Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przemyślenia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przemyślenia. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 18 maja 2023

Spóźnione, ale jest - lato!


Dziś kolejny wpis z serii "miszmasz", bo ostatnio mam wenę tylko do takich. Ci, którzy parają się pisaniem, doskonale wiedzą, że wena na pstrym koniu jeździ. Nie będę więc wybrzydzać, bo jak mawia porzekadło: darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby (co ja mam dzisiaj z tymi końmi?!)


Wygląda na to, że do Irlandii zawitało wreszcie lato. A raczej jego namiastka. Od dobrych kilku dni słońce szczerzy się do nas jak wilk do Czerwonego Kapturka, a ja nareszcie mogę przed pracą spokojnie rozwiesić pranie w ogródku, a po powrocie z niej przynieść je suche do domu. Już nie muszę latać z językiem na brodzie, w tę i we w tę, ani z obłędem w oczach, bo na niebie pojawiła się wielka szara chmura. 


Poranki i wieczory nadal bywają chłodnawe, ale w środku dnia temperatura dobija do 18-19°C, czyli dramatu nie ma. Bywa za to czasami szał, kiedy termometr pokazuje aż 20 albo 21! Generalnie to dopiero teraz, czyli pod koniec maja, temperatury zaczęły oscylować bliżej dwudziestki. Wczesny maj wyglądał zaś jak wczesna i zimna wiosna - rzadko zdarzało się, by słupek rtęci dochodził do 16°Celsjusza.


W zeszłym tygodniu miałam dwa szkolenia, na które zapisałam się z własnej i nieprzymuszonej woli, w tym tygodniu jedno, a zaraz po nim doszłam do wniosku, że chyba chwilowo zrobię sobie od nich przerwę. Nie, żeby były złe, ale łącznie mam ich na swoim koncie cztery i odczuwam lekki przesyt. 


Jedno totalnie mnie rozczarowało. Temat wpisywał się w moje zainteresowania - i tak bardzo chciałam nauczyć się czegoś nowego -  niestety prowadząca przeprowadziła je na zasadzie warsztatu nie zaś wykładu, na który liczyłam. W efekcie uznałam je za całkowitą stratę czasu i praktycznie nic z niego nie wyniosłam. Oprócz ogromnego rozczarowania. 


Byłam do tego stopnia zawiedziona, że na następne szkolenie (on-line) nie brałam już dnia wolnego, lecz postanowiłam odbyć je właśnie w pracy. Nie nastawiałam się na nic szczególnego, myślałam sobie nawet, że jak nie uda mi się zainstalować Zooma na moim laptopie i zalogować na czas, to pewnie i tak nic nie stracę. 


Jakie było moje zaskoczenie, kiedy prowadząca okazała się być cudowną wykładowczynią! Była p e r f e k c y j n a! Cudna dykcja, łatwość w przekazywaniu wiedzy, piękna i wyraźna angielszczyzna bez mocnego akcentu - no cud, miód i orzeszki. Całkowicie mnie zaabsorbowała, a po czterech intensywnych godzinach wytężania mózgu, czułam, że przepalają mi się już zwoje. Ala jaka mądra się czułam, haha! 


Oczywiście zasypałam ją później komplementami i stwierdziłam, że przywróciła mi wiarę w wykładowców. Podziękowała i stwierdziła, że kocha to, co robi. I wszystko stało się jasne. Kluczem do sukcesu jest właśnie to: kochanie tego, co się robi. A przynajmniej lubienie. Jest sporo prawdy w tym "rób to, co kochasz, a nie przepracujesz ani jednego dnia w swoim życiu". 


A skoro o pracy mowa, to ręce mi opadają. Znów pojawił się w niej nowy kot, a w zasadzie to kotka. Z brzuchem, który mnie niepokoi. Boję się, że jest w ciąży, a maj i czerwiec to właśnie takie miesiące, kiedy pierwsze kocięta zaczynają przychodzić na świat.


Nie zrozumcie mnie źle - cieszę się, że mogę jej pomóc (a apetyt i pragnienie ma ogromne), ale okropnie dołuje mnie to, że nie jestem w stanie uratować każdego zwierzęcia pokrzywdzonego przez zidiociałych ludzi.  Regularnie dokarmiam dwa kocury, ona jest trzecia, a mój ukochany kociak-kuternoga, którego przygarnęłam parę miesięcy temu, też stamtąd pochodził. Teraz jeszcze do tego dochodzi natarczywa myśl "kto się nimi zajmie, kiedy mnie już nie będzie?".


Kastrowałabym każdego, kto zaniedbuje swoje zwierzęta, żeby się w przyszłości nie rozmnażał i nie rozsiewał głupich genów - nie masz czasu/chęci/środków, to nie bierz zwierzaka! A jak bierzesz, to bierz za niego odpowiedzialność do cholery jasnej, no! Tylko tyle i aż tyle. 


(OK, oddychaj: głęboki wdech, i wydech... Wdech, wydech...)

Żeby się już bardziej nie nakręcać na noc - bo jeszcze nie zasnę! - to zmienię temat na coś przyjemniejszego: książki, które kocham. Jestem z siebie dumna, bo maj jeszcze nie dobiegł końca, a ja już przeczytałam ich dwadzieścia, trzy kolejne "czytają się" i powoli zbliżam się do ich końca. O tak, to mnie relaksuje i pozwala chociaż chwilowo zapomnieć, na jakim popieprzonym świecie żyjemy. 


A tak w ogóle, to serce mnie ostatnio boleśnie zakłuło, bo... Ale od początku. Lubię wiedzieć, co w trawie piszczy, więc w miarę regularnie śledzę sytuację na rynku nieruchomości. Oczywiście trendy tu panujące doskonale odzwierciedlają sytuację panującą w kraju, a więc drożyzna i porąbane ceny, popyt większy od podaży, ale ja nie o tym... I tak przeglądając sobie kolejne strony z nieruchomościami, natrafiłam niespodziewanie na dom niemal idealny. Boziu, jaki on był P I Ę K N Y! Jak z moich marzeń - mogłabym się już dziś do niego wprowadzać, bo w środku był stylowo udekorowany i nie byłoby potrzeby żadnego remontu. I nawet znajdował się w jednym z moich ulubionych hrabstw. 


Przez moment serce szybciej mi zabiło, a w brzuchu zaczęły intensywnie latać motyle - przyjemnie było oddać się fantazyjnym rozmyślaniom na jego temat. Już nawet zaczęłam sprawdzać oferty pracy w tym mieście, haha. Już byłam w ogródku, już witałam się z gąską... 


Miałam nawet ochotę skontaktować się z agentem, ale po przemyśleniu sprawy na zimno, doszłam do wniosku, że dam sobie spokój, bo chcę uniknąć rozczarowania. A i tak już napaliłam się na niego jak szczerbaty na suchary... Serce by oczywiście chciało, ale serce to... serce. Trudno wymagać od niego logiki i chłodnej kalkulacji pozbawionej jakichkolwiek sentymentów. Rozum za to podpowiada, że nie warto się w to zagłębiać. Po pierwsze - dom jest za duży, a ponieważ ma większy metraż, to kosztuje więcej, niż mój budżet kiedykolwiek zakładał. Pewnie nawet żaden bank nie zgodziłby się na kredyt. Po drugie - nie lubię żyć na kredyt. Ba, ja nawet nie mam abonamentu na telefon, bo tak bardzo nie lubię zobowiązań! Po trzecie - biorąc pod uwagę to, co dzieje się w kraju, to nie jestem pewna, czy za jakiś czas nie będę się stąd ewakuować. Pytanie tylko dokąd miałabym się udać, skoro wszędzie wygląda to podobnie? 


Na sam koniec mam do Was prośbę. Powoli dobiega końca piąty miesiąc mojego prywatnego pisania dla mocno okrojonej publiki. Czy moglibyście rzec słówko na ten temat? Jak to Was osobiście dotknęło: mieliście w tym czasie problemy z czytaniem/komentowaniem, czy to, że zamknęłam stronę dla nieznanej mi publiki, wpłynęło pozytywnie/negatywnie na Wasze doświadczenia? A może sprawiło, że zaczęliście rzadziej/mniej chętnie tu zaglądać? Bardzo interesują mnie te aspekty i byłabym wdzięczna za jakiekolwiek opinie. Nie liczę, że każdy z Was udzieli mi odpowiedzi, bo niestety są tu osoby, które komentować nie chcą, mimo wszystko mam nadzieję, że znajdą się jacyś chętni do odpowiedzi. To co? Kto się zgłasza? No dalej, udowodnijcie, że można na Was liczyć, kiedy człowiek jest w potrzebie.

poniedziałek, 12 października 2020

When The Leaves Come Falling Down

Dni mijają zdecydowanie za szybko. Niepostrzeżenie przechodzą w tygodnie, a tygodnie w miesiące.

Jesień znów mnie zaskoczyła niczym zima polskich drogowców. Przyszła trochę za wcześnie odziana w szaty utkane z brązowych, miedzianych i ciemnozielonych nici, mokre od wilgoci i deszczu, nieprzyjemne w dotyku od zimnego powietrza.

Przyszła pachnąca ciężkimi nutami, esencją ziemi, drewna, torfu i lasu. Czasami, by zrobić jej na przekór, wyciągam z szafy ciężki i kanciasty flakon z magiczną zawartością. Magiczny nie dlatego, że w butelce miałby skrywać się dżinn. Jest w nim wyciąg z lata, cały ogród kwiatowo-owocowy: pomarańcze, jeżyny, porzeczki, fiołek, jaśmin i piwonia... Tak właśnie kiedyś pachniały beztroskie wakacyjne dni, skąpane w morskiej wodzie, rozświetlone promykami słońca.

Zanurzam wtedy nos w zatyczce i biorę głęboki wdech, by przypomnieć sobie, jak pachniało lato, a potem... potem odkładam je na półkę. Te perfumy stanowią zbyt cenną zawartość, by się nimi spryskać. I nie jest to kwestia pieniędzy, a tego, że nigdzie już nie mogę ich dostać. Dlatego ostatecznie spryskuję się czymś innym, czymś, co wywołałoby aprobujący uśmiech jesieni, czymś, co mnie otuli niczym najcieplejszy pled, i być może przy okazji pomoże chociaż chwilowo zamaskować chłodny powiew melancholii, którą okryła mnie jesień.  

Bo ta jak zwykle przyszła w towarzystwie swoich mar i demonów - w końcu schyłek roku to ich sezon, a ciemność stanowi nierozerwalną część ich naturalnego środowiska. Halloween i Wszystkich Świętych są tuż za rogiem.

Najczęściej próbuję, nieudolnie niczym Syzyf, zatrzymać upływ czasu, ale teraz odliczam dni do długiego weekendu. I wizja kolejnego lockdownu mi niestraszna. A nawet cieszyłabym się na myśl o nim, gdyby nie to, że w moim przypadku i tak nic to nie zmieni.

Dziwny to był rok i równie dziwne było lato.

Rok bez grillowania, bez wykorzystywania wszystkich mebli ogrodowych, bez kąpieli w oceanie, bez feerii barw w moim ogrodzie, który jeszcze do niedawna stanowił jakże potrzebną przystań dla pszczół. Bez piwonii we flakonie. Mój krzak bezlitośnie zniszczyła jedna z wichur, a na bukiet ciętych kwiatów nigdy nie udało mi się natrafić w sklepie.

Biorąc jednak pod uwagę przeciągający się lockdown i to, że nie wiązałam z latem większych nadziei, to i tak było ono nad wyraz udane i satysfakcjonujące. Zrealizowałam znaczną część moich podróżniczych marzeń związanych z ukochanym zachodem wyspy, mimo że jeszcze do niedawna nie śmiałabym śnić, że mi się to uda.  

A kiedy pewnego sierpniowego dnia YouTube podsunęło mi nowy singiel Walking On Cars, myślałam, że lepszej końcówki lata nie mogłabym sobie wymarzyć.

Znasz ten moment, kiedy długie miesiące czekasz na nowy album cenionej grupy, a potem z wielką ekscytacją zasiadasz do jego odsłuchania, zamykasz oczy, kiedy słyszysz pierwsze dźwięki piosenki, która na pewno stanie się jedną z Twoich ulubionych, a potem uśmiechasz się z wielką aprobatą, bo to jest właśnie "to". Ze mną było nie inaczej.

Kiedy tylko usłyszałam mój ulubiony głos wyśpiewujący piosenkę, która uderzyła mnie prosto w serce, mimowolnie się uśmiechnęłam. Ten dzień nie mógł być lepszy. Jednak parę godzin później moje euforyczne "oh yeah, babe!" skierowane do śpiewającego Patricka zastąpiło pełne żalu "oh no!!!". Jeszcze tego samego dnia grupa ogłosiła swój rozpad, niszcząc tym samym moje marzenia o usłyszeniu tego albumu na żywo.

Kiedy parę lat temu pocieszałam Ronnie po tym, jak jej ulubieńcy muzyczni zakończyli wspólną przygodę, nie sądziłam, że jakiś czas później sama będę przez to przechodzić, i że... to może być aż tak smutna wiadomość. "Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono".

To doświadczenie dobitnie pokazało mi, że pewnych rzeczy nie należy odkładać w nieskończoność. Na jutro, na później, na potem. Czasami jutro po prostu nie nadchodzi. To jeszcze jedna przywara naszej egzystencji - pozorna pewność. Myślisz, że masz jeszcze na wszystko czas. Nie masz. Masz tylko tu i teraz. A i to "tu i teraz" może skończyć się w mgnieniu oka.

Ktoś jeszcze naprawdę potrzebuje dowodów na potwierdzenie tej tezy? Myślałam, że koronawirus utarł już wszystkim (cieknący) nos.

Świat się zmienia. Tu chyba z założenia nie ma miejsca na constans. Ziemia kręci się, czy tego chcemy, czy nie. Nawet jeśli nasz prywatny świat właśnie legł w gruzach, a my desperacko pragniemy, by wszystko inne też zatrzymało się choć na chwilę w ramach żałoby i szacunku, tak się nie dzieje.

Kto z nas powiedziałby - choćby na początku tego roku - że za parę miesięcy pójdziemy śladami Azjatów i będziemy masowo chodzić w maseczkach? Ja na pewno nie.

A świat technologii cyfrowej? Ktoś jeszcze za tym wszystkim nadąża bez zadyszki? Tu to dopiero wszystko zmienia się szybciej niż kobiece humorki.

Zmiany są dobre, jasne, ale niektóre z nich budzą większy bądź mniejszy smutek. I to właśnie poczułam, kiedy w zeszłym tygodniu udałam się do mojego miejscowego "centrum handlowego". O porze, w której normalnie byłoby tam dość tłoczno, w środku było tak pusto, że w pierwszym momencie rozejrzałam się wokół siebie w obawie, że może o czymś nie wiem i że sklepy są zamknięte. Nie były.

Tego dnia w zasadzie niewiele załatwiłam, bo tylko z jednego (z trzech sklepów) wyszłam zadowolona - z papierniczego. W drogerii zabrakło mi trzydziestu przeklętych eurocentów, bym mogła kupić interesujące mnie perfumy, i choć przez sekundę przeszło mi przez myśl, by zapytać ekspedientkę, czy zamiast 93 euro mogę zapłacić 92,70 (nie miałam przy sobie karty płatniczej), doszłam do wniosku, że nie będę żebrać. Ostatecznie wyszło mi to prawie na plus - ten sam zapach znalazłam tego samego dnia online z 15% zniżką. Szkoda tylko, że akurat był wyprzedany. To jednak nie było najgorsze rozczarowanie.

Najbardziej zawiodła mnie jednak wizyta w sklepie muzycznym i kolejna nieudana próba kupna płyty CD. Tęskno mi trochę za tymi czasami, kiedy w najzwyklejszym Tesco, czy nawet w Dunnes Stores zalegały na półkach liczne płyty CD i DVD. Że nie wspomnę o sklepach specjalistycznych typu HMV czy Xtra-Vision. Po tych dwóch ostatnich już dawno pozostało tylko wspomnienie. O ile jednak nie miałam żadnych problemów z kupnem "Colours", z najnowszą "Clouds" Walking On Cars już tak łatwo nie jest.

Zamaskowana jakbym właśnie szykowała się do napadu na pobliski bank, ale jednak pełna nadziei, zapytałam o nią pracownika sklepu muzycznego, ale usłyszałam tylko "sorry?". I wtedy mnie oświeciło. Biorąc pod uwagę, że nie jestem Beverly Goldberg i nie potrafię wrzeszczeć, a także to, że oddzielał mnie od niego nie tylko pleksiglas, ale także moja maseczka, która działała jak tłumik, szybko zrozumiałam, że patrząc na mnie, widzi tylko parę niebieskich oczu wyczekująco w nim utkwionych i brwi uniesione w niemym znaku zapytania, a całej reszty może się jedynie domyślać, bo nawet nie ma opcji czytania z ust. Rozbawiło mnie to, więc zsuwając nieco maskę, rzuciłam tylko dwa kluczowe hasła, ale operacja i tak zakończyła się porażką.

Choć moim życiowym motto są słowa Hawkinga: "However bad life may seem, there is always something you can do and succeed at. While there's life, there is hope", to jednak chyba niczego innego mi w ostatnim czasie tak bardzo nie brakuje jak właśnie nadziei... Gdyby tylko można było pójść sobie do sklepu i ją kupić. Choćby tylko kilkanaście gramów.

Są jednak w naszym życiu rzeczy bezcenne, a jednocześnie darmowe. I do takich zaliczam leżenie na kuchennej zimnej podłodze i obserwowanie moich kolczastych gości. Uśmiecham się, widząc tłuściutką kulkę naszpikowaną kolcami  - jeszcze jedno uratowane życie. O los tego jeżyka jestem spokojna, zdecydowanie zdoła się zahibernować, o ile wcześniej nie zginie pod kołami jakiegoś samochodu... Pytanie tylko, co z tym mniejszym, którego kiedyś widziałam...

W wolnych chwilach zbieram orzechy dla wiewiórki i umilam sobie czas, gromadząc prezenty świąteczne.

Jesień, jakakolwiek by nie była, też ma swoje plusy.  

wtorek, 17 marca 2020

Walka o ogień. Wersja 2020


Tu miał być inny, bardziej okolicznościowy, wpis, ale w obecnej sytuacji, kiedy parady z okazji Dnia świętego Patryka zostały odwołane, naturalnie nie będzie także jego. Chciałam za to napisać parę słów w ramach odpowiedzi na Wasze pytania: czy panikuję i co o tym sądzę.
Sądzę, że gdybym już dawno temu nie straciła wiary w ludzi, to pewnie stałoby się to właśnie teraz.
Jest taka wysublimowana klątwa, która wydaje się niewtajemniczonym sympatycznym błogosławieństwem, i którą to przypisuje się Chińczykom. Brzmi następująco: "Obyś żył w ciekawych czasach!".
I w takich ciekawych czasach - w dodatku dzięki samym Chińczykom - właśnie żyjemy, jeśli faktycznie wierzyć w to, że wirus powstał na mokrym, chińskim targowisku, a nie w nowoczesnym i wyrafinowanym laboratorium.
Wow. Historia naprawdę lubi zataczać koło. W czasach prehistorycznych człowiek pierwotny walczył o ogień. W tych obecnych też walczy. Tyle, że o... papier toaletowy.
O tempora, o mores!
Trochę z niedowierzaniem, trochę z zażenowaniem przysłuchiwałam się i przyglądałam dantejskim scenom, które rozgrywały się w sklepach i przed nimi niedługo po tym jak premier Irlandii, Leo Varadkar, ogłosił zamknięcie placówek oświaty i instytucji kulturalnych.  
Niecały tydzień wcześniej robiłam swoje zwyczajowe zakupy tygodniowe w Tesco. Już wtedy dział z owocami i warzywami był przetrzebiony, ale częściowo zrzuciłam to na karb końcówki tygodnia i późnej pory zakupów. Podręcznych płynów do dezynfekcji rąk, których od dawna używałam i które uwielbiałam mieć zawsze przy sobie, nie było już wtedy od dłuższego czasu, ale półki nadal były zapełnione przeróżnymi rodzajami ryżu, makaronów, a nawet mydeł w płynie.
Tydzień później, po ataku szarańczy, na sklepowych półkach nie było już praktycznie żadnego z wyżej wymienionych produktów. Niespecjalnie mnie to zmartwiło, ucieszyły mnie jednak wywieszone komunikaty o tym, że wreszcie zaczęto reglamentować towar (dopuszczalne tylko pięć sztuk mydła na głowę, ale nawet tylu nie było na stanie). Szkoda tylko, że tak późno, kiedy najwięksi panikarze, egoiści i hieny - mające zamiar właśnie zarobić swój pierwszy milion - wykupili już po kilkadziesiąt sztuk i zgrzewek środków do dezynfekcji rąk.
Cudem udało mi się nabyć butelkę mydła do rąk, ale chyba tylko i wyłącznie dlatego, że pochodziło ono z najdroższej półki cenowej. Przy kasie zaś wysłuchałam historyjki o tym, jak tego samego dnia dwie kobiety niemal nie pobiły się o... opakowanie makaronu. Jedna bowiem naładowała do koszyka, ile tylko mogła, druga zaś uznała, że ta pierwsza ma za dużo, wobec czego postanowiła wziąć to, co w jej oczach się jej należało...
Pakowałam swoje rzeczy do torby, wstrzymując się od komentarza, za to kręcąc z dezaprobatą głową i posyłając ekspedientce współczujące spojrzenie. W tych trudnych czasach kasjerzy najbardziej potrzebują naszego zrozumienia, nie zaś obelg, pretensji, fochów i niepotrzebnych wyrzutów. To są ludzie, do cholery, a nie worki treningowe, na których można się do woli wyładowywać, bo nie ma papieru toaletowego. Pretensje można mieć za to do wszystkich tych, którzy zaczęli go masowo wykupywać. Takie sytuacje zaś sprawiają, że do przekleństwa "Obyś cudze dzieci uczył!", należałoby też dorzucić najnowsze - "obyś obsługiwał roszczeniowych klientów!".
Za tę ogólnonarodową panikę trochę winię też samego Varadkara, który niczym mitologiczna wieszczka Kasandra, zaledwie parę dni wcześniej wyskoczył z przerażającymi statystykami i numerkami: koronawirus może zmieść aż 163 000 mieszkańców Irlandii i dopaść nawet 60% całej populacji - prawie 3 miliony. Trzy miliony ludzi w małej Irlandii! To nic, że to najczarniejszy z czarnych scenariuszy. Szkody zostały poczynione. Lud zadrżał, ze sklepowych półek pospadały towary wprost do wózków przerażonych klientów. Mleko się rozlało i nawet nie było go czym wytrzeć, bo chusteczki, ręczniki i papiery toaletowe zostały już wykupione.
I chyba nie tylko ja pomyślałam, że Leo nieco poniosło, bo jak tylko na drugi dzień pojawiłam się rano w pracy, szef od razu spytał, czy słyszałam przemowę premiera, po czym stwierdził, że ludzie zwariowali, i wyciągnął telefon, by pokazać mi "jednego z lepszych memów, na jakie ostatnio trafił".
Gwoli jasności, nie - nie bagatelizuję problemu, tym bardziej, że moja mama pracuje w służbie zdrowia i jest w grupie podwyższonego ryzyka, ale jednocześnie uważam, że ostatnią rzeczą, której teraz potrzebujemy, jest epidemia paniki. 
W czasach takich jak te wychodzi z nas nasze prawdziwe oblicze. Nasza podła, egoistyczna natura. Wypełzają, niczym z puszki Pandory, wszystkie parszywe  i najgorsze cechy, które na co dzień tak często skrzętnie skrywamy.
Wygląda na to, że rację miał Albert Camus, pisząc, że "każdy nosi w sobie dżumę". Ta dżuma to nawet nie tyle zaraza, co po prostu element zła, który reaktywuje się w chwilach takie, jakie przeżywamy teraz: strachu, niewiadomej, paniki, zagrożenia życia, destabilizacji.
Czy panoszący się wirus naprawdę usprawiedliwia nas do kradzieży płynów do dezynfekcji rąk z publicznych toalet, siłowni, urzędów, a nawet biurek kolegów i koleżanek?
Czy naprawdę jest sens upadlać się i walczyć niemal na śmierć i życie... w imię paczki makaronu bądź papieru toaletowego?
I czy jest sens kupować kilkadziesiąt kilogramów mąki, kilkanaście bochenków chleba, i wydawać tysiąc złotych na samo mięso?
Czy nie zagalopowaliśmy się nieco?
Gdzie w tym wszystkim zdrowy rozsądek? Gdzie moralność? Gdzie godność osobista?
To prawda, że koronawirus nie zna żadnych granic, ale ludzie jednak powinni.
Skoro walki pierwotnych ludzi o ogień dawno się skończyły, a my znajdujemy się o kilka szczebli wyżej od australopiteka, to dlaczego nadal się zachowujemy jak on?
Każdy z nas podchodził do egzaminu dojrzałości. Każdy też pewnie ten egzamin zdał. Pytanie jednak, czy w czasach zarazy zdamy ten najważniejszy - egzamin z człowieczeństwa.
Jeśli już teraz bijemy się o głupi papier toaletowy, to do czego posuniemy się, jeśli nastąpi prawdziwa katastrofa? Do kanibalizmu?

sobota, 9 listopada 2019

Wszyscy jesteśmy Jokerami

Wiele długich lat upłynęło od mojej ostatniej pseudorecenzji filmowej, co w dużej mierze spowodowane było moim zniechęceniem się do kina i negatywnym doświadczeniem w czasie oglądania "If I Stay". Cieszę się jednak, że się wyłamałam, bo ostatnia wizyta w moim miejscowym multipleksie okazała się być naprawdę udana, choć początki były nieco zniechęcające. 
Wina tak naprawdę leżała po mojej stronie, bo po prostu źle się zabrałam do całego przedsięwzięcia. "Joker" Todda Philipsa chodził mi po głowie już od dłuższego czasu, jednak nie był powiązany z żadnym konkretnym terminem. Aż do piątkowego wieczoru, kiedy to wróciłam z pracy i doszłam do wniosku, że wizyta w kinie byłaby bardzo fajnym wstępem do weekendu. Połówek co prawda miał nieco inne zdanie na ten temat, kiedy do niego zadzwoniłam, by podzielić się swoim spontanicznym pomysłem. To był akurat jeden z tych wieczorów, kiedy dojazd powrotny do domu nieco mu się opóźniał i miałby dotrzeć do niego na jakieś pół godziny przed ostatnim seansem filmowym "Jokera", był już zatem trochę zmęczony i wolałby obejrzeć film w sobotę bądź niedzielę. Kiedy jednak postawiłam go pod ścianą - przypominając mu, jak bardzo entuzjastycznie zaoferował mi swoje towarzystwo, kiedy wcześniej wspomniałam mu, że się wybieram na ten film - zgodził się na piątek, mając przed sobą wizję samotnej wizyty w kinie.  

Jak się jednak niedługo później okazało - piątek nie był nam pisany. I nie był ani dobrym pomysłem, ani też oryginalnym. Kiedy bowiem podjechaliśmy pod kino, najpierw zobaczyliśmy długi wężyk ludzi stojących w kolejce do kasy, a później parking pękający w szwach. Tak zapełniony, że znalezienie miejsca dla jeszcze jednego samochodu graniczyło z cudem.  
Widok ten zdecydowanie ochłodził nasz entuzjazm, więc posłaliśmy sobie wymowne spojrzenie i nie musieliśmy nic mówić, by wiedzieć, że właśnie doszliśmy do konsensusu - wracamy do domu, a kino odwiedzimy na początku tygodnia. 
Druga próba okazała się być zdecydowanie bardziej pomyślna - kiedy bowiem w poniedziałkowy wieczór weszliśmy do wskazanej sali, była tam tylko jedna para, a nieco później dołączyła do nas czteroosobowa grupa z wiaderkami popcornu i innych szeleszczących "przysmaków", jednak przez cały seans nie sprawiała żadnych problemów. 
Z zadowoleniem odnotowałam zmiany, jakie zaszły w czasie mojej nieobecności w kinie - nowa sala bardzo mi się podobała, a krzesełka były o niebo wygodniejsze od poprzednich, oferując komfortowe wsparcie dla pleców i głowy. Cena biletów zdecydowanie mniej przypadła mi do gustu (10€ od osoby), bo była dwukrotnie wyższa od tej, do której byłam przyzwyczajona. W pamięci miałam bowiem jeszcze bardzo wyraźny obraz taniutkich biletów na seanse w środku tygodnia, które zdecydowanie zachęcały do częstszych wizyt w tym obiekcie, czego niestety nie mogę teraz powiedzieć. 
Co się zaś tyczy samego filmu - niespodziewanie zapadł mi głęboko w pamięć. Tak głęboko, że przez kilka kolejnych dni nie potrafiłam przestać o nim myśleć, co niewątpliwie należy odczytać jako atut, świadczy bowiem na jego korzyść - jest wyjątkowy, bo się wyróżnia i nie popada w niepamięć, jak wiele innych literackich czy filmowych "dzieł", z którymi miałam do czynienia.  Upomina się o uwagę niczym tytułowy Joker. 
"Joker" Todda Philipsa zmusił mnie do refleksji, wysiłku intelektualnego, zadania sobie samej wielu, nie zawsze wygodnych, pytań i do niełatwej próby udzielenia na nie odpowiedzi. Ten wpis jest zatem właśnie tym - zbiorem nieujarzmionych idei, próbą mojego rozprawienia się z myślami, które uporczywie krążą mi po głowie niczym elektrony wokół jądra atomowego, i nie chcą przestać tego robić.
Dwie rzeczy chyba najbardziej mnie zaskoczyły. To jak bardzo smutny, mroczny i ciężki jest to film. I to jak bardzo ludzki jest Joker. I nie wiem, co jest bardziej niepokojące - moja sympatia do niego, czy ten jego ludzki charakter, chyba po raz pierwszy stojący w opozycji do dehumanizacji, której niejednokrotnie go poddawano.  
Co prawda często miałam tendencję do sympatyzowania z czarnymi bohaterami - Dexterem, z tajemniczym upiorem z opery, który był o wiele bardziej pociągający niż nudny Raul, czy też z błyskotliwym Riddlerem i intrygującym Pingwinem z serialu "Gotham", ale mimo wszystko zdziwiło mnie moje zrozumienie dla większości jego czynów. I to, ile sensu było w tym, co mówił Joker, w słowach, które wypowiadał, komentując otaczającą go rzeczywistość.
Kto z nas nigdy nie pomyślał: "Is it just me, or is it getting crazier out there?", patrząc na to, co dzieje się na świecie? Albo to: "Everybody is awful these days. It's enough to make anyone crazy". Nigdy, naprawdę nigdy nie podsumowaliście w myślach w podobny sposób kogoś, kto właśnie wykazał się przy Was wybitną znieczulicą, głupotą, okrucieństwem? Bo ja tak. 
Wracając jednak na chwilę do wspomnianej powyżej rzeczywistości Jokera, to ta była daleka od sielanki. Już sam fakt, że akcja toczy się w Gotham, mieście bezprawia i wylęgarni zła, daje niejako obraz tego, z czym musi zmagać się główny bohater. A jakby tego było mało, jego prywatną kupkę nieszczęść pogarszają inne czynniki: poczucie wyalienowania, beznadziei, niedocenienia i bycia niewidocznym dla innych, uciążliwa sytuacja w domu, i ta nieciekawa w pracy, w której jest wyśmiewany i atakowany [tak psychicznie jak i fizycznie]. I te gwałtowne napady śmiechu, przychodzące niespodziewanie i z zaskoczenia, niechcące dać się poskromić. Tak bardzo przeklęte. Będące tak naprawdę niemym krzykiem i błagalnym wołaniem o pomoc, czyli czymś wprost przeciwnym do tego, czym wydają się być postronnym osobom. 
Ile takich osób jest w naszym środowisku? Osób robiących dobrą minę do złej gry, głęboko skrywających swoje uczucia, uśmiechających się poprzez niewidoczne łzy [always put on a happy face...] i ból skrywany gdzieś głęboko w sobie? O ilu z nich nie mamy nawet pojęcia? I do cierpienia ilu z nich sami dołożyliśmy swoją cegiełkę? Ilu potworów stworzyliśmy my sami? 
Jakoś nie potrafię zapomnieć też o następujących słowach Jokera: "All it takes is one bad day to reduce the sanest man alive to lunacy. That's how far the world is from where I am. Just one bad day". Jeden zły dzień - tyle w istocie czasami trzeba, by czara goryczy się przelała. By pchnąć człowieka, niebezpiecznie balansującego na granicy dobra i zła, w objęcia obłędu. Do punktu, z którego już nie ma odwrotu.  
Film potwierdził to, co w zasadzie wiedziałam od zawsze: najniebezpieczniejszymi ludźmi są ci, którzy nie mają nic do stracenia. Dopóki nasze zachowanie w jakimś stopniu uwarunkowane jest strachem, dopóty się zachowujemy. Jakoś, bo jakoś, ale się zachowujemy. Gorzej, gdy wszystkie nasze autorytety legną w gruzach, gdy - z jakiegoś powodu - przestaniemy dostrzegać przed nami świszczący i wiszący bat, tak wymownie kojarzący się nam z nieprzyjemnymi konsekwencjami. 
Ta teoria dobrze się sprawdza w przypadku głównego bohatera. Jego egzystencja jest daleka od idealnej i szczęśliwej ["I haven't been happy one minute of my entire fucking life"], ale mimo to jakoś w niej funkcjonuje. Umila ją sobie niegroźnymi fantazjami i marzeniami, aż pewnego dnia czarę jego goryczy przelewa jedna malutka kropla. Tak przecież niepozorna. Coś, co teoretycznie - ze względu na swoje niepozorne rozmiary - nie powinno mieć wielkiego wpływu, ale jednak ma. Kolosalny. Niszczycielski. Przerażający i zgubny. Od tamtego momentu nic już nie jest takie samo. 
Pięknie symbolizuje to motyw tańca Jokera - to w żadnym wypadku nie jest chocholi taniec z "Wesela" Wyspiańskiego, będący tańcem marazmu. To jego totalne przeciwieństwo: moment, w którym Joker otrząsa się z letargu, w którym był i odżywa. Można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że to moment, w którym bohater po raz pierwszy jest szczęśliwy, bo zaczyna żyć w zgodzie z sobą.  Stąd ten upojny taniec szczęścia i radości. Tak bardzo uskrzydlający i wyzwoleńczy taniec. 
Pokuszę się tu o włożenie kija w mrowisko i wysunięcie śmiałej tezy - nie wszyscy jesteśmy Chrystusami, ale wszyscy jesteśmy Jokerami. Tykającymi bombami. Możemy wybuchnąć, ale nie musimy. Wierzę bowiem, że każdego z nas można złamać - trzeba tylko znaleźć odpowiednio gruby kij -  że każdy z nas ma swoje słabości, cenę i że nikt tutaj nie jest wyjątkiem. Każdy z nas ma swoją piętę achillesową, a już szczególnie wtedy, kiedy kocha. Bo kochając, człowiek staje się najbardziej bezbronny i narażony na niebezpieczeństwo. Wtedy najczęściej zapomina o swoich barierach ochronnych i daje się zranić. A pragnienie miłości to jest akurat coś, co każdy w sobie nosi, tylko nie każdy się do tego przyznaje. Miał je Joker, mają nawet najwięksi dranie i twardziele. Nawet Hitler miał swoją Evę Braun. 
Sama nie wiem, w co bardziej wierzę. W muzułmańską fitrę, wedle której człowiek rodzi się z wrodzoną skłonnością do dobra, czy też w katolickie pojęcie grzechu pierworodnego i człowieka naznaczonego skazą do czynienia zła. Wiem jednak, że w każdym z nas tkwi dobry i zły wilk, i że od nas samych zależy, którego z nich będziemy karmić. 
Przychodzi mi tu na myśl także znany i kontrowersyjny psycholog, Philip Zimbardo, jego "Efekt Lucyfera" i teoria mówiąca o tym, że nawet dobry człowiek potrafi przemienić się w złego pod wpływem środowiska, w którym się znajduje. Nawet z anioła można zrobić diabła. 
"To był taki dobry i grzeczny chłopak", "Zawsze spokojny, zawsze się witał, do kościoła co niedzielę chodził", "Nigdy bym nie powiedziała, że ona może się posunąć do czegoś takiego", "Oszalała po tragicznej śmierci swojej rodziny", "Odbiło mu po tym, jak żona go zostawiła" - to tylko kilka z jakże znajomych zdań, które można zadziwiająco często usłyszeć i przeczytać w dzisiejszych realiach. O Jokerach naszych czasów. 
Ilu z nich już mieliśmy? Alana Hawe, niepozornego zastępcę dyrektora, który z zimną krwią zamordował swoją żonę i trzech synów, Breivika, który bez mrugnięcia okiem strzelał do ludzi niczym do kaczek, i tylu młodych "bezimiennych" nastoletnich Jokerów, którzy pewnego ranka się budzili i dochodzili do wniosku, że nie chcą już udawać, że wszystko gra. Zamiast tego pakowali do plecaka broń i robili w swojej szkole rzeź. Chciałam dodać "niewiniątek", ale czy na pewno? Z pewnością nie wszyscy wzięci na cel tymi niewiniątkami byli. Filmowy Joker również nie zabija wszystkich, a działa w selektywny sposób, o czym doskonale przekonał się Gary - "jedyna osoba, która była dla niego miła" w pracy. 
Ilu z tych Jokerów sami stworzyliśmy? Na ilu przymknęliśmy oko, zaabsorbowani własnymi sprawami? 
Ani "Joker" ani ten wpis nie są pochwałą i usprawiedliwianiem przemocy. Jeśli już to tylko zachętą do sięgnięcia w głąb siebie i przeprowadzenia rachunku sumienia. Bodźcem do zastanowienia się, czy filmowe Gotham nie jest aby alegorią bądź symbolem dzisiejszego świata? Czy to, że w tej wersji "Jokera" nie wrzucono go do kadzi z chemikaliami tylko w sam środek toksycznego środowiska, w którym za cholerę nie może znaleźć ani dostać tego, czego szuka ["(...) a little warmth, maybe a hug, dad, maybe a bit of common decency!"], to tylko przypadek? 

Ktoś kiedyś stwierdził, że "wszyscy jesteśmy wariatami, ale nie wszyscy jesteśmy zdiagnozowani". Zastanawialiście się kiedyś, ile może być w tym prawdy?  

Zostawiam Was z tymi pytaniami, a jeśli sami macie jakieś przemyślenia na temat wspomnianego filmu, to bardzo chętnie o nich poczytam.

niedziela, 18 sierpnia 2019

Trzynaście lat minęło jak jeden dzień


Za nami ponad połowa sierpnia (kiedy to zleciało?!). Dobiegł końca lipiec - miesiąc, na który przypadła trzynasta rocznica mojego pobytu na wyspie, co z kolei natchnęło mnie do rachunku sumienia i wielu przemyśleń okolicznościowych. 
Przez te kilkanaście lat zmieniło się tak wiele, ale jednocześnie tak mało. 

Przede wszystkim ja też się trochę zmieniłam - przeszłam nie tylko metamorfozę zewnętrzną, ale także wewnętrzną, co mnie najbardziej cieszy. Myślę, że spokojnie mogę powiedzieć, że wraz z przybywającymi mi latami i zmarszczkami przybyło mi także mądrości życiowej. 

To, co kiedyś brałam za pewnik i nie do końca doceniałam, dziś niemal traktuję z namaszczeniem. Nie mogę powiedzieć, bym miała niegdyś poczucie nieśmiertelności, ale młody wiek sprawiał, że nie czułam na swoich plecach oddechu śmierci. Wiedziałam, że istnieje, że codziennie kręci się gdzieś po świecie, ale nie zaprzątałam sobie zbytnio głowy tą świadomością. Miałam bowiem to szczęście, że śmierć nie nawiedzała mojej rodziny, i niejako czułam, że mamy u niej fory. 

Jasne, ludzie umierali i nadal umierają: młodzi, starzy, zdrowi i chorzy. Nagle i powoli. Z zaskoczenia i bez niego. To wszystko działo się jednak daleko ode mnie, niemal w równoległym świecie. Nie w moim świecie. 
Gdzieś tak ze dwa, może trzy lata temu dopatrzyłam się u siebie siwego włosa, który wprawił mnie w niemałą konsternację. Ale jak to?! To już?! Przecież nie jestem stara, starsi ludzie mają włosy przyprószone siwizną, ale nie młodzi! Nie ja! To banalne odkrycie wywarło na mnie większy wpływ niż powinno. Było takim złośliwym chichotem śmierci, niezbyt dyplomatycznym przypomnieniem mi, że nic nie trwa wiecznie, i pomimo tego, że czuję się niczym dwudziestokilkulatka, czas nie stoi w miejscu. I dla mnie też nie zrobi wyjątku.
Jakoś w tym samym czasie zaczęłam to moje życie bardziej doceniać. Być wdzięczna za każdy dzień, za wszystko, co mam, cieszyć się z małych i prostych przyjemności - świeżej i pachnącej pościeli, weekendowych wspólnych i powolnych śniadań, bukietu ciętych kwiatów we flakonie, dobrej książki, powrotu kotów do domu, wieczorowych powrotów Połówka po pracy... 
Trochę też ujarzmiłam swoją krnąbrną naturę. Już nie obrażam się na amen, nie rozstaję w gniewie, nie żywię w sobie urazy - staram się wręcz unikać tego jak ognia. Z pobudek czysto egoistycznych [nie chcę mieć ewentualnych wyrzutów sumienia, że nasza ostatnie spotkanie skończyło się w niemiły sposób], ale czy to ważne, co mną kieruje, jeśli prowadzi mnie to w dobrym kierunku? 

Nigdy nie byłam tą, którą kłóci się z południowym temperamentem, rzuca talerzami o ścianę, grozi samobójstwem, okropną zemstą i sam jeden Bóg wie czym jeszcze. Kiedy było mi jednak źle, lubiłam zamykać się na innych niczym ostryga, milczeć niczym zaklęty głaz, lub jak zranione zwierzątko uciekać w samotność i tam, z dala od ludzi, leczyć swoje rany. 
Oczywiście, gdybym miała taką moc sprawczą, inaczej zaprojektowałabym swoje życie. Gdyby tylko było ono plastyczną masą, pewne jego części bym przykróciła, inne wydłużyła, by jak najdłużej się nimi cieszyć. Niektóre być może w ogóle poleciałyby do kosza, bo nie jestem jedną z tych osób, które to uważają, że nic nie zmieniłyby w swoim życiu, bo wszystko, co przeżyły, zaprowadziło je do tego punktu, w którym są tu i teraz. Nie wszystko, co nas w życiu spotyka, warte jest miejsca w naszej pamięci. Nie pozwalamy przecież chwastom na panoszenie się w naszym ogródku, prawda? 
Jak dobrze, że czasami decyduje za nas los. Nigdy nie marzyłam o Irlandii. W ogóle ten kraj bardzo mało miejsca zajmował w mojej głowie. Zawsze wiedziałam, że moja rodzinna wioska nie jest moim miejscem do życia, ale nigdy nawet nie przyszło mi na myśl, że gdzieś tam daleko na zachód leży wyspa szczęścia - mojego szczęścia - a zwą ją poetycko Szmaragdową Wyspą. 
Przyjechałam tu z nim i dla niego. Niejako jako wyraz buntu nad losem biednych - młodych i wykształconych - Polaków, którzy po zakończeniu dobrego kierunku studiów często mogą jedynie liczyć na jakieś śmieszne staże za śmieszne pieniądze.  Gdzie nikt cię nawet nie traktuje z szacunkiem, a pracodawca czuje się panem życia i śmierci. Bo może. Bo tak. 
Irlandia okazała się dla mnie przemiłym zaskoczeniem. Jakże odmiennym od tego, co słyszałam od moich rodaków na temat jej wrednych mieszkańców. Polakowi nikt nie dogodzi, jak mogłam przecież o tym zapomnieć? A może tu chodziło o to, że Polak po przyjeździe na obcą ziemię nie mógł przeżyć faktu, że można żyć inaczej - bez zawiści, bo "somsiad" ma lepiej, bez ponurych gęb, bez piekiełka, które sami sobie zgotowaliśmy w kraju nad Wisłą? 
Można tak żyć, a nawet się powinno. 

Po tych trzynastu latach wśród szczęśliwych i pogodnych ludzi stwierdzam, że my, Polacy, jesteśmy strasznie smutnym narodem. I nawet na dobro nie zawsze potrafimy odpowiedzieć dobrem, że niepotrzebnie czasem zamykamy się na dobre zmiany, co widać chociażby po postawie niektórych rodaków  na wyspie: ile to razy słyszałam głupie komentarze na temat sympatycznego zwyczaju Irlandczyków polegającym na pozdrawianiu obcych osób. Naprawdę tak ciężko podarować innym uśmiech - coś, za co nawet nie trzeba płacić i co jest totalnie darmowe. Tak ciężko odpowiedzieć na "dzień dobry!" nieznanej nam osoby? Naprawdę trzeba od razu zastanawiać się, co z tą osobą jest nie tak? 
Jest coś, czego tu nienawidzę. Dodać jednak muszę, że jest to zjawisko, które występuje na całym świecie i Irlandia w żadnej mierze nie ma na nie monopolu. Co nie zmienia faktu, że nieustannie kiereszuje mi ono psychikę i sprawia, że z każdym kolejnym przypadkiem utwierdzam się w przekonaniu, że postawa mizantropiczna jest jedyną słuszną wobec całej reszty ludzkości. Notoryczne gwałcenie praw zwierząt - jak to mnie wkurwia! 

Rzygam już, autentycznie już rzygam ludzką głupotą, bezmyślnością i okrucieństwem wobec zwierząt. Już nie mogę słuchać o kolejnym kocim miocie wyrzuconym na autostradę, utopionym w gnojownicy, rzece, o kolejnych porwanych psach, o psach porzuconych, o umierających z głodu koniach, o wypatroszonych koniach i owcach,  o zaniedbanych kucykach, o osłach zjadanych żywcem przez larwy, o psich i kogucich walkach, o kociętach, królikach i zającach służących jako żywa przynęta dla chartów i ich bezmózgich, wykolejonych, skurwysyńskich właścicieli. W moim idealnym, wyimaginowanym świecie dla takich bydlaków byłaby kara śmierci. W tym prawdziwym jest jedynie przyzwolenie. 
I to im chciałabym powiedzieć, cytując pewnego genialnego naukowca, którego bardzo doceniam, że "mapa genetyczna psa różni się od mapy genetycznej człowieka w bardzo niewielkim stopniu. Po prostu pewnej grupie ssaków dwunożnych znanych jako ludzie udało się załapać na trochę więcej mutacji. U Darwina też, na jego słynnym drzewie, gałąź, na której siedzą psy, jest niewiele poniżej tej, na której z taką pychą rozłożyli się obozem ludzie". 
Chciałam zakończyć ten wpis delikatną parafrazą słów tego samego mądrego człowieka, bo kto napisałby to lepiej, jeśli właśnie nie on? "Gdyby świat wybrał inny scenariusz rozwoju, dając np. wszystkim tę samą liczbę mutacji i gdyby także zwierzęta mogły mówić, to i tak nigdy nie zniżyłyby się do tego, aby odezwać się do ludzi", ale sama do końca nie jestem pewna, czy to prawda. Mam bowiem nieodparte wrażenie, że zwierzęta mają w sobie więcej człowieczeństwa niż sami ludzie.