sobota, 29 stycznia 2022

Kwadryptyk znad Morza Irlandzkiego: Daisy

Znacie norweską bajkę o "Trzech koziołkach"? No więc Daisy mogłaby z powodzeniem wystąpić jako bohaterka "Three Billy Goat Gruff". Niekoniecznie jako jedna z kóz. Jako troll. 

 

Nie wiedziałam, jak wielki błąd popełniam, kiedy tuż po naszym przyjeździe wyszłam z auta i zaczęłam się intensywnie rozglądać w poszukiwaniu tej "kozy, co to myśli, że jest psem". Wkrótce wypatrzyłam ją w oddali, na terenie budynków gospodarczych, a nasze spojrzenia się spotkały. Daisy nie spuszczała mnie z oka, a ja jej. 

 

Jak tylko zlokalizowałam obiekt mojego zainteresowania, zaczęłam wołać w jej kierunku: "Daisy! Come to me! Come, say hello!". "Daaaisyyy!" i wymownie klepać się po udzie (czyż nie tak przywołuje się psy?)


Daisy długo rozważała moją propozycję, nadal uparcie stojąc w oddali niczym przysłowiowy słup soli. Ostatecznie jednak ruszyła w moją stronę. Dziś już wiem, że zrobiła to tylko po to, by nie przepuścić okazji do dobrej - z jej punktu widzenia! - zabawy. 


 

Daisy ma niesamowicie ciekawe i piękne umaszczenie. Kiedy patrzysz na jej prawą stronę, widzisz głównie sól z pieprzem. Kiedy jednak odwróci się drugim bokiem, można odnieść wrażenie, że to zupełnie inna koza. I tak samo jest z jej charakterem! W jednej chwili jest słodka, w następnej - to diabeł wcielony robiący użytek ze swoich rogów! To tak jakby w tej samej kozie mieszkali Dr Jekyll i Mr Hyde. 

 

Pierwsza minuta naszego spotkania była wręcz sielankowa. Głaskałam ją po grzbiecie, jednocześnie zachwycając się jej urodą i arlekińskim umaszczeniem, a ona przyjaźnie merdała ogonkiem. Chwilę później zaś... rozwścieczona atakowała Połówka, zupełnie nic sobie nie robiąc z tego, że jej przeciwnik jest znacznie od niej większy i cięższy. 

 

Podczas gdy atakowany dzielnie odpierał ofensywę i zawzięcie mocował się z kozą jak profesjonalny zapaśnik na ringu, ja - jak przystało na kochającą i wspierającą połówkę - skręcałam się ze śmiechu (potajemnie kibicując kozie!), i z zaciekawieniem przyglądałam zaciekłej walce, zastanawiając się, czy Darwin faktycznie miał rację. Robiłam też milion zdjęć, wszak przegapić taką okazję to byłby grzech! 


 

Kiedy opadł już kurz po walce (a mnie przestał boleć brzuch od spazmatycznego śmiechu), trzeba było działać w tej samej drużynie, żeby w ogóle dostać się do domku latarnika. Szczęśliwie od drzwi wejściowych dzieliło nas tylko kilka długich kroków. Kiedy jedno z nas wnosiło do domu bagaże, drugie musiało je osłaniać, a także próbować zapędzić Daisy w - nomen omen - kozi róg. Wtedy też pojawiły się pierwsze poważne obawy: a co jeśli koza porysuje nam karoserię?! (I jaki ubezpieczyciel przy zdrowych zmysłach uwierzy później w taką "bajkę"?) Chwilę wcześniej bowiem nie tylko zaciekle atakowała nogi Połówka, lecz także uderzała głową w ścianę i drzwi, co było naprawdę smutnym widokiem. 


 

Po rozgoszczeniu się w domku latarnika doszłam do wniosku, że już najwyższy czas zająć się naglącym problemem, jakim niespodziewanie okazała się Daisy. Pomimo sugestii Suzan nie mieliśmy zamiaru szarogęsić się i prosić Ann o zamknięcie kozy w kozie. To one były tutaj rezydentkami, my zaś tylko gośćmi. Rzekłam więc do Połówka, żeby zostawił to mnie - już ja sobie poradzę z krnąbrną kozą palącą się do robienia użytku ze swoich rogów. 

 

Poszłam do kuchni i wygrzebałam z lodówki wszystko to, czym mogłabym przekupić Daisy - kruchą sałatę lodową, chrupiące marchewki i smaczne, soczyste jabłka - a potem wbrew logice i zasadzie "nie negocjuje się z terrorystami" wyszłam przed dom spróbować przemówić kozie do rozumu. 

 

Daisy ani przez moment nie pozwoliła nam zapomnieć, kto tu rządzi: jak na osiedlowego gangstera przystało, dumnie patrolowała swoje włości, spacerując po murze, bądź stojąc na "naszej" ławce piknikowej przed domem z zadziorną miną typu "i co mi zrobisz?!". Miała nawet czelność... wskakiwać na parapet i bezczelnie zaglądać nam do środka salonu, jakby chciała powiedzieć: "jeszcze was dopadnę!". 


 

Szybko okazało się, że taki ze mnie negocjator jak z koziej rzyci waltornia. Udało mi się co prawda uzyskać względny sojusz, ale do końca naszego pobytu Daisy dawała nam odczuć, że jesteśmy intruzami. Ledwo tolerowanymi. I żebyśmy sobie za dużo nie wyobrażali. A przyniesione przeze mnie dary natury z wielką łaską pomemłała, bardziej z nudów niż wdzięczności, sałatę lodową zaś z obrzydzeniem strąciła z murku, na który ją wyłożyłam. Już bardziej dobitnie nie mogła dać mi do zrozumienia, co sądzi o głupich ludziach, którzy nie wiedzą, co lubią kozy. 


Jak się okazało dzień później, kiedy do naszych drzwi zapukała Ann, właścicielka Daisy, moja misja nie miała prawa zakończyć się sukcesem. W przemiłej pogawędce wyszło bowiem szydło z worka - Daisy wychodzi z założenia, że życie jest za krótkie, by odmawiać sobie przyjemności. W głębokim poważaniu ma zdrowe żywienie. Kocha za to junk food. Jej przysmakami są... chipsy - najlepiej te o smaku soli i octu (a jakże!), a także ciasta. 

 

Przy okazji udowodniła nam również, że tak samo jak zdrowym żarciem gardzi też zasadami savoir-vivre. I kiedy tak staliśmy sobie w drzwiach wesoło gawędząc ze stojącą naprzeciwko Ann, kręcąca się wokół niej Daisy zrobiła przysiad i ostentacyjnie się wysikała, patrząc nam przy tym długo i głęboko w oczy. Oh, you're such a lady! - z rozbawieniem podsumowała ją Ann - Such a lady! Daisy tymczasem bez skrępowania przechodziła do kolejnej fazy załatwiania potrzeb fizjologicznych... Czy jest większy dowód pogardy dla intruza od załatwienia mu się u progu jego drzwi wejściowych? 

 

Wybaczyłam jednak Daisy, kiedy dowiedziałam się od Ann co nieco na temat samej kozy i tego jak trafiła w jej ręce. Otóż Daisy jak najbardziej miała prawo czuć do ludzi obrzydzenie - porzucił ją jej były właściciel. Historia kozy jest zatem trochę straszna, trochę smutna. A także trochę... śmieszna i dwuznaczna (maybe it's just me...)


Zanim "Stokrotka" trafiła do Ann, należała do pewnego farmera. I wszystko pewnie byłoby cacy, wszyscy żyliby długo i szczęśliwie, gdyby nie to, że na pewnym etapie życie farmer poznał kobietę z krwi i kości. A do tego właścicielkę owczarka niemieckiego. Niedługo później kobieta zaczęła się szarogęsić, narzekać, jak to koza nie dogaduje się z psem, a pies z kozą. W efekcie głupi i zakochany farmer uległ swojej "missus" i pozbył się Daisy. Bo po co mu koza, kiedy znalazł sobie kobietę? I jakie znaczenie ma to, że koza była pierwsza, kobieta i owczarek dopiero później (i że może wcale nie zostaną na zawsze?). Gdybym znała adres tego farmera, to razem z Daisy wysikałabym mu się na podwórku ;)


 

Daisy skutecznie dbała, by nie było zbyt sielsko i byśmy się tu nazbyt nie rozgościli. Przez pierwszą połowę drugiego dnia nigdzie nie mogliśmy jej zlokalizować. Zaczęłam się już nawet obawiać, że może nasi sąsiedzi na nią naskarżyli i Ann zamknęła kozę w kozie, ale Połówek szybko mnie uspokoił, że nie ma się czym martwić, bo... jest niedziela i Daisy zapewne ma wolne od terroryzowania ludzi. 


 

Natrafiliśmy na nią popołudniem, kiedy wracaliśmy z objazdu po okolicy, a ja mocowałam się z klinem pod oryginalną i wiekową bramą wjazdową, którą trzeba było otworzyć na oścież, by przedostać się na teren posiadłości. Kiedy się odwróciłam, zobaczyłam że Daisy stoi na środku drogi i wygląda mniej więcej tak samo niegroźnie jak pampeluński byk, który ma już serdecznie dość pogrywania z torreadorem. Ruszyła na mnie z impetem, który zawstydziłby lamborghini Conora McGregora, a ja - jak przystało na dorosłą i poważną osobę - uciekłam z piskiem i schowałam się za murkiem, żeby chronić nogi, z których i tak już miałam zdarty przez Daisy naskórek! 


 

Szczęśliwie dla mnie tuż za Daisy szła, całą szerokością drogi wjazdowej, trzyosobowa grupka naszych sąsiadów z domku obok, która miała okazję obserwować całą sytuację. Tego dnia przekonałam się, że rycerskość jeszcze nie wymarła (a przynajmniej nie w starszym pokoleniu), bo jeden z mężczyzn (zapewne dawny giermek Ryszarda Lwie Serce) błyskawicznie ocenił sytuację (dama w opałach), i rzucił w Daisy piłką (nie piką), tym samym skutecznie odwracając jej uwagę ode mnie. 



To była właśnie cała Daisy - w jednej minucie nieobecna, w drugiej stojąca za plecami w gotowości do boju. Tego dnia dopadła mnie jeszcze wieczorem, kiedy wyszłam przed dom posiedzieć na ławce i popodziwiać słońce znikające za horyzontem. Niespodziewanie wyłoniła się zza winkla i z lekkością wskoczyła na ławkę, na której siedziałam. 


 

Gdyby to była bajka, pewnie usiadłaby koło mnie i przemówiła ludzkim głosem. Ale nie była - zaczęła mnie z niej spychać, nadziewać moje plecy na rogi, i dokazywać do tego stopnia, że pomimo całej sympatii do niej musiałam na nią wrzasnąć, by przestała, bo to boli. Jak na upartą kozę przystało, Daisy udawała, że nie rozumie angielskiego, więc cały ten piękny spektakl, który rozpościerał się przed moimi oczami, siłą rzeczy nie upłynął w ciszy, lecz minął mi na rzucanych błagalnie "Stop it! It hurts!!!"



To był zdecydowanie jeden z ładniejszych zachodów słońca, ale też najbardziej bolesny! Pomimo tego to wspomnienie dnia chylącego się ku końcowi, owieczek układających się do snu w rogu pastwiska, jednego z dwóch kotów pojawiającego się na murku (mogłabym przysiąc, że przyszedł specjalnie na zachód słońca!) sprawia, że moje serce zalewają ciepłe fale - co najmniej tak ciepłe jak barwy na niebie. 



 

14 komentarzy:

  1. Dobry wieczór!

    Ależ charakterna dziewczyna! A może ona naprawdę ma traumę wobec ludzi? I jeszcze skojarzyła, że ludzka para to zawsze kłopoty? Nasza Luna na początku bardzo się bała K., co dało nam do zrozumienia, że to osobnik męski robił jej krzywdę.

    Zastanawiam się jak Daisy trafiła w pobliże latarni?

    Piękny zachód słońca! Szkoda, że taki bolesny! Mam nadzieję, że Połówek z walki wyszedł z tarczą, a nie na tarczy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobry wieczór, Rose :) Jak miło, że udało Ci się oderwać na chwilę od wszystkich obowiązków i wpaść do mnie po kolejną porcję irlandzkości :)

      Nawet nie wiesz, jak trafiłaś z tym określeniem! Sama tak o niej mówiłam, Suzan i Ann również często używały zwrotu "she's a real character!" w odniesieniu do Daisy. Ja tam ekspertką nie jestem i nie wiem, czy to trauma, ale jak na moje oko, to Daisy zwyczajnie brakuje towarzystwa :) To jednak zwierzę stadne, a ona pomimo tego, że żyje wśród innych zwierząt, to jednak nie ma przedstawiciela tego samego gatunku. Owce opiekują się swoimi młodymi, kury spędzają czas z kogutami, a ona jest sama. Ma co prawda piłkę do zabawy, ale to tylko nieożywiony przedmiot. Miałam wrażenie, że jesteśmy niejako dla niej atrakcją. Zwróć uwagę na zdjęcia - na wielu z nich wydaje się być zadowolona z poświęconej jej uwagi (świetna z niej modelka!), albo przynajmniej zaintrygowana, stąd to zaglądanie nam do domu przez okna.
      Zdecydowanie jest charakterna, ale chyba jeszcze bardziej humorzasta - pogadałam chwilę z sąsiadami na jej temat i oni mieli takie same spostrzeżenia, co do jej kobiecych humorków. Im również dała się poznać jako agresorka ale również jako niewiniątko :) Mam taką charakterną "kozę" na co dzień, więc mniej więcej wiem, jak z nimi postępować, choć nie udało się niestety uniknąć "obrażeń". I to ja miałam bardziej poranione łydki od Połówka.

      Nie bardzo rozumiem, o co pytasz - chodzi Ci o to, dlaczego była koło latarni i domku? Bo (na szczęście) Ann nie trzyma jej na łańcuchu i Daisy biega wszędzie tam, gdzie się jej podoba - po wszystkich murach, po ogródku, po "dziedzińcu". Parę razy musiałam ją też wypraszać z domu, bo potrafiła się do niego zakraść, jeśli tylko drzwi były otwarte :)

      Usuń
    2. Gdybyś tylko wiedziała czym jestem zajęta...i jakie zmiany się szykują...;-)

      Mamy taką charakterną dziewczynę w domu. Na początku była bardzo przestraszona i niepewna, ale kiedy nabrała pewności siebie to bywa zarówno uparta, krnąbrna jak i słodka jednocześnie. Czasami mam ochotę ją zabić jak tydzień temu gdy wróciłam z zakupów a w dwóch pokojach miałam ziemię i kulki z kwiatków porozrzucane po moim pokoju. Co jak co, ale od początku miała powiedziane, że kwiatków ma nie dotykać.

      Coś w tym jest. Moja siostra miała kiedyś kozę i kucyka, trzymała ich w jednym pomieszczeniu. Jak jedno było już wyprowadzone to drugie upominało się o to samo. Jak koza została sama dosyć szybko zachorowała.

      My nasze dziewczę nazywamy atencjuszką, bo ona wyobrażałaby sobie psie życie tak, że poświęcamy jej całą uwagę, a wiadomo, że tak się nie da. Myślę, że i tak poświęcamy jej więcej uwagi niż przeciętni właściciele psów.

      Mam nadzieję, że te obrażenia nie były ciężkie i szybko się zagoiły.

      Chodzi mi o to jak z rąk tego farmera trafiła w okolice latarni.

      Usuń
    3. Udało Ci się rozbudzić moją ciekawość - zaraz wezmę Cię na spytki i wszystkiego się dowiem! Szykuj się na porządne maglowanie!

      Cwana sztuka - po prostu szybko pojęła, że owinęła Was sobie wokół palca, więc pozwala sobie na więcej :)

      Ojejku - duet idealny! <3 Też mi się marzy taki mały zwierzyniec :) Zwierzaki są niesamowicie pocieszne!

      Co do tego, że poświęcacie jej sporo uwagi, to akurat nie mam żadnych wątpliwości, widać, że jest Waszym oczkiem w głowie. Ale chyba jednak bardziej Twoim niż K. ;)

      Nie byłam pewna, czy chodziło Ci o to, że Daisy wszędzie było pełno, czy o jej genezę - a ponieważ to drugie opisałam w poście, to ostatecznie doszłam do wniosku, że pytałaś o to pierwsze ;) Wiem tylko tyle, ile napisałam, nie wiem, jak Ann dowiedziała się o niepotrzebnej kozie. Może to był jej znajomy, a może farmer oddał ją do schroniska. Tego Ci niestety nie powiem. Ważne, że wreszcie jest z kimś, komu nie jest kulą u nogi.

      Usuń
    4. I widzisz, wcale nie musiałaś się tak bardzo starać ;-)

      Oj tak, rozpieszczona ile wlezie!

      Ważne, że koza znalazła swoje miejsce na ziemii, tylko co na to goście? ;-)

      Usuń
    5. To prawda, poszło znacznie łatwiej, niż myślałam! Albo Ty "na starość" zluzowałaś, albo ja podszkoliłam się w swoich metodach interrogacyjnych ;)

      Chciałam napisać, że sama kręcisz na siebie bicz tym rozpieszczaniem jej, ale w porę przypomniałam sobie, że ja też zawsze słyszałam od Połówka, że zdecydowanie rozpuszczam moją kotkę :) Kiedy inaczej nie można! Czapka z głów dla tych, którzy potrafią oprzeć się tym słodziakom i nie dać sobie wejść na głowę!

      Sama się nad tym zastanawiałam parę razy - myślę, że to zależy od samych gości. Jeśli nie przepadają za zwierzętami i boją się kóz, to na pewno nie są zadowoleni z faktu, że pod nogami kręci im się agresywna i nieobliczalna sztuka :) Jeśli komuś to przeszkadza, no cóż - w Irlandii mnóstwo jest innych domków latarnika, w których nie ma żadnych zwierząt i rezydentów. Trudno jest w moim odczuciu mieć pretensję do Ann o jej kozę - nikt nikogo przecież nie zmuszał do pobytu w tym miejscu.

      PS Nie masz problemów z publikowaniem komentarzy u mnie? Bo ja właśnie miałam.

      Usuń
    6. Potwiedzam: to zdecydowanie starość!

      Nie da się, po prostu się nie da. Ona ciągle chce być blisko mnie, jak się kładzie to z łebkiem na mnie albo kładzie się dosłownie na mnie. Chodzę okropnie niewyspana, ale co poradzisz.

      Myślę, że nawet miłośnicy zwierząt mogą nie tolerować takiej bezczelnej i charakternej kózki ;)

      Nie, nie mam problemów.

      Usuń
    7. Dobrze wiedzieć, że na starość robisz się łagodna jak baranek :)

      Skąd ja to znam? U mnie wygląda to dokładnie tak samo, z tym, że ja nie chodzę niewyspana. Mam jednak za to nocne pobudki za każdym razem, kiedy w domu nocuje kocur. Na noc, na szczęście, każdy z kotów idzie spać do swojego "łóżka".

      To prawda - Daisy zdecydowanie wymaga wielkich pokładów cierpliwości i miłości. No, ale jak już pisałam, nie skarżyliśmy się Ann, bo nikt nas nie zmuszał do pobytu w tym miejscu.

      OK, dzięki, że dałaś znać. Czyli to jakieś problemy po mojej stronie.

      Usuń
  2. Czekałam na ciąg dalszy opowieści o Waszym pobycie w domku latarnika i o Daisy. Śmiałam się w glos czytając i zanim skończyłam, mój mąż zainteresowany co mnie tak śmieszy zabrał mi tablet i sam zatopił się w lekturze! Umiesz pisać interesująco. Koza lubi chipsy mówisz? To chyba bardzo dla niej niewskazane.
    Tak myślę, że jej zachowanie jest typowe dla samca alfa. Wiem, ze to Ona ale najwyraźniej czuje się tam szefową i wydaje jej się, że kazdego nowego gościa musi ustawić w szeregu. Może się mylę, ale to moje pierwsze skojarzenie.
    Rozumiem, że samochodu nie potraktowała wrogo i nie musiałaś tłumaczyć się przed ubezpieczycielem 🙂
    Pozdrawiam serdecznie Waszą rodzinę!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tyle miłych słów - dziękuję, Małgorzato! :)

      Zdziwiły mnie te przysmaki Daisy, nigdy bym nie wpadła na pomysł, by karmić kozę chipsami! Nie mam zbyt dużego doświadczenia z kozami, kiedyś przez kilka miesięcy mieszkałam we Francji w pięknym, dużym i starym domu, gdzie była m.in. koza, ale tamta miała zupełnie inny charakter i przede wszystkim nie bodła! Nie sądzę jednak, by chipsy i inne niezdrowe rzeczy stanowiły codzienną dietę Daisy. Myślę, że Ann doskonale wie, że koza nie powinna ich nadużywać i pewnie mocno jej je dawkuje.

      Daisy zdecydowanie wykazuje cechy samicy alfa. Mam w domu kotkę o bardzo podobnym charakterze i temperamencie. Typowa samica alfa - trafiła do domu, w którym było już kilka innych kotów, w dodatku starszych od niej, ale wszystkie sobie szybko podporządkowała. Mam też kocura, ale on jest całkowicie przez nią zdominowany i nie ma np. prawa jeść z miski, jeśli ona pierwsza chce to zrobić (hierarchia!). Nawet ludźmi próbuje rządzić :) Jest niesamowitą egoistką i niewdzięcznicą, ale kocham ją za ten jej ognisty charakterek, bo jest przy tym niesamowitym słodziakiem.

      Karoseria samochodu na szczęście nie ucierpiała, czego nie można powiedzieć o naszych łydkach - porysowane prawie do krwi! A najgorsze jest to, że nie były ubezpieczone ;)

      Usuń
  3. O jejku, ale się uśmiałam:D Niezłe przygody z kozą :) Fajny urlop z taką "gospodynią" ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To fantastycznie, Elso! :) Bardzo miło mi to czytać :)

      Usuń
  4. Ja mam dwa koty w domu i zasada kocia jest taka, że to my mieszkamy w domu kotów, a nie one w naszym. W przypadku Daisy jest dokładnie tak samo, Wy możecie przyjechać do niej, ale pobyt na jej zasadach, bez żadnyh marchewek, sałaty itp. Ciekawe, czy napiłaby się piwka do tych chpsów haha. I Daisy ma zdecydowanie rację, liczy się jakość życia a nie jego długość ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja również się śmieję, że jesteśmy kocią służbą (to powiedziała osoba, która ma pod swoim dachem trzy koty (jakieś 6.5 roku, 4.5 i najmłodszy nabytek - kociak, który nie ma nawet roku), parę lat temu mieliśmy ich nawet pięć. Cóż mogę powiedzieć? Na pewno nie zgadzam się ze stereotypem mówiącym jakoby koty miały być samotnikami. Jedna z największych bzdur, jakie słyszałam ;) Prawdą jest jednak to, że kontakt z nimi odbywa się na ich własnych warunkach :)

      Haha, nie próbowałam zaserwować jej piwa, ale naprawdę nie zdziwiłabym się, gdyby je wypiła. Daisy kocha niezdrowe żarcie :) A że jest z natury piękna i zgrabna, to nie musi dbać o linię :))

      Usuń