Tego sobotniego poranka niebo było szare jak garnitur Pepa Guardioli. Spoglądałam na nie, siedząc w kuchni i pijąc kawę. W iRadio leciała jakaś głupia piosenka, a ja pomimo tego wszystkiego byłam idealnym ucieleśnieniem stanu zen. As cool as a cucumber. Najbardziej wyluzowany buddyjski mnich sprawiałby przy mnie wrażenie mocno znerwicowanego. Neurotyka, który na gwałt potrzebuje końskiej dawki środków uspokajających. Siostro, Xanax! LIKE NOW!
Gdyby nie moje rozchybotane krzesło, zdecydowanie niegodne zaufania, może nawet wyciągnęłabym się na nim leniwie i oparła stopy o rant stołu. Gdyby nie to, że nie cierpię dymu tytoniowego, byłby to moment, w którym wyciągnęłabym papierosa, by dymem szarym jak niebo za oknem przypieczętować ten relaksujący i bezstresowy stan.
Wyjazd do latarni to jedyny wyjazd, na którym pogoda nie ma dla mnie większego znaczenia. W zasadzie to im gorsza, tym... chyba lepiej. Bardziej nastrojowo, romantycznie i przytulnie.
A to był dopiero początek. Jak odkryłam nieco później, kiedy zasiadłam do komputera, tylko wygrana na loterii mogłaby uczynić ten dzień lepszym. W mojej skrzynce wylądował bowiem email od Suzan - house managerki sprawującej pieczę nad dwoma dziewiętnastowiecznymi domkami latarnika znajdującymi się w uroczym St. John's Point w hrabstwie Down w Irlandii Północnej.
W normalnych czasach Suzan pełni rolę gospodyni - wita i oprowadza gości po posiadłości, a zanim sobie pojedzie, także odpowiada na ich pytania. Jako że normalne czasy umarły, kiedy narodził się COVID, zaniechano tego niejako sympatycznego procederu, i wszystko odbywa się teraz drogą telefoniczno-mailową.
Na kilka dni przed godziną zero pozostawałam więc w kontakcie mailowym z Suzan, dopinając ostatnie guziki przed przyjazdem. I prawdę powiedziawszy, wtedy niekoniecznie byłam uosobieniem stanu zen.
Z pierwszego maila dowiedziałam się bowiem, że - z uwagi na niemiłościwie panującego nam koronawirusa - z domków latarnika usunięto koce, narzuty, poduszki, gry planszowe, książki i ulotki (wszystko to, co znacząco wpływało na przytulność i nastrojowość w latarni w hrabstwie Donegal), ale oczywiście jak najbardziej można przywieźć swoje koce i poduszki.
Oczami wyobraźni zobaczyłam wtedy ogołocony domek latarnika, a ta wizja tak mnie przeraziła, że prychnęłam złośliwie pod nosem: "fajnie, że dowiaduję się o tych zmianach już po dokonaniu rezerwacji! Co jeszcze trzeba przywieźć? Śpiwory i kombinezony ochronne?!", po czym spektakularnie przewróciłam oczami, ale tego na szczęście Suzan ani nie słyszała, ani nie widziała.
Kolejne wiadomości były już jednak w zdecydowanie przyjemniejszym tonie i każdorazowo sprawiały, że na moje oblicze wypełzał uśmieszek zadowolenia nie zaś marsowy grymas.
Suzan pisała, że na terenie posiadłości żyje rezydentka Ann z pokaźną czeladką zwierzaków: kurami, kogutami, owcami, jagniętami, a także kozą Daisy, która myśli, że... jest psem. I żeby dać znać Ann, jeśli Daisy będzie dokuczać. Tak gwoli ścisłości, to użyła stwierdzenia "if she is a pain", które w wolnym tłumaczeniu oznacza - ni mniej, ni więcej - "wrzoda na tyłku".
Może gdybym miała choć dwie w pełni funkcjonujące szare komórki, skumałabym cza-czę. Może choć odrobinkę zaalarmowałoby mnie to stwierdzenie. Może zaświeciłaby mi się chociaż jedna czerwona kontrolka, ale... nie. Wtedy nawet przez sekundę nie przeszło mi przez myśl, że wkrótce na własnej skórze boleśnie przekonam się, jakim wrzodem potrafi być Daisy, a tuż po pierwszym spotkaniu błyskawicznie pomyślę sobie: "Daisy?! Jaka, kurde, znowu "Stokrotka"? Kto nadał jej takie durne imię?! Przecież to co najwyżej Grumpy Goat, a nie słodka i niewinna Stokrotka, jak mogłoby sugerować jej imię!".
Naiwna i do końca niczego nieświadoma, jak ten indyk z popularnej rymowanki, co to myślał o niedzieli, a w sobotę mu łeb ucięli, radośnie odpisałam Suzan, że "owce to ja zjadam na śniadanie" (w sensie: że się ich nie boję!), że niejedno jagnię piło moje mleko (z butelki, wszak - pomimo całej mojej miłości do zwierząt - daleko mi do wilczycy karmiącej własną piersią Romulusa i Remusa!), a tak w ogóle, to jestem wielką miłośniczką zwierząt i to właśnie z uwagi na nie zdecydowałam się na pobyt akurat w tej latarni, bo na pewno nie ze względu na jej położenie (tego nie dodałam), które absolutnie nie wydawało mi się tak spektakularne jak to tej donegalskiej latarni, w której byłam w 2020 roku. A tak poza tym, to jestem tak napalona na ten wyjazd, że autentycznie boję się, iż spowoduję samozapłon!
I to właśnie w odpowiedzi na tego mojego maila, w którym bezwstydnie wyznałam jej, że jaram się jak pochodnia, Suzan napisała, że przesuwa godzinę zameldowania z czwartej na pierwszą (trzy dodatkowe godziny!!! Can life get any better than this?!), czym bezapelacyjnie sprawiła, że ten sobotni poranek naprawdę nie mógł zacząć się w lepszy sposób.
Odurzona oparami szczęścia wystukałam szybko na klawiaturze krótką (jak na mnie) odpowiedź: "Suzan, kobieto, you made my day!!! Brak mi słów, by wyrazić swoją wdzięczność, a także czasu, bo skoro zameldowanie przypada na pierwszą, a jest już po dziewiątej, to znak, że czas ruszać w drogę!".
Dobry wieczór!
OdpowiedzUsuńUprzejmie donoszę, że moja cierpliwość została nagrodzona! Całe wieki czekałam na takiego posta z piękną Irlandią, wyśmienitymi zdjęciami i kozą wystawiającą język w tle!
Także po pierwsze: piękna latarnia i coraz częściej myślę, że żaden inny kraj na świecie nie ma piękniejszych latarni, ale zapewne domyślasz się, że nie ma we mnie za grosz obiektywizmu w tej kwestii.
Po drugie: piękne zdjęcia! Uwielbiam zdjęcia szczegółu, makro i ogólnie piękne zdjęcia przyrody. Rzekłabym, że ludzie na zdjęciach mnie interesują najmniej, co sprawia, że wszyscy oglądacze moich zdjęć zawsze narzekają i mówią: a ludzi tam żadnych nie było?
Po trzecie: Bardzo zaciekawiłaś mnie kozą i wzbudziłaś we mnie niezwykły sentyment...Zawsze mówię, że nigdy na oczy nie widziałam takiej fauny i flory jak w Irlandii. Pamiętam drogę z Galway do Westport, która usiana była łąkami i owcami z małymi, hasającymi owieczkami...Zaiste jest to jeden z najpiękniejszych widoków w życiu (to również mogę nie być obiektywna, ponieważ niezbyt wiele w życiu widziałam, żaden ze mnie globtroter).
Po ostatnie: trochę, tak odrobinkę ukoiłaś moją tęsknotę za morzem...
Jaki sympatyczny komentarz! :)
UsuńA zatem powinnaś być wniebowzięta, bo będzie ciąg dalszy w postaci trzech kolejnych części, a druga z nich będzie poświęcona właśnie Daisy :) Postaram się opublikować je jak najwcześniej, żebyś docierając do czwartej, pamiętała jeszcze to, co było w pierwszym odcinku :) Plus jest taki, że mam już wszystkie posty gotowe, ostrzegam jednak, że jeden z nich pisałam, kiedy miałam 38 stopni gorączki, tak że tak... ;) Proszę o wyrozumiałość :)
Całkowicie się z Tobą zgadzam - irlandzkie latarnie są w przeważającej większości zachwycające!
Małe owieczki są rozkoszne - doprawdy nie wiem, jak można je zabijać i zjadać! A skoro o owcach mowa, to... stworzyłam potwora! Od czasu do czasu przynosiłam jabłko mojej znajomej owcy (tej z zielonym nosem), aż doszło do tego, że teraz muszę robić to codziennie, bo jak tylko mnie widzi, to pędzi przez całe pastwisko... A mówią, że owce są głupie!
O tak - irlandzka flora potrafi zachwycać!
W takim razie jestem wniebowzięta i czekam niecierpliwie, aczkolwiek mam dużo rzeczy do ogarniania, więc liczę, że wykażesz się cierpliwością w stosunku do mojej absencji ;)
UsuńNo moja droga, to jest dopiero obietnica! :D Dobshe, będę wyrozumiała.
I ja również tego nie wiem, ale domyślam się, że jagnięcina w Irlandii jest dobrem luksusowym. Wydaje mi się, że każda miłość wiedzie do serca przez żołądek ;)
Och, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że wreszcie, WRESZCIE, udało mi się usatysfakcjonować Cię! Sama ostatnio rzadziej bywałam w sieci, miałam problemy z monitorem, więc to chyba ja powinnam przeprosić Cię za swoją haniebną nieobecność u Ciebie jak i u mnie :)
UsuńHaha :) Pewnie zastanawiasz się, co z tego wyszło i czy miałam majaki gorączkowe ;) Przynajmniej mam usprawiedliwienie - jeśli po przeczytaniu posta pomyślisz sobie: "matko, ale bzdury! Większych głupot nigdy nie czytałam!", to wiedz, że gorączka przeze mnie przemawiała :)
To bardzo popularne tutaj mięso, w Polsce chyba nigdy nie spotkałam nikogo, kto by się nim namiętnie zajadał. Co do tej miłości wiodącej przez żołądek, to coś w tym jest! Bardzo często przecież jedna strona próbuje drugiej zaimponować swoimi zdolnościami kulinarnymi.
WRESZCIE? :D Zobaczymy jak się będziesz spisywać :P Czy utrzymasz ten zwyżkowy trend :D
UsuńSpokojnie, myślę, że nie było aż tak źle. Jeszcze ostatnia dawka i będzie cacy.
W Polsce za bardziej quality mięso uchodzi cielęcina. Jagnięcina się zdarza, ale nie spotkałam chyba nikogo, kto by jadł.
Tak, "wreszcie", bo do tej pory czytałam tylko wyrazy smutku z powodu wpisów innych niż te irlandzkie! ;P Ileż można czytać skargi i zażalenia? Miło dla odmiany poczytać, że się kogoś zadowoliło :) No i nie liczyłabym na utrzymanie tego trendu, bo nie skończyłam jeszcze z Walią, a mam zamiar to zrobić pomimo Waszego marudzenia :)
UsuńTeraz możesz to już ocenić, bo wpis został opublikowany :)
To chyba dlatego, że w Polsce jagnięcina/baranina nie jest tak popularna jak tutaj. W Irlandii jest więcej owiec niż ludzi, więc taki wybór wydaje się logiczny ;)
O nie! A już myślałam, że z Walią koniec raz na zawsze ;-)
UsuńPisałam już, że żadnej gorączki nie wyczułam poza wersami, ale teraz jak napisałaś o Walii to sama już nie wiem ;-)
Ciekawe czego u nas jest więcej niż ludzi...
Muszę Cię zatem rozczarować - to nie koniec :) Co więcej - mam zamiar jeszcze do niej powrócić, bo zdecydowanie nie podzielam Twojej niechęci do niej :)
UsuńMoże nie wyczułaś, bo jeszcze nie przeczytałaś wpisu, który powstał pod jej wpływem? ;) Nie zapominaj, że będą jeszcze dwie części :)
Czy to będzie powieść w odcinkach? Mogę liczyć na ciag dalszy?? Co było dalej. Jak Daisy uprzykrzyła Ci pobyt? Zdjęcia są genialne a te różowe kwiatuszki to zawciąg nadmorski, mam ich sporo u siebie, bardzo lubię.
OdpowiedzUsuńTo będzie długa, wieloodcinkowa opowieść - prawie jak telenowela brazylijska! I pewnie równie "fascynująca" jak one ;)
UsuńNie chcę przedwcześnie wszystkiego zdradzać, bo kolejny odcinek będzie w pełni poświęcony tej uroczej i charakternej kozie :) Napiszę tylko tyle, że "pain" to dobre określenie na Daisy. I że już wiem, dlaczego głowa kozła symbolizuje diabła!
Zawciąg nadmorski jest mały, ma za to w sobie dużo uroku - bardzo lubię widok tych różowych kępek/dywanów, bo to przeważnie oznacza, że gdzieś niedaleko jest morze :)
Rozumiem, że to notka-trailer? Żeby rozpalić wyobraźnię i wzmóc oczekiwanie na efekt końcowy? Jeśli tak, to znakomita robota. Już mnie ciekawość zżera na myśl o kozie, co myślała, że jest psem. Wyglada na to, że nie tylko wśród człekokształtnych celebrytów zdarzaja się osobniki przekonane, że urodziły się w niewłaściwym ciele. Ciekawym z która strona psiej natury Daisy się indentyfikuje. Aportuje? Merda ogonem? Przynosi kapcie i gazetę?
OdpowiedzUsuńWyczekuję dalszego ciagu z niecierpliwościa :)
Yes, Sir! :) Gorąco zapraszam na trzy kolejne odcinki, z czego co najmniej jeden (a być może nawet dwa - to już będzie zależało od Was!) ukaże się jeszcze przed zakończeniem stycznia. Co prawda, nie będą one tak porywające jak te w "The Last Kingdom", jucha nie będzie tryskać, głowy nie będą spadać, golizny też tu nie uświadczysz, ale mimo wszystko mam nadzieję, że uda mi się Pana czymś zaciekawić :)
UsuńW sumie to nie bardzo rozumiem, skąd ten pomysł, że Daisy uważa się za psa - prawda, merda ogonem po mistrzowsku, ale żeby to od razu nasuwało skojarzenia z psem? Daisy i serwilizm to dwa przeciwległe bieguny, prędzej bym się śmierci spodziewała niż tego, że przyniesie mi kapcie i gazetę! Jedno jej trzeba jednak przyznać - doskonale sprawdza się w roli psa obronnego!
Prawdziwa kwintesencja Irlandii! Powinnaś pisać przewodniki :)
OdpowiedzUsuńKupiłbyś, gdybym napisała? ;)
UsuńNie nadaję się do tego - w przewodnikach trzeba krótko, zwięźle i na temat, a ja tak nie potrafię! Kiedy mieszkałam jeszcze w Polsce, miałam w swoim pokoju encyklopedię Gutenberga - kilkadziesiąt tomów. Tak wyglądałby mój przewodnik po Irlandii, gdybym go wydała!
Witaj Taito :) od niedzieli próbuje napisać parę słów I ciągle coś mi staje ma drodze :( zmeczenie tez bierze górę bo dzis trzeci dzień jak nie ma mnie w domu od rama do samego wieczora czyli po jakieś dwanaście godzin...dopiero poczatek roku, a ja mam go już dość...
OdpowiedzUsuńFajna ta Twoja wyprawa do latarni i fajny opis :) poprawiaos mi humor i chyba dobrze że dziś zajrzałam kolejny raz :) lubię takie miejsca i tu w Norwegii tez znalazlam takie z latarnią. Jest to najbardziej wysunięty punkt kraju. Akurat jak tam byliśmy to mało głowy nie urwało tak wiało ale za to było słonecznie :)
Witaj, Aniu :) Serdecznie współczuję Ci tych długich dni pracy, ale uszy do góry, weekend już za rogiem, może uda Ci się wówczas trochę odsapnąć. A w międzyczasie zaś może uracz się lampką wina albo gorącą kąpielą (co tam wolisz), żeby jakoś dożyć do tego weekendu :) Jeszcze będzie pięknie, uwierz :)
UsuńLatarnie to mój konik, mają w sobie niesamowicie dużo uroku. Jest w nich coś, co mnie przyciąga, sama nie wiem co... Może nostalgia, tęsknota za minionymi czasami (erą), kiedy życie wyglądało nieco inaczej i chyba też płynęło wolniejszym tempem. Nie wiem, kiedy zleciało te osiemnaście dni stycznia!
Och, liczę na to, że kiedyś uda mi się dotrzeć do jakiejś norweskiej latarni :)
Ta lampka wina przemówiła do mnie i właśnie mam zamiar spędzić z nią piątkowy wieczór :) do tego moje ulubione druty I może jakiś fim. Gdzies ktos poekcal fajny na NETFLIXE ale jaki to nie nie pamietam i muszę pogrzebać... Taknto jest ostatnio z kloka pamięcią :(
OdpowiedzUsuńU nas dalej zimowo, wczoraj spadło kolejne kilka cm śniegu narobiło bałaganu a dziś zamarzło, jutro ma być znowu plus a potem minusni tak cały czas... Dobrze że już troszke widniej jest :)
Latarnie to ciekawe obiekty a Ty ja je lubisz to moze w poprzednim życiu byłaś latarnikiem albo żeglarzem :) coś w tym nisi być...Ja się zastanawiam czasami kimnja byłam skoro lubię ciągle gdzieś być, podróżować i przemieszczać się...To mnie akurat zastanawiam :)
Mam nadzieję, że udało Ci się wypocząć, Aniu, bo poniedziałek już za rogiem i wypadałoby zacząć ten nowy tydzień z dużymi pokładami energii :) Ja też zrobiłam sobie relaks z Netfliksem w roli głównej, akurat oglądam całkiem przyjemny serial "Virgin River". Żadne arcydzieło, ale uspokaja mnie, polubiłam bohaterów, więc pewnie będę oglądać kolejne sezony. Grunt to mieć coś, co nas relaksuje po całym tygodniu (nieraz) ciężkiej pracy :)
UsuńMogę sobie jedynie spekulować, ale chciałabym kiedyś zaznać życia nad oceanem :) Bo na bycie latarnikiem już za późno, skoro wszystkie latarnie są zautomatyzowane.
Mam dokładnie tak samo jak Ty, podniecam się przed wyjazdem do tego stopnia, że nie odczytuję niebezpiecznych ;) ":sygnałów.
OdpowiedzUsuńByłam w październiku 2020 roku w wiatraku w Scarorough, była wtedy covidowa padaczka i nawet myślałam, że nasz wyjazd będzie odwołany, ale na szczęście do sąsiedniego hrabstwa mogliśmy pojechać. Dwa tygodnie później już był zakaz przemieszczania się.
W samym wiatraku nie było jakiś większych obostrzeń, pościel była, całe wyposażenie kuchni, łazienki również dostępne dla nas.
Zdjęcie numer 6 wygląda bajecznie, kolorystycznie wyszło super.
Gdybyś kiedyś wybierała się do Kornwalii, to oprócz wspomnianego przeze mnie w którymś komentarzu hotelu-więzienia, jest też dostępny domek latarnika: https://www.trinityhouse.co.uk/lighthouse-cottage-rental/trevose-head-holiday-cottages
Uściski :)
Och, jak ja się cieszę, że nie ma już tych idiotycznych obostrzeń związanych z przemieszczaniem się. Każdy wyjazd zaś (ten dla relaksu) związany jest z dużą dawką emocji i ekscytacji :) Bez nich życie byłoby takie smutne i szare.
UsuńChciałabym kiedyś przenocować we wiatraku, myślę, że byłabym tak samo zachwycona jak i Ty. Wiatraki-młyny przypominają mi nieco latarnie :)
A jakże, mam już kilka zagranicznych domów latarnika na oku - głównie w Szkocji i Walii, bo oczywiście w swoich latarnianych zapędach nie ograniczam się tylko do Irlandii. Kornwalia jest wysoko uplasowana na liście zakątków, które chciałabym zobaczyć na żywo. "Poldark" utwierdził mnie w tym przekonaniu :)