We Dworku Florentyny wszystko wyglądało inaczej niż sobie wyobrażałam. Ale tego dnia wiele spraw przybrało zupełnie inny obrót. Pogoda od samego rana – jakby to w miarę subtelnie powiedzieć? – była parszywa. Jadąc do tej klasycystycznej rezydencji, miałam niezbyt duże oczekiwania. Szału nie będzie – myślałam sobie. Nie pierwszy raz miałam zwiedzić rezydencję zamieszkaną w przeszłości przez domowników mających w żyłach błękitną krew. Wiedziałam, czego mam się spodziewać. Ale tak naprawdę tylko wydawało mi się, że wiem.




Kiedy dotarłam na miejsce, dość szybko przekonałam się, że byłam w błędzie. Doszłam do wniosku, że refleksje typu „takie pałacyki nie są w stanie mnie ani zbytnio zauroczyć ani zaskoczyć” powinnam wstydliwie upchać do zakamarka przeznaczonego dla innych głupkowatych i zarozumiałych myśli. Bo, proszę państwa, Florence Court okazało się być naprawdę fajną i godną odwiedzenia atrakcją hrabstwa Fermanagh, w której w przesympatyczny sposób spędziłam prawie trzy godziny. Trzy godziny, w czasie których przez ani jedną minutę się nie nudziłam.




Trzykondygnacyjna rezydencja została wybudowana w połowie XVIII wieku dla nobliwej rodziny Cole przybyłej do hrabstwa Fermanagh z Devonshire za panowania Elżbiety I. Przez długi czas była domem rodzinnym dla wspomnianej familii – notabene hrabiów Enniskillen - a na cześć Florence Wrey, małżonki jednego z gospodarzy, nazwano ją dworkiem Florentyny. W swoim pierwotnym stanie była dużo skromniejsza i ograniczała się do części środkowej. Arkadowe skrzydła zakończone pawilonami to efekt późniejszej modyfikacji. Bardzo udany zresztą, bo całość prezentuje się bardziej imponująco.




Na teren rezydencji wjeżdża się przez bramę i to tu należy uiścić opłatę za ten zaszczyt. Można na tym poprzestać (bilet upoważnia nas do swobodnego poruszania się po ogrodach i naprawdę imponujących rozmiarowo włościach), ale można też – za dodatkową opłatą, rzecz jasna – zwiedzić wnętrze posiadłości. W tym celu konieczne będzie nam towarzystwo przewodnika.




Jako że do oprowadzania mieliśmy jeszcze jakieś pół godziny, postanowiliśmy zapoznać się z budynkami w bezpośrednim sąsiedztwie, zgrabnie okalającymi dziedziniec. Na około pięć minut przed wyznaczoną godziną zwiedzania – za radą pani z recepcji – pomaszerowaliśmy schodami na piętro, by tam w Colonel’s Room zaczekać na przewodnika. Informacja umieszczona na drzwiach pokoju wyraźnie zachęcała do skorzystania z dobrodziejstw tego pomieszczenia. Bowiem Colonel’s Room, Pokój Pułkownika, stworzono na użytek turystów. I powiadam Wam, była to przednia idea.




Pokój to całkiem przyjemny zakątek, w którym chyba każdy może znaleźć coś dla siebie. Sofa i fotele ulokowane tuż przy kominku zachęcają do odpoczynku z gazetą, książką lub albumem w ręku. A to wszystko mamy na wyciągnięcie ręki. Na stoliku za sofą wystawiono archiwalne numery gazet, współczesne czasopisma i albumy. Są tu szachy, karty i domino. Jest dom dla lalek i duży kuferek z dziecięcymi lalkami. Jest szafa grająca, a obok karafka z alkoholem. A to wszystko oczywiście umieszczone jest wśród ścian udekorowanych obrazami. Bez żadnych ograniczeń można tu robić zdjęcia. W pozostałej części rezydencji – zwiedzanej z przewodnikiem - jest to zakazane.




Późno tu dotarłam, więc mam czas tylko na to, by opaść na fotel, położyć sobie na kolanach album z kserokopiami archiwalnych zdjęć rodzinnych i przypomnieć sobie, jak wyglądało życie w minionych epokach.




Odkładam album na swoje miejsce, siadam na ławce naprzeciwko drzwi wejściowych i czekam. Chwilę później wchodzi przez nie On. W pierwszym odruchu mam ochotę chwycić go za ucho i zapytać: synku, z której podstawówki dałeś dyla? Nie tylko Florence Court nie jest takie, jak myślałam. Nasz przewodnik nie jest starszym panem, ani nawet człowiekiem w średnim wieku. On wygląda jak jeden z chłoptasiów z One Direction - niedawno powstałego brytyjsko-irlandzkiego boysbandu. A kiedy później dzielę się swoimi spostrzeżeniami z Połówkiem, ten wybucha śmiechem i energicznie potakuje głową.




Oprowadzanie trwa jakieś 45 minut. Przechodzimy z jednej sali do drugiej, a każdy krok przybliża nam historię rodu. Na trasie natrafiamy m.in. na popiersie Williama III Orańskiego z... dosztukowanym nosem. Przewodnik zdradza nam, że trzeci hrabia Enniskillen był zapalonym oranżystą. Jako gorliwy zwolennik Williama zgromadził sporą kolekcję pamiątek z nim związanych i dzięki temu część z nich nadal możemy oglądać. Nie zobaczymy tu natomiast jego bogatej kolekcji skamieniałości złożonych z 10 000 okazów, bo ta trafiła do muzeum.




Niedługo później zaglądamy na piętro, gdzie znajduje się m.in. sypialnia księżnej. Taka zwyczajna z pozoru, a kryje całkiem ciekawy okaz. Jest nim porcelanowy nocnik, na dnie którego umieszczono podobiznę dziewiętnastowiecznego premiera Wielkiej Brytanii, Williama Gladstone’a, niezbyt lubianego w kręgach anglo-irlandzkich klas rządzących. Nasze współczesne powiedzenie „olać kogoś strumieniem ciepłego moczu” widać miało zastosowanie już dwa wieki temu u samej arystokracji.




To w tej sypialni pod koniec marca 1955 roku samotnie spała Lady Enniskillen. Jej mąż w tym czasie przebywał na wyjeździe – chwilowo nie miał pojęcia, że w jego rezydencji z samego rana wybuchł pożar, a jego żona świetnie spisała się jako alarm przeciwpożarowy. Dziarska staruszka szybko wyskoczyła z łóżka i pobiegła na dół, by zaalarmować służbę. Nie zapomniała też przedzwonić do męża. Ten po wysłuchaniu nowiny miał ponoć odrzec: What the hell do you think I can do about it? I co ja do diabła mam na to poradzić? Choć żywioł opanowano dość szybko, straty były ogromne – szczególnie ucierpiało piętro, bo to tam znajdowało się źródło ognia. To właśnie w czasie tego pożaru poszkodowane zostało popiersie wspomnianego Williama III Orańskiego. Aby ocalić monument wyrzucono go przez okno. William uchował się, ale stracił nos. Dziś – już po liftingu – dumnie zajmuje miejsce w holu i przypomina o pożodze.




Kolejną pamiątką po pożarze są dziury widoczne w suficie w jadalni na parterze. Wywiercono je, kiedy w domu szalał pożar. Dzięki temu ocalono sufit z uroczymi sztukateriami. Gdyby nie trzeźwość umysłu i pomysłowość pewnych osób, podłoga zapewne runęłaby pod naporem wody. Sześć wywierconych dziur umożliwiło spokojny przepływ wody, a tym samym ocaliło imponujące rokokowe sztukaterie znajdujące się w pokoju na parterze. A te są w moim odczuciu największą wewnętrzną ozdobą rezydencji.




Wnętrza rezydencji udekorowane są mnóstwem portretów, sztychów i przeróżnych pamiątek rodowych. Nie sposób obojętnie przejść obok wspaniałych stiuków – ich misterność wprost oszałamia. Jak zgrabne ręce i jak wielki talent trzeba było mieć, by wyczarować tak imponujące dzieło? Niektóre z drzwi pozostają dla nas zamknięte. Część dlatego, że są tylko atrapą powstałą na potrzebę uzyskania harmonii wnętrza, a część z innego powodu – nie wszystkie wnętrza udało się przywrócić do dawnej świetności.




Od pokojów użytkowanych przez arystokrację bardziej zaciekawiła mnie część rezydencji zamieszkiwana przez służbę. To była miła odskocznia od tego „muzealnego” oblicza Florence Court. Dała możliwość poznania posiadłości „od kuchni” – tak w przenośni jak i dosłownie.




Po 45 minutach oprowadzania młody przewodnik poszedł w swoją stronę, a my w swoją. A konkretnie w stronę kuchni. Tym razem tej urządzonej na potrzeby turystów. Decyzja okazała się być wyśmienita. Zresztą tak jak i zamówione przez nas ciasto domowej roboty. Słodkie przysmaki nie zalegały zbyt długo na ladzie w restauracji, znalazły uznanie nie tylko w naszych oczach i ustach. Jedynym mankamentem była dla mnie zbyt mała filiżanka, w której zaserwowano nam kawę. Porcja ciasta była za to wystarczająco duża.




Proces zapoznawania się z Florence Court absolutnie nie może zakończyć się na zwiedzaniu domu. Bo na tych 30 000 akrach znajdują się inne atrakcje. Bardzo przydatne przy gubieniu kalorii zawartych w cieście. Włości rezydencji stwarzają idealne warunki do spacerów i obejmują nie tylko ogrody, lecz także park i las. Ścieżki doprowadzą nas m.in. do tartaku i do niezwykle interesującego Florence Court Yew - okazu cisu uchodzącego za matkę wszystkich irlandzkich cisów pospolitych. Drzewo rośnie tu już od połowy XVIII wieku.




Poranna parszywa pogoda okazała się być tylko zmyłką. Taką zasłoną dymną dla łatwowiernych. Choć jesień już na dobre rozgościła się na wyspie, tego niedzielnego popołudnia nie pokazała swojej ciemnej strony. Słońce delikatnie oświetlało nam drogę i gdyby nie złote liście leżące tu i ówdzie, być może dałabym się nabrać, że mamy jeszcze lato.




Anna Maria Jopek śpiewała kiedyś: Niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam. Na pierwszej stacji, teraz, tu! Nieraz miałam ochotę powtórzyć za nią te same słowa. Ale nie we Florence Court. Nie napiszę, że tutaj czas się zatrzymał - choć być może na to mogłoby wskazywać wyposażenie poszczególnych sal - ale z pewnością przystopował. Szczególnie wtedy, kiedy weszłam do antykwariatu i natrafiłam na dział z irlandzkimi pozycjami. Nie wiem, jakim pociągiem podróżowali mieszkańcy Dworku Florentyny, ale jestem skłonna uwierzyć, że była to lokomotywa parowa. Bo że my w XXI wieku przemieszczamy się TGV, to akurat nie mam żadnych wątpliwości.




Fajnie było. Bardziej niż się tego spodziewałam. Zwiedziłam dom z historią, zjadłam pyszne ciasto, pospacerowałam na świeżym powietrzu, a jakby tego było mało, za niecałe 10 funtów nabyłam pięć ciekawych książek, co bezapelacyjnie okazało się być wisienką na torcie.




Nazbierałam też pęk złotych liści, które wraz z książkami umieściłam na tylnym siedzeniu auta – tak dla przypomnienia, że czasami szczęście jest na wyciągnięcie ręki. I że wcale wiele do niego nie potrzeba.



A dla naszego młodego przewodnika - który okazał się nie tylko dobrze przygotowany i sympatyczny, ale także bardzo troskliwy wobec staruszki zwiedzającej wraz z nami rezydencję - wielki podziw. Co tu dużo mówić: sha-tzun!



poniedziałek, 14 maja 2012

Dundrum Castle - zamek z widokiem na zatokę

 


Już pierwszy rzut oka na parking u podnóża ruin pozwalał przypuszczać, że właśnie dotarliśmy do atrakcji, która zdecydowanie warta była przejechanych kilometrów. Długa droga, którą przebyliśmy, była w sporej części malownicza: szare i granitowe wzgórza gór Mourne faktycznie wpadały do wody, jak to zostało opisane w piosence Percy’ego Frencha The Mountains of Mourne, a nadmorskie miejscowości roztaczały wakacyjną aurę.


  


Początek mojej wizyty w zamku Dundrum rozpoczął się niestandardowo. Od narzekania. Stałam na parkingu zładnym widokiem i irytowałam się, że wrażenia estetyczne psują leżące obok mnie odpadki. Śmieci, które ktoś po chamsku zostawił na parkingu, mimo że obok był kosz. Była też tablica zamieszczona przez The National Trust z powitaniem i prośbą o przestrzeganie kilku prostych zasad, m.in. czystości.


  


Okolica jest naprawdę ładna i może spokojnie służyć za teren rekreacyjny. Może komuś nie przeszkadza urządzanie pikniku w zaśmieconej okolicy, ale mnie nikt nie przekona, że odpadki dodają uroku. Tak samo jak nigdy nie zrozumiem prostaków zaśmiecających swoje środowisko. To takie trudne uprzątnąć po sobie? Wrzucić śmieci do umieszczonego obok kosza? Z obrzydzeniem posłałam do kosza leżące u moich stóp śmieci i ruszyłam pod górkę, by przekonać się, co kryje się za tajemniczym murem.


  


Przyzamkowy teren składa się z dwóch części: górnego i dolnego dziedzińca. Ten  pierwszy jest dużo starszy niż dziedziniec dolny, a jego powstanie przypisuje się anglonormańskiemu rycerzowi Johnowi de Courcy. Żyjący pod koniec XII wieku John zapragnął urządzić się w życiu, a wylądowanie w tej części Irlandii miało mu pomóc w zdobyciu sławy, bogactwa i ziemi. Częściowo mu się to udało.


  


De Courcy docenił strategiczne właściwości wzgórza z widokiem na zatokę Dundrum. Często to właśnie jemu przypisuje się wybudowanie zamku Dundrum. Można się w tym dopatrywać lekkiego nadużycia, bo owszem De Courcy zagościł tu jako pierwszy, doprowadził do wzniesienia muru obronnego na wzgórzu, ale spora część ruin wchodząca w skład obecnego kompleksu, to pozostałości po wielu innych panach na włościach, którzy chętnie dokonywali tu przeróbek. Dziś nazwalibyśmy to remontem. Właścicieli było wielu – tak wielu, że nie mam zamiaru tutaj wszystkich przytaczać. Kiedy w domu usiadłam i zaczęłam zagłębiać się w przeszłość zamku, w pewnym momencie rozbolała mnie głowa. Po co to komu potrzebne?


  


Dziedziniec dolny, od którego rozpoczęłam zwiedzanie, powstał najprawdopodobniej pod koniec średniowiecza za przyczyną gaelickiego klanu Magennis, który musiał się nieźle namęczyć, by utrzymać twierdzę – nazwaną wtedy ich nazwiskiem - w swoich rękach. Znajdujące się tu ruiny to pozostałości po Blundell House, dworku wzniesionym w XVII wieku przez rodzinę Blundell – wcale nie ostatnich właścicieli zamku. Po nich swoje miejsce whistorii twierdzy miał także pewien markiz żyjący w XIX wieku – to prawdopodobnie wtedy posadzono tu drzewa, które dziś cieszą oko. Nie było ich tu za kadencji De Courcy’ego – tylko by ograniczały widoczność i działały jako sprzymierzeniec atakujących.


  


Na teren dziedzińca górnego, najstarszej części twierdzy, wkroczyłam przez oryginalne, skromne wejście, gdzie niegdyś znajdował się most zwodzony. Później zaprzestano użytkowania go, bo w XIII wieku wzniesiono bardziej imponującą i praktyczniejszą bramę wejściową, po której zostały tylko ruiny. Tu od razu rzucił mi się w oczy pokaźnych rozmiarów donżon wzniesiony przez Hugh de Lacy, następcę wspomnianego na początku Johna De Courcy. Po działalności tego ostatniego nie ma już większych śladów, bo za jego kadencji na dziedzińcu istniały głównie drewniane budynki. A drewno słabo opiera się burzliwej historii.


  


  


Ocalały do naszych czasów czterokondygnacyjny donżon jest zdecydowanie godny uwagi. W XV wieku poddano go znacznej przebudowie, zlikwidowano wejście znajdujące się na pierwszym piętrze, zmodyfikowano też drugie piętro. Ciekawy jest też jego kształt. Cylindryczne donżony – choć praktyczniejsze, mocniejsze i bardziej utrudniające życie najeźdźcom – są bardzo rzadko spotykane w Irlandii, zaś dużo częściej w Walii.


  


Kiedy weszłam do środka donżonu, poczułam się niczym w wielkiej studni. Zimnej i surowej. Nie przetrwała tu żadna kondygnacja, widoczne są jednak ślady po kominkach. Pod moimi stopami ukryty był dół głęboki na 7 metrów, który w dawnych czasach świetnie pełnił rolę studni i doskonale spisywał się w czasie oblężenia zamku. Jednak nie to jest najfajniejsze w tej budowli.


  


Podobała mi się możliwość dostania się na szczyt budowli. Co prawda klatka schodowa jest tak zakręcona, że w porównaniu z nią rogi barana wydają się być pasem startowym, a wspinaczka po około siedemdziesięciu wąziuteńkich i stromych schodkach może mieć dość bolesny przebieg. Bądźcie czujni przez cały czas. Ja zobaczywszy światełko na szczycie, straciłam czujność i pokonując ostatni schodek wyprostowałam się gwałtownie, co zaowocowało głośnym syknięciem z bólu. Cóż, średniowieczne twierdze nie były budowane z myślą o gabarytach osobników z XXI wieku.


  


 


 


Szczęśliwym trafem rozciągająca się przede mną panorama miała znieczulające właściwości. Stojąc na szczycie muru byłam Queen of the Castle. Co z tego, że tymczasową i nieco zmarszczoną od bólu będącego efektem niespodziewanego uderzenia głowy? Ważne że zadowoloną i szczęśliwą. Choć tak prawdę powiedziawszy do pełni szczęścia brakowało mi wody w zatoce Dundrum, ale ponoć nie można mieć wszystkiego. Zastanawiam się tylko, kto rzucił na mnie klątwę, bo ilekroć jestem nad jakąś zatoką, AKURAT jest odpływ.