Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lato. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lato. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 23 stycznia 2022

Kwadryptyk znad Morza Irlandzkiego: Suzan


Tego sobotniego poranka niebo było szare jak garnitur Pepa Guardioli. Spoglądałam na nie, siedząc w kuchni i pijąc kawę. W iRadio leciała jakaś głupia piosenka, a ja pomimo tego wszystkiego byłam idealnym ucieleśnieniem stanu zen. As cool as a cucumber. Najbardziej wyluzowany buddyjski mnich sprawiałby przy mnie wrażenie mocno znerwicowanego. Neurotyka, który na gwałt potrzebuje końskiej dawki środków uspokajających. Siostro, Xanax! LIKE NOW! 

 

Gdyby nie moje rozchybotane krzesło, zdecydowanie niegodne zaufania, może nawet wyciągnęłabym się na nim leniwie i oparła stopy o rant stołu. Gdyby nie to, że nie cierpię dymu tytoniowego, byłby to moment, w którym wyciągnęłabym papierosa, by dymem szarym jak niebo za oknem przypieczętować ten relaksujący i bezstresowy stan. 

 

Wyjazd do latarni to jedyny wyjazd, na którym pogoda nie ma dla mnie większego znaczenia. W zasadzie to im gorsza, tym... chyba lepiej. Bardziej nastrojowo, romantycznie i przytulnie.

 

A to był dopiero początek. Jak odkryłam nieco później, kiedy zasiadłam do komputera, tylko wygrana na loterii mogłaby uczynić ten dzień lepszym. W mojej skrzynce wylądował bowiem email od Suzan - house managerki sprawującej pieczę nad dwoma dziewiętnastowiecznymi domkami latarnika znajdującymi się w uroczym St. John's Point w hrabstwie Down w Irlandii Północnej. 

 

W normalnych czasach Suzan pełni rolę gospodyni - wita i oprowadza gości po posiadłości, a zanim sobie pojedzie, także odpowiada na ich pytania. Jako że normalne czasy umarły, kiedy narodził się COVID, zaniechano tego niejako sympatycznego procederu, i wszystko odbywa się teraz drogą telefoniczno-mailową. 


Na kilka dni przed godziną zero pozostawałam więc w kontakcie mailowym z Suzan, dopinając ostatnie guziki przed przyjazdem. I prawdę powiedziawszy, wtedy niekoniecznie byłam uosobieniem stanu zen. 


Z pierwszego maila dowiedziałam się bowiem, że - z uwagi na niemiłościwie panującego nam koronawirusa - z domków latarnika usunięto koce, narzuty, poduszki, gry planszowe, książki i ulotki (wszystko to, co znacząco wpływało na przytulność i nastrojowość w latarni w hrabstwie Donegal), ale oczywiście jak najbardziej można przywieźć swoje koce i poduszki. 


Oczami wyobraźni zobaczyłam wtedy ogołocony domek latarnika, a ta wizja tak mnie przeraziła, że prychnęłam złośliwie pod nosem: "fajnie, że dowiaduję się o tych zmianach już po dokonaniu rezerwacji! Co jeszcze trzeba przywieźć? Śpiwory i kombinezony ochronne?!", po czym spektakularnie przewróciłam oczami, ale tego na szczęście Suzan ani nie słyszała, ani nie widziała. 


Kolejne wiadomości były już jednak w zdecydowanie przyjemniejszym tonie i każdorazowo sprawiały, że na moje oblicze wypełzał uśmieszek zadowolenia nie zaś marsowy grymas. 

 

Suzan pisała, że na terenie posiadłości żyje rezydentka Ann z pokaźną czeladką zwierzaków: kurami, kogutami, owcami, jagniętami, a także kozą Daisy, która myśli, że... jest psem. I żeby dać znać Ann, jeśli Daisy będzie dokuczać. Tak gwoli ścisłości, to użyła stwierdzenia "if she is a pain", które w wolnym tłumaczeniu oznacza - ni mniej, ni więcej - "wrzoda na tyłku". 


Może gdybym miała choć dwie w pełni funkcjonujące szare komórki, skumałabym cza-czę. Może choć odrobinkę zaalarmowałoby mnie to stwierdzenie. Może zaświeciłaby mi się chociaż jedna czerwona kontrolka, ale... nie. Wtedy nawet przez sekundę nie przeszło mi przez myśl, że wkrótce na własnej skórze boleśnie przekonam się, jakim wrzodem potrafi być Daisy, a tuż po pierwszym spotkaniu błyskawicznie pomyślę sobie: "Daisy?! Jaka, kurde, znowu "Stokrotka"? Kto nadał jej takie durne imię?! Przecież to co najwyżej Grumpy Goat, a nie słodka i niewinna Stokrotka, jak mogłoby sugerować jej imię!". 


Naiwna i do końca niczego nieświadoma, jak ten indyk z popularnej rymowanki, co to myślał o niedzieli, a w sobotę mu łeb ucięli, radośnie odpisałam Suzan, że "owce to ja zjadam na śniadanie" (w sensie: że się ich nie boję!), że niejedno jagnię piło moje mleko (z butelki, wszak - pomimo całej mojej miłości do zwierząt - daleko mi do wilczycy karmiącej własną piersią Romulusa i Remusa!), a tak w ogóle, to jestem wielką miłośniczką zwierząt i to właśnie z uwagi na nie zdecydowałam się na pobyt akurat w tej latarni, bo na pewno nie ze względu na jej położenie (tego nie dodałam), które absolutnie nie wydawało mi się tak spektakularne jak to tej donegalskiej latarni, w której byłam w 2020 roku. A tak poza tym, to jestem tak napalona na ten wyjazd, że autentycznie boję się, iż spowoduję samozapłon! 


I to właśnie w odpowiedzi na tego mojego maila, w którym bezwstydnie wyznałam jej, że jaram się jak pochodnia, Suzan napisała, że przesuwa godzinę zameldowania z czwartej na pierwszą (trzy dodatkowe godziny!!! Can life get any better than this?!), czym bezapelacyjnie sprawiła, że ten sobotni poranek naprawdę nie mógł zacząć się w lepszy sposób. 


Odurzona oparami szczęścia wystukałam szybko na klawiaturze krótką (jak na mnie) odpowiedź: "Suzan, kobieto, you made my day!!! Brak mi słów, by wyrazić swoją wdzięczność, a także czasu, bo skoro zameldowanie przypada na pierwszą, a jest już po dziewiątej, to znak, że czas ruszać w drogę!".


 

niedziela, 21 lipca 2019

Maj w celtyckim ogrodzie Brygidy


Lepszej pogody chyba nie mogłabym sobie wymarzyć. A to dlatego, że... w ogóle nie marzyłam ani o pogodzie, ani o Brigit's Garden. 

O wizycie w tym miejscu przesądziła w zasadzie lokalizacja. Jako że dysponowaliśmy nadwyżką wolnego czasu, bo w zarezerwowanym pensjonacie w Connemarze mieliśmy się zmaterializować dopiero po 14:00, postanowiliśmy "zabić czas" w Brigit's Garden. 

Ogród Brygidy okazał się dogodnie dla nas usytuowany - w Roscahill mniej więcej w połowie drogi między Moycullen, w którym i tak zawsze zatrzymujemy się na kawę, a Oughterard. Właścicielka wie, że połowa sukcesu to dobry marketing, zatem atrakcja jest całkiem przyzwoicie oznaczona wzdłuż głównej drogi N59 i dojazd do niej nie powinien stanowić wielkiego wyzwania. Mamy tu jednak do czynienia z typowo złośliwą, podrzędną i wąską irlandzką dróżką o nie najlepszej nawierzchni, więc wchodząc w zakręty, warto pamiętać, że jest się zwykłym szarakiem a nie Kubicą. 

Taka jest zatem brzydka prawda - ogrody miały być dla nas tylko zapchajdziurą na drodze do głównej atrakcji. I jako wspomniana zapchajdziura spisały się bardziej niż przyzwoicie, a do tego niespodziewanie obudziły we mnie wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to w czasie spaceru nad stawem natrafiłam na kaczeńce. 

Uświadomiłam sobie wtedy, że po raz ostatni musiałam widzieć je w Polsce, chyba właśnie jeszcze za czasów wczesnej młodości. Jako rośliny występujące często na podmokłym terenie, upodobały sobie łąkę poniżej mojego domu, wzdłuż drogi, którą to jako dziecko, a później nastolatka i młoda kobieta pokonywałam setki razy. Żółte, bezpretensjonalne, ale mimo wszystko przyjemne kwiaty zadziałały na mnie niczym magdalenki na Prousta i niespodziewanie wyciągnęły na wierzch moje głęboko zakopane reminiscencje. 


Ogrody Brygidy są zarejestrowaną organizacją non-profit, ale - w przeciwieństwie do wielu innych miejsc tego typu - nie są darmowe. Ich założycielce, Jenny Beale, ponoć przyświecała szlachetna idea edukowania i inspirowania. Chciała stworzyć miejsce, w którym można nawiązać kontakt z naturą, podszkolić się w celtyckiej tematyce, a przy tym odpocząć od zgiełku cywilizacji, zatopić się w refleksji i zregenerować. 

Kobieta zdecydowała jednak, że nie będzie polegać tylko na dobrowolnych datkach, dlatego też za wstęp trzeba zapłacić osiem euro za osobę dorosłą i pięć za dziecko, które ma więcej niż dwa lata. Przewidziano jednak zniżki dla rodzin, dla tych, którzy docierają tu na rowerach i transportem publicznym [bo to atrakcja będąca za pan brat z naturą], a wstęp poza sezonem jest nieco tańszy niż w jego szczycie, co jest logicznym krokiem, jako że ogrody na pewno prezentują się wtedy mniej imponująco.

Sama miałam okazję tego doświadczyć, bo choć byliśmy tutaj na początku maja, czyli już latem wedle celtyckiego kalendarza, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że za parę tygodni byłoby tu jeszcze ładniej, jeszcze bardziej kolorowo i widowiskowo. Z drugiej strony - dzięki temu mogłam podziwiać kwitnące drzewa owocowe, co zawsze stanowi piękny widok, a także bez. I tę niesamowicie soczystą zieleń, tak typową dla wczesnego lata. 

Nade wszystko jednak cieszyłam się, że pogoda nam dopisała, bo dzięki temu pobyt w tym miejscu okazał się całkiem przyjemny. Jestem przekonana, że gdyby dopadł nas tu deszcz, wyszlibyśmy stąd rozczarowani z poczuciem źle wydanych pieniędzy. Co prawda nie mogę też powiedzieć, byśmy mieli świadomość, że lepiej nie wydalibyśmy tych ponad czternastu euro [mieliśmy zniżkę], ale transakcja, której dokonaliśmy nie pozostawiała niesmaku. Spacer, na który się udaliśmy, okazał się naprawdę przyjemny i niewymagający - żadnych stromych pagórków, tylko łąki, łatwe ścieżki i jeszcze raz łąki. 

Najbardziej przemówił do mnie spacer "Celtic Gardens", najmniej - ten śladami wróżek, bo to atrakcja czysto dziecięca i niestety dość kiczowata, choć rozumiem, że młodszym gościom może się podobać. Za to wspomniane ogrody celtyckie pięknie odzwierciedlają dawne festiwale Celtów, a zarazem cykl życia: od poczęcia do śmierci. 

I tak Samhain - do którego się wchodzi zaraz po przekroczeniu centrum dla odwiedzających - obchodzony 31 października, to czas zadumy, refleksji i śmierci, ale zarazem obietnica narodzin. Symbolizuje go tutaj pogrążona we śnie kobieta, którą łatwo przegapić, jako że ukształtowana jest z ziemi i porośnięta trawą. Tabliczka "nie spaceruj po śpiącej kobiecie" wydaje się być jak najbardziej na miejscu. 

Kolejna postać śpiącej kobiety "utkana" z brzozowych liści i odlana z brązu jest już bardziej czytelną i oczywistą personifikacją ziemi pogrążonej w zimowym śnie. To też dość przyjemny zakątek położony na wodzie i otoczony świeżą zielenią brzóz. Idealnie spełniający swoje zadanie - można się tu zatracić w swoich myślach. 


Imbolc, obchodzony 1 lutego ku uczczeniu wiosny, uderza świeżością i pozytywna aurą. To także święto Brygidy, która wspólnie ze św. Patrykiem patronuje Zielonej Wyspie - to właśnie na jej cześć nazwano te ogrody. Ścieżka prowadzi tu wśród kwitnących drzew owocowych i dzikich kwiatów, a huśtawki, w formie modnych teraz wiszących koszy, zachęcają do przycupnięcia w nich choć na chwilę, by odpocząć lub po prostu schować się przed intensywnym słońcem. 

Bealtaine, festiwal ognia, to zapowiedź jasnej i ciepłej części roku. Zaczyna się maj, w sercach wielu ludzi płonie ogień, a to z kolei prowadzi do wkraczania na wspólna ścieżkę życia i zawierania małżeństw. Ten cykl życia reprezentuje tutaj "łóżko" dla mitologicznych kochanków (Diarmuid i Grainne), a spacer między wysokimi wertykalnymi blokami kamiennymi wieńczy okazały drewniany tron dębowy. Tu dokonuje się zaślubin, jeśli tylko para młoda wyrazi takie życzenie. Brigit's Garden jest bowiem nie tylko atrakcją na turystycznej mapie, ale także miejscem, w którym odbywa się wiele przeróżnych imprez okolicznościowych. W okrągłej kamiennej chatce regularnie odbywają się sesje medytacji. 

Festiwal Lughnasa na początku sierpnia to okres przejściowy: lato odchodzi w zapomnienie i robi miejsce dla jesieni. To okres ciężkiej pracy fizycznej, żniw, ale także czas biesiadowania i czerpania ze swoich zbiorów. Stąd też drewniane ławki i stoły umożliwiające biesiadnikom celebrację w komfortowych warunkach. Wszystko co dobre, jednak szybko się kończy i ten koniec - nadchodzącą śmierć - symbolizują drzewa cisowe rosnące tuż za ogrodem.  


Ale Brigit's Garden to nie tylko tematyczne ogrody poświęcone celtyckiej mitologii. To znacznie więcej. To największy w Irlandii zegar słoneczny, który zawstydziłby wszystkie omegi i roleksy, bo przez okrągły rok pokazuje dobrą datę i godzinę, a do tego przesilenie i równonoc, to także okazja by na świeżym powietrzu miło spędzić czas z bliskimi i spróbować ekologicznych specjałów z kawiarenki, do której to wstęp jest darmowy. 

Jeśli przebywasz w okolicach Galway i Connemary i masz godzinę wolnego czasu, z którą nie wiesz, co zrobić, Brigit's Garden jest odpowiedzią na Twój dylemat. 



środa, 11 lipca 2018

Inferno

Wbrew temu, co mógłby sugerować tytuł mojego dzisiejszego wpisu, nie będzie o powieści Dana Browna, lecz o historii z życia wziętej, w której trup będzie się gęsto ścielił, a bohaterom będzie się palił grunt pod nogami.
Dobra, przyznaję, trochę mnie poniosło. Wszystkich tych, którzy - w obawie o ich słabe serducho - właśnie skierowali kursor myszki ku iksowi w prawym górnym rogu, nawołuję, by się opamiętali i wrócili.
Gdybym musiała jednym słowem podsumować wydarzenia z ostatnich kilku tygodni, które miały miejsce na Zielonej Wyspie, użyłabym dokładnie tego słowa. Inferno. Piekło.
Ale "po kolei" - jak mawiali Indianie, podkładając dynamit pod tory.
Choć od momentu narodzin bliżej mi było do złotowłosego i błękitnookiego cherubinka o minie niewiniątka, to jednak kolejne lata dobitnie pokazały, że serce to może mam anielskie, ale charakterek już diabelski. Domyślałam się zatem, że prędzej czy później trafię do piekła. Nie sądziłam jednak, że nastąpi to jeszcze za życia!
Tak sobie teraz myślę, że w zasadzie to nie powinno mnie to dziwić, bo 2018 od samego początku zapowiadał się jako ROK DZIWÓW. Tutaj od razu coś sobie wyjaśnijmy. O kuriozum mówię, a nie o wielkich przedstawicielkach najstarszego zawodu świata.
Po zimie stulecia, kiedy to śnieg zalegał grubymi czapami jeszcze w marcu, co poskutkowało między innymi tym, że pomimo moich szczerych chęci, przez kilka dni nie mogłam dotrzeć do pracy, bo tak się składało, że akurat nie miałam pod ręką czołga ani monster trucka, nastało lato stulecia. A wraz z nim okres SUSZY. Wiem, co sobie teraz myślicie: "susza w Irlandii? Toż to oksymoron!" Ale uwierzcie mi, takich dziwów to ja tu jeszcze nie widziałam, a miałam przyjemność mieszkać tu przez minione 12 lat.
Nie wiem, czy przez cały czerwiec padało u nas choć z pięć razy. W lipcu nie uświadczyliśmy ani jednej małej kropelki z nieba. Za to grzało tak niemiłosiernie, że dzieci w szkole mdlały z duchoty i wycieńczenia, asfalt topił się na drogach, suche krzewy i drzewa płonęły jak zapałki [co dziwić nie może, wszak sama na własne oczy widziałam - nieskażonego myślą o zagrożeniu pożarowym - wieśniaka, który rzuca peta na wysuszone pobocze koło chodnika i nawet nie zadaje sobie trudu, by go zdeptać...], a trawniki powoli, ale systematycznie przemieniały się w gustownie wysuszone siano, by wreszcie osiągnąć dojrzałe stadium sawanny w porze suchej. To ostatnie - pomijając już ewidentny brak walorów estetycznych - ma nawet zaletę, bo wreszcie, WRESZCIE, zamilkły kosiarki, które w normalnych warunkach tłumnie wyjeżdżałyby na światło dzienne. W obecnej sytuacji poważnie rozważam sprzedaż mojej kosiarki albo ewentualną wymianę na snopowiązałkę.  
Oczywiście skłamałabym, gdybym stwierdziła, że fala gorąca, która się przetoczyła przez kraj, nie miała żadnych plusów. Weźmy na przykład takie pranie. Zanim powiesiłam na sznurku ostatni mokry element odzieży, ten pierwszy już był wysuszony i gotowy do ściągnięcia.
Przyjemnie było grillować w ogródku, jadać posiłki i pić kawę na świeżym powietrzu, opierając jednocześnie plecy o nagrzany od słońca mur, który jakże wdzięcznie oddawał gromadzone przez cały dzień ciepło. Szybko uczyniliśmy z tego nasz letni rytuał, a ja równie szybko polubiłam ten czas beztroski.
Tegoroczne lato ma dla mnie zapach grilla i smak najlepszych lodów ever - "ninety-nine'ów", którymi Połówek często mnie rozpieszczał, kupując je w drodze z pracy do domu.
I wszystko byłoby fajnie, bo w ostatnich dniach temperatury nieco spadły i zamiast upiornych trzydziestu paru stopni mieliśmy przyjemne i znośne ciepło, gdyby nie to, że nadal trzeba przestrzegać zakazu korzystania z węży ogrodowych, jako, że rezerwy wody w całym kraju zostały mocno nadwyrężone.
Gorące lato zdecydowanie odbiło się czkawką irlandzkim farmerom, narażając wielu z nich na spore straty. Nie dalej jak dziś czytałam artykuł o hodowcy truskawek, którego susza i żar tropików naraziły na ogromne szkody finansowe. Okazało się, że owoce oszalały i zaczęły dojrzewać szybciej, niż powinny, nie osiągając przy tym pożądanych rozmiarów. Ktoś, kto dysponuje ogromnymi połaciami ziemi, zwyczajnie nie jest w stanie nadążyć ze zbiorami, mimo że jego pracownicy zasuwają niczym małe motorki. Przy okazji dowiedziałam się, że mam niebezpiecznie dużo wspólnego z truskawkami, które jak się okazuje, odmawiają współpracy w upałach, i  tak jak ja uwielbiają temperatury rzędu 18-19 stopni. To z kolei skłoniło mnie do refleksji, czy człowiek aby na pewno pochodzi od małpy [toby tłumaczyło mój małpi rozumek...], czy może od... truskawki?! I know, crazy...
Tymczasem zaś dobiega kolejny dzień suszy, a z zapowiadanych na dziś opadów deszczu nic nie wyszło. Następnym razem, jak będę mieć ochotę sprawdzić prognozę pogody, powróżę sobie z fusów. Efekt będzie pewnie ten sam.