Pokazywanie postów oznaczonych etykietą connacht. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą connacht. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 20 października 2020

Summer In The City - Salthill (3)

 

Szybko polubiłam moją nową wakacyjną rutynę. Życie pozbawione stresu i obowiązków zdecydowanie mi służyło, podobnie zresztą jak zmiana scenerii. Dni upływały w ślimaczym tempie i chociaż nadal budziłam się po szóstej - napędzana siłą przyzwyczajenia albo po prostu światłem wpadającym do pokoju, niczym królewski herold na dwór, by obwieścić dobrą nowinę i nastanie kolejnego dnia - były to pobudki z cyklu tych przyjemnych i nieznających pośpiechu. 

 

Jako że mój kilkudniowy pobyt był tani między innymi właśnie dlatego, że nie zawierał opcji wyżywienia, nie byłam w żadnym stopniu ograniczona godzinami serwowania śniadania. Czasami po prostu wstawałam, rzucałam poduszkę w nogi łóżka, i kładłam się na nim, już bez wchodzenia pod kołdrę, by popatrzeć sobie na świat. Właśnie tam, na drugim krańcu pokoju, znajdowało się małe okno zaprojektowane przez pijanego architekta. Poniżej poziomu łóżka, tuż nad podłogą. 

 

Patrzeć, co prawda, nie było zbytnio na co, bo widok był wyjątkowy szkaradny. I choć regularnie docierały do mnie odgłosy skrzeczących mew, na próżno mogłabym szukać zarówno ich jak i skrawka oceanu. Innymi razy zaś szłam prosto pod prysznic i znów wracałam do łóżka, by w spokoju spędzić w nim kilka kolejnych godzin, całkowicie zatapiając się w książkowym, fikcyjnym świecie - bez zerkania na zegarek, bez konieczności jednoczesnego głaskania kota, bez nieudolnych prób przekonania go, że jak ze mnie zejdzie, to będzie mu jeszcze wygodniej. 

 

By popatrzeć sobie na naprawdę ładne widoki, a zarazem przypomnieć sobie, że nie jestem w więziennej celi, musiałam jednak opuścić swoją komnatę. Codzienne spacery wzdłuż wybrzeża szybko uświadomiły mi, że Salthill zamieszkują niepokorni obywatele i dotyczy to zarówno ludzi jak i zwierząt. Ci pierwsi bowiem nic sobie nie robili z zakazu wyprowadzania psów na plażę, obowiązującego od pierwszego maja do trzydziestego września od 8:00-21:00, ani też z nakazu prowadzenia ich na smyczy


 

A mimo to nikt tu na nikogo nie donosił, nikt nikogo nie straszył policją. Panował tu jakiś niepisany rodzaj umowy. Ciche przyzwolenie na takie postępowanie pod warunkiem sprzątania po swoich pupilkach, czego wszyscy skrupulatnie przestrzegali. Ci drudzy zaś często za nic mieli dystans społeczny i bez skrępowania, za to z wrodzoną psią ciekawością, podbiegali do upatrzonych przechodniów, by się przywitać. Wszystko jednak odbywało się w tym charakterystycznym, luzackim irlandzkim duchu - bez zadęcia, za to z pretekstem do uśmiechu i krótkiej, przyjaznej wymiany zdań między obcymi ludźmi. 


 

W małym, ale malowniczo położonym "dziecięcym" parku poświęconym tragicznie zmarłej Celii Griffin, sześcioletniej ofierze (jednej z wielu) plagi głodu, która nawiedziła Irlandię w XIX wieku, dwukrotnie natrafiłam na Irlandczyka z dwoma czworonogami, ale tylko jednym na smyczy. Ten drugi podbiegł do mnie niczym do najlepszego kumpla, mimo że widział mnie po raz drugi na oczy, a dla nas, dwójki nieznajomych, był to tylko kolejny powód do uśmiechu. My dog is following you! - rzekł on, kiedy znów się mijaliśmy. Oh, come on, we have to stop meeting like this! - rzekłam rozbawiona ja. 

 

W drodze na Mutton Island przebiegł koło mnie piękny rudowłosy seter bez smyczy - a jakże - za to z właścicielką sprężystym krokiem podążającą za nim w odległości kilku metrów. Jakiś czas później z kolei miałam następne, ostatnie już, bliskie spotkanie z czarnym owczarkiem, którego właścicielka od razu zaczęła przepraszać i tłumaczyć, że on już tak ma, bo jest niesamowicie przyjazny. 


 

Dla kogoś, kto nie przepada za psami, albo zwyczajnie się ich boi, mógłby to być całkiem spory minus miasta i poważny powód do dyskomfortu. Dla mnie jednak, wychowanej na wsi wśród dużych psów i marzącej jako dziecko o posiadaniu doga niemieckiego mogącego osiągnąć większą wagę niż niejeden człowiek, były to tylko przesympatyczne gesty i powody do nielicznych interakcji z innymi. Bo choć w czasie wyjazdu na ten urlop przyświecała mi idea odpoczynku, a nade wszystko ucieczki od zgiełku miasta i ludzi, zawsze uwielbiałam w Irlandii te niezobowiązujące wymiany myśli i uśmiechów między nieznajomymi, stanowiące swoiste przypomnienie, że jesteśmy ludźmi i powinniśmy traktować się jak ludzie - potencjalni przyjaciele, nie zaś najwięksi wrogowie. 


 

 

Salthill tak bardzo zaskoczyło mnie na plus. Zdecydowanie nie tego się spodziewałam. Przede wszystkim obawiałam się tłumów, masy ludzkiej nieustannie płynącej promenadą, hałasu ruchliwego miasta, może nawet jakichś krzywych spojrzeń przechodniów - pandemia bowiem nadal w najlepsze panowała.  Nie wiem, czy to zasługa pogody, koronawirusa, roboczych dni, czy czegoś jeszcze innego, mniejsza o to, najważniejsze jednak, że rzeczywistość przeszła moje najśmielsze oczekiwania. A ponadto odczarowała mi poprzednią wizytę w tym miejscu, której nie wspominałam z jakimś wielkim rozrzewnieniem. 


 

 

Tłumów nigdzie nie widziałam, przez co spokojnie można było zapomnieć, że zaledwie trzy kilometry stąd znajduje się centrum Galway - jedno z największych i najbardziej tętniących życiem irlandzkich miast - a tych spacerowiczów, na których natrafiało się na promenadzie, nikt nie traktował niczym trędowatych, potencjalnych nosicieli wszy łonowych, koronawirusa, dżumy czy innej cholery. Nikt się nie krzywił z niesmakiem, nikt ostentacyjnie nie usuwał, mimo że w tamtym czasie okrycia twarzy nie były wymagane (poza środkami transportu) i na palcach jednej ręki mogłabym wyliczyć tych, których przez te kilka dni widziałam w maskach. 


 

 

Lato w mieście, moja niegdysiejsza wersja koszmaru, okazało się być niesamowicie rozbieżne z moimi wyobrażeniami, ale ani przez chwilę nie było mi smutno z tego powodu. Co najwyżej głupio. Zrozumiałam bowiem, że czasami wcale nie trzeba jechać, nie wiadomo jak daleko od domu, by zaznać ukojenia. Ja znalazłam je właśnie tu, w mieście, spacerując w siąpiącym deszczu z kubkiem kawy w ręce, przesiadując na plaży i przyglądając się toczącemu się życiu z pozycji niezaangażowanego obserwatora.   


 


 


 

sobota, 25 lipca 2020

Mokry początek urlopu i postapokaliptyczna rzeczywistość restauracyjna



Początek mojego urlopu w Salthill nie zanosił się zbyt obiecująco, przez co jeszcze tego samego dnia pomyślałam sobie, że to będzie klasyczny przykład historii pod tytułem: "Zamienił stryjek siekierkę na kijek".

Kiedy wyjeżdżałam z domu, na zewnątrz panowały całkiem przyzwoite warunki atmosferyczne i choć brakowało słońca, było sucho. Wszystko jednak uległo zmianie w okolicach Galway. Spadła temperatura i zaczęło siąpić. Ponieważ jednak na miejscu byłam zbyt wcześnie, by się zameldować w moim hotelu, postanowiłam wykorzystać tę nadprogramową godzinę na krótką wizytę w pobliskiej wiosce Spiddal, by zajrzeć do Ceardlann Craft Village, i sprawdzić, co się tam zmieniło od mojej poprzedniej wizyty. 

Co ciekawe Ceardlann, zrzeszająca wielu lokalnych irlandzkich artystów, nie powstała z inicjatywy jednego z nich, lecz zagranicznego rzeźbiarza, Jesúsa Modia, który położył pod nią podwaliny w latach 80. XX wieku. Choć sam Jesús pochodził z pięknego zakątka świata, jakim niewątpliwie jest hiszpańska Galicja, to właśnie irlandzka Connemara skradła jego serce. Przyjechał do Spiddal, zakochał się w nim, i już nie wyjechał. Tutejsze centrum rękodzieła jest zatem jego spuścizną, a w pewnym sensie także jego łabędzim śpiewem.  


Ci, którzy oglądają irlandzką telenowelę "Ros na Rún", pewnie będą kojarzyć scenerię Spiddal. Co się zaś tyczy samej Craft Village, to nie sposób ją przegapić - nie dość, że jest malowniczo usytuowana naprzeciwko plaży z widokiem na Zatokę Galway, tuż przy drodze, to do tego zaraz po wjeździe do wioski. A ponadto stanowi bardzo miłe dla oka niewielkie skupisko kolorowych chatek, gdzie można zapoznać się z warsztatem lokalnych rzemieślników i nabyć ich rękodzieło. Miejsce warte zapamiętania, odwiedzenia i polecenia -  szczególnie wszystkim tym, którzy chcieliby przywieźć z Irlandii nietuzinkową pamiątkę zamiast zwyczajowej chińskiej tandety. Albo po prostu napić się dobrej kawy w tamtejszej kawiarence, Builín Blasta, i popatrzeć na Galway Bay. 

Upływ czasu oczywiście nie pozostał obojętny dla Craft Village, bo dla nikogo nie jest, ale o ile w jej przypadku zmiany, które zaszły, okazały się pozytywne - wioska zyskała nowe fantazyjne malunki, a białe elewacje zastąpiono kolorowymi - o tyle był on nieubłaganie okrutny dla budynku leżącego po lewej stronie Craft Village. Aż mnie serce zabolało, kiedy zobaczyłam ten szpetny i zaniedbany dom, który niegdyś stanowił tak wdzięczny obiekt: z tym swoim dachem krytym strzechą, białą fasadą, czerwonymi oknami i barierkami. Z bujnymi ciemnoróżowymi hortensjami dodającymi mu uroku i jeszcze bardziej podbijającymi jego urodę... 

Przed powrotem do Salthill postanowiłam zajrzeć jeszcze na plażę po przeciwnej stronie ulicy, choć w ten ponury i szary dzień nie prezentowała się nawet w połowie tak kusząco jak w czasie mojej poprzedniej wizyty. Nie zdziwiłam się zatem, kiedy okazała się niemal opustoszała, choć porozrzucane po głazach części garderoby - od bokserek, po bluzę i kardigan - ewidentnie wskazywały na ludzką obecność. 

Uśmiechnęłam się pod nosem, bo przyszła mi do głowy absurdalna i żartobliwa myśl - "tu jest tak wietrznie, że wywiewa ludzi z ubrań" -  i skierowałam się w stronę auta. I dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że nie doceniłam siły deszczu. Bo, o ile nie przeszkadzał mi on, kiedy szłam na plażę - mój kaptur chłonął go jak gąbka - o tyle w drodze powrotnej nie miałam nic, co mogłoby mnie przed nim uchronić. Zmokłam bardziej, niżbym chciała, a kiedy wreszcie weszłam do suchego wnętrza samochodu i opuściłam lusterko, by ocenić szkody, wyglądałam dokładnie tak, jakbym właśnie wzięła udział w Ice Bucket Challenge. Myślę, że gdybym wylała sobie na głowę wiaderko wody, wyglądałabym identycznie. Woda spływała po mojej twarzy z subtelnością wodospadu Niagara. 

Choć spędziłam tu więcej czasu, niż planowałam, a zegarek pokazywał późniejszą godzinę, niż się spodziewałam, z ulgą odnotowałam ten fakt. Na tym etapie marzyłam już bowiem tylko o zameldowaniu się i rozgrzaniu gorącą zupą albo chociaż kubkiem herbaty. 

Na szczęście los mi sprzyjał. Bo choć szybko okazało się, że w związku z pandemią koronawirusa w pokoju nie będę mieć dostępu do czajnika, by przygotować sobie coś gorącego do picia, udało mi się tego wieczoru wcisnąć do restauracji bez jakiejkolwiek rezerwacji, co było niemałym wyczynem. Obydwie restauracje, z których korzystałam ("The Galleon" i "Black Cat") w czasie mojego pobytu, były dość mocno oblegane - i to nie tylko dlatego, że znajdowały się w strategicznych miejscach nieopodal promenady. 

W sumie to obydwie mogę polecić, jeśli nie macie nic przeciwko temu, że w żadnej z nich nie stosuje się zasad "social distancingu". W "Black Cat" trudno wprowadzić coś takiego w życie, bo obydwie sale są wąziutkie i dość mocno wypełnione stolikami. Jako że restauracja cieszy się dużą popularnością i dobrymi opiniami na temat serwowanego jadła, klientów nie brakuje. Zdecydowanie za to brakuje odpowiedniej odległości między kolejnymi stolikami. Gdybym rozprostowała rękę i maksymalnie ją wyciągnęła, bez problemu mogłabym dotknąć sąsiedniego stolika i... poczęstować się znajdującymi się na nim smakołykami. Na plus należy jednak zaliczyć obsługę w maseczkach i płyn odkażający do rąk znajdujący się tuż przy wejściu. 

"The Galleon" dysponuje znacznie większymi rozmiarami, sala jest zatem zdecydowanie bardziej przestronna, ale i tutaj nie utrzymuje się zalecanych dwóch metrów odległości. Zajrzałam tu bez większej nadziei, nie licząc specjalnie, że uda mi się zjeść w niej kolację, bo i w tym przypadku nie zawracałam sobie głowy rezerwacją. Stojący przede mną w kolejce mężczyzna został odesłany z kwitkiem i z prośbą, by w przyszłości rezerwował stolik, jeśli chce zjeść kolację w towarzystwie kilku osób. Jednak na moje pytanie, czy znajdzie się stolik dla jednej osoby, usłyszałam: "yeah, sure!", po czym poproszono mnie o imię, nazwisko i numer telefonu. Ostatecznie obyło się jednak bez nazwiska ("a w zasadzie to wystarczy samo imię i telefon"). Tutaj również należy odkazić ręce przed wejściem na salę, nikt jednak z personelu nie nosi maseczek, a ponadto raczej luźno podchodzi się do obowiązku wydania co najmniej 9€ na posiłek, bo mój chowder kosztował dokładnie euro mniej i nie miałam żadnych problemów z tego tytułu. Obowiązuje tu ruch jednokierunkowy, a do wchodzenia i wychodzenia służą osobne drzwi. 


Jak się jednak niedługo później przekonałam w czasie podróżowania po przeróżnych stronach wyspy, "social distancing" jest martwym nakazem, i Salthill nie było żadnym wyjątkiem pod tym względem.


sobota, 18 lipca 2020

Kiedy los rzuca ci koło ratunkowe z najmniej oczekiwanej strony...



Pięć długich miesięcy czekałam na ten moment.  


Ten, kto stwierdził, że do życia potrzebny jest tylko tlen, ewidentnie nigdy nie dowiedział się, że są osoby takie jak ja, które oprócz tlenu potrzebują też H2O. Choćby tylko jej widoku. 

Te pięć wspomnianych miesięcy mogłabym opisać tylko jednym słowem: wegetacja. Albo trzema: usychanie z tęsknoty. Każde z nich doskonale oddaje to, co wtedy czułam. 

Gdyby pół roku temu ktoś powiedział mi, że swój kolejny urlop będę spędzać w mieście, najprawdopodobniej zabiłabym go śmiechem i skwitowała całość sarkastycznym: "yeah, right!". Gdybym usłyszała to samo zdanie nawet dwa tygodnie temu, moja reakcja nadal byłaby taka sama. A może nawet jeszcze gorsza. 

Miałam już bowiem na tym etapie serdecznie dość miasta, nieustającego szumu pojazdów dobiegającego z pobliskiej drogi, a nade wszystko nieokrzesanych sąsiadów któryś raz z rzędu urządzających sobie późną nocą głośną imprezę w ogródku. Cisza mi się marzyła. Tylko tyle i aż tyle. 

Z każdym kolejnym niepożądanym hałasem dobiegającym zza murów mojego domu, z każdym wrogim dźwiękiem przedzierającym się przez szczelnie zamknięte okna coraz mocniej fantazjowałam o żywocie eremity. Kiedyś, w czasie jednej z naszych licznych i wspólnych wypraw, tata zabrał mnie do pustelni św. Jana z Dukli. Wtedy nie zrobiła na mnie specjalnego wrażenia. Teraz zaś wiele bym dała, by się znaleźć w takiej właśnie samotni. 

Dlatego też wakacje w mieście były ostatnim, o czym marzyłam. W mieście dopatrywałam się źródła swojego nieszczęścia, nie zaś złotego środka, który miałby w jakiś magiczny i niezrozumiały dla mnie sposób spełnić moje pragnienia. 

Problem polegał jednak na tym, że wszystko szło nie tak jak iść powinno. Urlop mi się opóźnił, a pewne zobowiązania nie pozwalały na to, na co miałam najbardziej ochotę: na co najmniej tygodniowe zaszycie się na małej wyspie na Atlantyku albo w jakiejś irlandzkiej dziczy. W grę wchodził tylko krótki pobyt, jako że parę dni później musiałam już być w swoim mieście.  

Zrozumiałam zatem, że czasami pójście na kompromis jest najlepszym co może się stać. I że kiedy toniesz w oceanie tęsknoty i rozpaczy, to nie czekasz, aż Mitch ze "Słonecznego Patrolu" złapie cię w swój żelazny uścisk, wyciągnie na powierzchnię i jednym głębokim wydechem przywróci do życia, tylko łapiesz pierwsze lepsze koło ratunkowe, kurczowo się go uczepiasz i desperacko płyniesz w stronę brzegu. Płyniesz w stronę światła. W stronę życia. I ani razu nie oglądasz się w pozostawioną za sobą otchłań. Nie powielasz błędu żony Lota. 

Poszłam więc na kompromis z własnymi pragnieniami. Głęboką dzicz Connemary zamieniłam na nadmorskie miasto, a tygodniowy pobyt na kilka dni. 

I tak wylądowałam w Salthill. I zadziwiająco dobrze na tym wyszłam. 


sobota, 2 maja 2020

Rok temu o tej porze...



Kiedy jakieś niecałe dwadzieścia lat temu czytałam "Proces" Kafki, nawet przez myśl mi nie przeszło, że kiedyś sama będę prowadzić surrealistyczne życie niczym jej główny bohater, nieszczęsny Józef K. Niby wolna, ale jednak ograniczana jakimiś absurdalnymi nakazami. "Aresztowana" mimo że nic złego nie zrobiłam. Na siłę izolowana od tego, co bliskie mojemu sercu. Zmuszona rezygnować ze swojej wolności przemieszczania się w imię wyższego dobra. 

Nie przyszło mi to do głowy nawet rok temu, kiedy beztrosko spacerowałam po pięknych plażach Connemary, dokarmiałam tamtejsze konie i osiołki, przebywałam w lokalach gastronomicznych i cieszyłam szeroko pojętą wolnością. Tamtejsza codzienność wydawała się wtedy taka oswojona i normalna. Tak było zawsze, i tak zawsze miało być. 

Nie miałam też pojęcia, jak bardzo prorocze okażą się moje słowa - "będzie się działo!" - kiedy pisałam w grudniu podsumowanie minionego roku. Nie tak sobie to wszystko wyobrażałam. Chciałam przede wszystkim kontynuować dobrą podróżniczą passę z 2019 roku, kiedy to przez siedem miesięcy w roku odbywałam większe i mniejsze, bliższe i dalsze wyprawy. Ten obecny miał być jeszcze lepszy pod tym względem, i choć jego początek - styczeń i luty - zapowiadał się tak obiecująco, potem wszystko posypało się jak domek z kart. Marzec i kwiecień spędziłam zatem w domu, a raczej w trasie dom-praca-dom, grzecznie nie wychylając się nawet o centymetr zza mojego hrabstwa. 
 Renvyle Beach
Czasami myślę sobie, że mogło być jeszcze gorzej. Że ta cała zaraza mogła dopaść nas jesienno-zimową porą, kiedy świat jest szary, bury i ponury. Innym razem zaś - że łatwiej byłoby mi siedzieć w domu na tyłku właśnie wtedy, kiedy za oknem byłaby szaruga zamiast pięknego słońca i zieleni. 
 Spójrzcie na ten piękny kasztanowiec w Letterfrack!
I choć w normalnych okolicznościach pewnie spędziłabym ten długi majowy weekend w jakimś ukochanym zakątku wyspy, zostaję w domu, mimo że już mnie skręca z tęsknoty za dzikim zachodem Irlandii. 
 Renvyle Beach. Jeszcze jedna piękna plaża Connemary
Wczoraj po raz pierwszy w tym całym zamieszaniu natrafiłam na kontrolę drogową, więc miałam namacalny dowód na to, że ostrzeżenia o zwiększonej liczbie policjantów na drodze nie są pustymi groźbami. Mam jednak pewne wątpliwości do skuteczności takich działań. Młodziutki i nieopierzony Garda, pewnie świeżo wyrwany z Templemore, i który na dobrą sprawę mógłby być moim synem, gdybym inicjację seksualną zaczęła jakieś cztery lata wcześniej, niż to miało miejsce, specjalnie nie drążył, gdzie i po co jadę. Miałam wprawdzie przygotowaną przepustkę z kliniki, ale wystarczyło, że podałam jej nazwę i wymieniłam moje osiedle, by mnie bez problemów przepuścił. A co gdybym to wszystko wymyśliła? Podała fałszywy powód? Też pewnie by mnie przepuścił, w dodatku błogosławiąc na drogę. A w to, że ludzie kłamią jak z nut akurat nie wątpię. Zastanawiam się, czy mieliście już styczność z punktami kontrolnymi na drogach i czy to wszystko odbywało się u Was tak samo jak u mnie, czyli "na słowo". 
 Tullycross. Uwielbiam irlandzkie chaty kryte strzechą!
Wyjątkowo ładna pogoda nie sprzyja izolacji i kwarantannie, a zakazany owoc zawsze smakuje lepiej, co już dawno potwierdziły choćby czasy prohibicji i delegalizacji prostytucji i narkotyków. Ludzie zawsze będą wyłamywać się i łamać zakazy. Zresztą, już od ponad dwóch tygodni mam nieodparte wrażenie, że znacznie zwiększył się ruch na drodze. Jako że mój dom znajduje się dość blisko głównej drogi, a okno w łazience mam przeważnie zawsze uchylone, codziennie rano jeszcze przed wyjściem do pracy wiem, że nie będę jedyną jej użytkowniczką. 
 Kylemore Abbey zawsze w remoncie niczym Sagrada Familia
Jeśli Wam również tęskno do "tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych", to może uda mi się pokrzepić Wasze serca garścią ładnych irlandzkich widoków. Tak było rok temu. Dziś mam wrażenie, że od tamtego maja dzieli mnie cała wieczność. 

W długi majowy weekend mieliśmy problem z dojazdem do naszego B&B i przebiciem się przez ulicę Tullycross, gdzie akurat odbywał się cieszący się sporą popularnością - już czternasty z rzędu - Connemara Mussels Festival. Mała wioska tętniła wtedy życiem, dziś pewnie świeci pustkami. Festiwal zakończył swój żywot, ale jego organizatorzy zapewniają, że już pracują nad czymś, co mogłoby go godnie zastąpić. 
 The Lodge, Letterfrack. Pub, restauracja, hostel
Pytacie czasem o lokale gastronomiczne w Connemarze. My od zawsze stołowaliśmy się w restauracji The Lodge w Letterfrack, ale jako że jest to przybytek, który był dość wcześnie zamykany na zimę (bodajże już w październiku) i otwierany dopiero późną wiosną na nadejście sezonu turystycznego, z konieczności przerzuciliśmy się na Veldon's Seafarer, która leży o rzut beretem od The Lodge. 
 Veldon's Seafarer, Letterfrack
W międzyczasie musiało zmienić się kierownictwo w The Lodge, bo któregoś niezbyt pięknego dnia obwieszczono nam, że w tym miejscu już nie honoruje się karty lojalnościowej, którą mieliśmy (friends & family - 10%), a przegrzebki z Derryinver, które zawsze tu zamawiałam, zaserwowano mi w inny niż zazwyczaj sposób. 
 Renvyle Beach
Ponadto sama restauracja zaczęła jakby bardziej niż zwykle aspirować do rangi tych bardziej luksusowych. Po raz pierwszy dane nam było poznać szefa kuchni, "Marko", który albo miał wyjątkowo świetne geny, albo faktycznie był tak młodziutki, na jakiego wyglądał. Marko przywitał się i oznajmił, że to on będzie dla nas gotował, a potem na długo ku niezadowoleniu Połówka i naszej kobiecej uciesze, przycupnął u naszego stolika i z autentyczną pasją opowiadał o kolejnych potrawach. A kiedy dowiedział się, że dzięki niemu i jego czekoladowemu musowi przeżyłyśmy tutaj z Ronnie wyjątkowo intensywny orgazm kulinarny, napuchł z dumy, że za jednym razem zadowolił dwie kobiety i hojnie zaoferował, że może nam zaserwować jeszcze jeden taki mus (oczywiście "on the house"!), skoro aż tak bardzo nam smakował. Urzekające, sami przyznajcie! 
Urocza wioska Tullycross
The Lodge ma zatem taką bardziej wyrafinowaną aurę niż jej konkurentka, Veldon's Seafarer, gdzie raczej nie poznacie jej szefa kuchni, ale nie oznacza to, że wśród jej klienteli znajdują się sami arystokraci ;) Bo oprócz restauracji jest tu także hostel, a także pub, i to właśnie z niego podszedł kiedyś do naszego stolika dziarskim krokiem pewien motocyklista, dzierżąc w ręku kufel Guinnessa. W czasie tej krótkiej rozmowy oznajmił mi, że widział, jak robiłam zdjęcia motocyklom na parkingu, zdradził nam, że jego eksdziewczyna była Polką, a nawet zademonstrował swoją znajomość wulgarnej polszczyzny. Niestety nie dane nam było poznać naszego towarzysza bliżej, bo wkrótce wrócił z łazienki Połówek i nasz stolik zrobił się nagle za mały dla czterech osób. Połówek bowiem, potwierdzając mądrość porzekadła "jak Polak głodny to zły", zaczął roztaczać wówczas tak mocną aurę "back off, dude!" (a może to było "fuck off, dude"?) i zachowywać się tak terytorialnie, że doprawdy nie zdziwiłabym się, gdyby nagle podniósł nogę i obsikał nasz stolik ;) Nasz nowy znajomy sprawniej ode mnie odczytał niewerbalne sygnały innego samca i tak szybko się ulotnił, że nie zdążyłam nawet przeprosić go za niecodzienną gburowatość Połówka.
Kylemore Abbey - opactwo sióstr benedyktynek nad malowniczym jeziorem Pollacapall
 
 Veldon's Seafarer
W Veldon's Seafarer również jest pub i możliwość noclegu, ale tutaj nigdy nie spotkała mnie żadna przygoda. Wystrój, jak sama nazwa wskazuje, utrzymany jest w morskim klimacie: śruby napędowe, sieci, boje... Atmosferę zaś określiłabym jako bardziej swojską, niezobowiązującą i swobodną. Po tym jak jednego wieczoru zjedliśmy tu przepyszny chowder, kolejnego dnia również się tam stawiliśmy, chcąc przed powrotem do domu urządzić ponowną ucztę naszym kubkom smakowym. Tym razem mieliśmy jednak pecha. Nie dość, że stolik, przy którym usiedliśmy, lepił się do moich rąk, albo one do niego, to w restauracji nadal serwowano menu śniadaniowe, bo na chowder i kilka innych potraw zabrakło składników (według wersji kelnerki: zamówienie nie dotarło na czas). Zamówiliśmy zatem sconesy i kawę, a kelnerka bez mrugnięcia okiem przyjęła zamówienie, nie dopytując nawet, jaką kawę sobie życzymy, więc kiedy olśniło nas, że tego nie sprecyzowaliśmy, trzeba było wyruszyć na jej poszukiwanie i dopowiedzieć szczegóły. Obydwa miejsca jednak uważam za godne polecenia, a tych, którzy chcą typowej atmosfery starego, tradycyjnego pubu, odsyłam do pobliskiego Paddy Coynes w Tullycross. 

Pomimo tej całej nieco pesymistycznej sytuacji, w której się znaleźliśmy za sprawą wirusa, nadal wierzę, że jeszcze będzie pięknie. I choć nie robię konkretnych planów wyjazdowych, często wyobrażam sobie swoje przyszłe wycieczki po Irlandii, a w myślach pokonuję granice swojego hrabstwa i zapuszczam daleko, daleko od niego. Dzięki temu, co się dzieje, zrozumiałam też, że moje marzenia o życiu na małej irlandzkiej wyspie, bądź gdzieś na zachodnim wybrzeżu, mają jak najbardziej rację bytu. 
W tym zrujnowanym zamku Renvyle mieszkała kiedyś królowa piratów, Grace O'Malley. Miało w nim miejsce także wesele, których uczestników - w stylu "Gry o Tron" - napadł i wyrżnął w pień wrogi klan. Dom obok to noclegownia The Olde Castle. Uwielbiam ten zakątek półwyspu Renvyle, ale jeszcze nigdy tu nie nocowałam.  W latach 70. XX wieku zamek wystąpił w filmie "The Purple Taxi".
 Tullycross
 Kilkanaście lat temu, kiedy trafiłam tu przypadkiem, zakochałam się w tym widoku od pierwszego wejrzenia. Urzekły mnie cisza i błogość, jakimi emanował ten zakątek. Konie na pobliskim pastwisku też pewnie nie pozostały bez znaczenia ;) Do dziś mi nie przeszło! 
 Wielki miłośnik jabłek. I jeden z najwdzięczniejszych modeli, jakich miałam :)

A jak Wy sobie radzicie?