Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja książki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja książki. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 10 kwietnia 2014

Z cyklu "Ostatnio przeczytane" - podsumowanie marca

Rozprawienie się z prezentami znalezionymi pod choinką poszło mi nad wyraz sprawnie. Całkiem imponujący stos szesnastu książek został w ciągu minionych miesięcy zredukowany do marnych czterech sztuk. I wszystko wskazuje na to, że na razie tak zostanie. Między innymi dlatego, że wśród niedobitków znajduje się „Nawałnica mieczy”, trzecia część sławnego cyklu George’a R.R Martina. Pierwszą z nich – „Grę o tron” - męczę bodaj od ponad roku i za nic na świecie nie mogę przez nią przebrnąć. Zawsze mam tysiąc powodów, by czytać coś innego.


Książki, o które wzbogaciłam się w grudniu, zdecydowanie były w moim guście, ale mimo wszystko nie udało im się na tyle mnie zaabsorbować, bym zaprzestała wizyt w bibliotece. Jak wiadomo: ciągnie wilka do lasu. A ponieważ wśród bibliotecznych zbiorów znalazło się wiele pozycji autorów, po których sięgam w ostatnim czasie bardzo chętnie, to tym bardziej nie potrafiłam powiedzieć sobie „nie”.


Poniżej zamieszczam parę słów o każdej z przeczytanych ostatnio książek, a nuż kogoś to zainteresuje. Prędzej łysy porośnie „futrem”, niż ja napiszę pełnowartościową recenzję każdej z nich. Nie ma takiej szansy. Nie mam na to ani weny ani czasu.



Pozycja pierwsza: „The Stranger”, znana w Polsce jako „Ofiara Losu”, to czwarta część cyklu z Eriką Falck i Patrikiem Hedströmem. Przeczytałam, a potem westchnęłam rozczarowana. Camillo, ach, Camillo! Po tym jak uwiodłaś mnie bardzo fajnym klimatem „Kaznodziei” i „Kamieniarza”, nadłamałaś mi serce tą „Ofiarą Losu”. Te dwa tomy zdecydowanie najbardziej mi się podobały i choć domyśliłam się rozwiązania w „Kamieniarzu”, i tak nie popsuło mi to przyjemności czytania. A „The Stranger” jest, hmm, strange. Dziwny. Taki sobie. Nie budzi ani większych emocji, ani specjalnie nie relaksuje. Mam nadzieję, że najseksowniejsza szwedzka pisarka nie wpadła w „niziny intelektualne” w czasie pisania tego tomu. Teraz powoli zbliżam się do końca piątej części, „The Hidden Child” [„Niemiecki bękart”] i niestety szału nie ma. Nazizm – ciężka tematyka. Trudno z takiego kalibru wyczarować „magiczną” powieść. Z pustego i Salomon nie naleje. I choć na razie jestem z Camillą na etapie małżeństwa z trzydziestoletnim stażem, w którym nie ma już takiej namiętności i takiego żaru jak na początku, to i tak nie mam zamiaru jej porzucać. Po prostu ją lubię. Z przyjemnością i z zainteresowaniem zapoznam się z pozostałymi tomami cyklu. I z wszystkim innym, co napisze.


„Girl Missing” [„Ciało”]. Po Tess Gerritsen zaczęłam sięgać bardzo często i bardzo chętnie, odkąd w zeszłym roku wyłowiłam jej pierwszą książkę w sklepiku w uroczym Howth. Wkupiła się wtedy w moje łaski mrocznym thrillerem, którego lekturę przerywałam niemal z bólem serca. Nie lubię jednak Tess z „Girl Missing”, „Under the Knife” [„Czarna Loteria”] i innych „harlequinowych” kryminałów. Wybaczam jej jednak te „nieudolne” początki i cieszę się ogromnie, że pisarka-lekarka nie została po złej stronie mocy. Wróżę jej dalszą świetlaną przyszłość. Tak długo, jak tylko nie będzie tworzyć dziwacznych tworów i łączyć kryminałów i harlequinów w jedno. Pani Gerritsen, można zdobyć żeńską część czytelników bez wplatania tandetnych wątków miłosnych. Naprawdę.


„The Accident” Linwooda Barclaya. Tego pana również wyłowiłam we wspomnianym sklepie w Howth. Trafiłam wtedy na „No Time For Goodbye” [„Bez śladu”]. Oj, jak dobrze mi wtedy było! Ciekawa fabuła, nutka tajemniczości, czyli to co tygryski lubią najbardziej. „The Accident” również przypadł mi do gustu. To ten sam Linwood, którego polubiłam. Dobrze się czytało, książka wciągała, a po jej zakończeniu nie było niesmaku. Został mały niedosyt, ale na to się zaradzi. Kolejną już zamówiłam sobie w bibliotece.


„Seconds Away” [„Kilka sekund od śmierci”] Cobena to druga część cyklu z młodziutkim Mickey’em Bolitarem. Tak prawdę powiedziawszy, to książka przeznaczona jest raczej dla młodszych czytelników, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. „Shelter” [„Schronienie”], pierwszy tom na tyle przypadł mi do gustu, że postanowiłam zapoznać się z tomem drugim. Niestety nie utrzymał on mojego zainteresowania na takim samym poziomie jak jego poprzednik, ale tragedii nie było. Niestety obawiam się, że poziom pozostałych tomów będzie spadał, ale może niepotrzebnie zrzędzę i praktykuję czarnowidztwo. Czas pokaże.


„Headhunters” [„Łowcy głów”] Jo Nesbø. Z tym norweskim pisarzem i muzykiem spiknęli mnie moi Czytelnicy. Na pierwszy ogień poszedł „Człowiek-nietoperz” - pierwszy tom cyklu z Harrym Hole. Żeby było grzecznie, po kolei i po bożemu. Całkiem dobry kryminał, aczkolwiek czytałam lepsze. Ale ponieważ był to pierwszy raz pana  Nesbø, a te jak wiadomo bywają pokraczne, to postanowiłam go nie przekreślać. Jakiś czas później z własnej nieprzymuszonej woli sięgnęłam po „Łowców głów”, po czym pogratulowałam sobie wyboru. Książka podobała mi się bardziej niż wspomniany „Człowiek-nietoperz”, a jej końcówka nawet mnie nieco zaskoczyła. Tak trzymać, Jo!



Tyle o książkach bibliotecznych. Teraz jeszcze parę słów o tych moich prywatnych, które raczej mają marne szanse zobaczyć wspomnianą bibliotekę na własne oczy. Głupio byłoby zakończyć mój książkowy przegląd nie wspominając o pozycji, którą uważam za najbardziej wartościową z tych, które przeczytałam w ostatnim czasie. Mowa tutaj o „The Boy at the Gate”, której autorem jest irlandzki muzyk Danny Ellis. Takie niespodzianki to ja lubię. Nie spieszyło mi się do jej przeczytania, odkładałam ją na później, chyba podświadomie trochę się jej obawiając. Tymczasem okazało się, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. W swojej książce Danny opisuje głównie swoje dzieciństwo, czas w dużej mierze spędzony w surowej dublińskiej szkole prowadzonej przez braci bożych zwanych Christian Brothers. To właśnie oni byli kilkadziesiąt lat temu postrachem irlandzkich dzieciaków.




Danny w świetny sposób spisał swoje przeżycia z sierocińca. Książka wciągała niczym najlepszy kryminał, nie mogłam się z nią rozstać. Chciałam więcej i więcej. Koniecznie musiałam wiedzieć, jak potoczą się jego losy, a odpowiedź na to pytanie kryła się wśród nieprzeczytanych kartek. Przewracałam je w błyskawicznym tempie, składając w duchu gratulacje Ellisowi za napisanie autobiografii, która z przyciężkawej tematyki zrobiła tak lekką lekturę. Spodobała mi się jego prawdomówność, bezpretensjonalny ton i ogólnie pojęta lekkość. Nie było w niej robienia z siebie męczennika, nie było wybielania, nie było też obciążania winą. Tylko prosta, surowa prawda. A ponieważ fabuła umiejscowiona była w Irlandii z lat 50. i 60., to tym bardziej czytałam ją z zaciekawieniem. Książka zdecydowanie zasłużenie wdarła się na szczyt irlandzkich list bestsellerów.



W porównaniu z nią dwie pozostałe pozycje: „Sezon burz” i „The Book of Souls” wypadają blado, choć tak naprawdę złe nie są. Mają jednak mocnego konkurenta. „The Book of Souls” napisana została przez Jamesa Oswalda, Szkota, który nie tylko pisze książki, ale także [a może przede wszystkim?] zajmuje się farmą odziedziczoną po niespodziewanie i tragicznie zmarłych rodzicach. Hoduje urocze, włochate bydło, wypasa owce i ma się dobrze. Przeżywa swoje pięć minut sławy, jako że jego kryminały szybko skradły serce czytelnikom. Co prawda książka jakoś szczególnie mnie nie zauroczyła, ale to też dlatego, że jestem twardym zawodnikiem, który kryminały czyta od dawien dawna i w dodatku ma swoich sprawdzonych, ulubionych pisarzy tego gatunku. Nowicjuszom czasami ciężko się u mnie wybić, jako że mam tendencję do faworyzowania „swoich” ludzi. Po trudnym początku, który nijak nie mógł mnie zainteresować, było już tylko lepiej. Miła lektura, za którą jeszcze raz dziękuję koleżance blogowej.



Podsumowanie zamyka „Sezon burz” Sapkowskiego. Fantastyka to nie jest mój ulubiony gatunek literacki, a Sapkowski nie zalicza się do moich ulubionych pisarzy. Do czytania jego książek namówił mnie jednak jego zwolennik znany Wam jako niejaki Połówek. Dobrze czytało mi się ten tom, ale rewelacji nie było. Akcja na dość nierównym poziomie. Ciekawe rozdziały przeplatane były tymi nudnawymi. Dzięki Bogu „Sezon burz” jest jednak lepszy niż „Żmija”- moim zdaniem najsłabsze ogniwo w dorobku pisarza. Czy będę czytać kolejne książki „Asa”? Raczej tak, ale tylko wtedy, gdy je dostanę albo wypożyczę. I raczej z przyzwyczajenia, a nie z zżerającej mnie ciekawości. Tym bardziej, że szczerze nie cierpię wydawnictwa Supernowa za okropnie marną jakość książek. Wszystkie części sagi o Wiedźminie, jakie ma Połówek, to obraz nędzy i rozpaczy. Bynajmniej nie dlatego, że czytał je wielokrotnie. „Sezon burz” przeczytaliśmy jak na razie tylko my, a już kiepsko się prezentuje i w ekspresowym tempie wyciera na grzbiecie.


Ups, ale się rozpisałam. Zdaje się, że po zatwardzeniu intelektualnym, które do niedawna miałam, nastąpiło jego całkowite przeciwieństwo – słowna biegunka. Mam tylko nadzieję, że zawartość tego posta nie okazała się gówniana. Tymczasem żegnam Państwa radośnie, mając w myślach nadchodzące atrakcje weekendowe. W piątkowy wieczór kino i długo oczekiwana premiera „Calvary”, a w sobotę teatr w jednym z najładniejszych irlandzkich miast. Niedziela to ciąg dalszy rozpieszczania się. Jak pogoda dopisze, to będę zwiedzać Kilkenny, a jak będzie padało, to będę okupować jakiś pub. A jakby mało było tych wszystkich przyjemności, mam jeszcze długą przerwę świąteczną w pracy.


Ostatnia wiadomość z irlandzkiego frontu: z ukryć powychodziły znienawidzone przeze mnie muchy, kot przyniósł pierwszego kleszcza, sąsiedzi masowo koszą trawniki, dzieciaki coraz częściej szaleją na podwórku, czyli mamy wiosnę pełną gębą. Z wszystkimi jej urokami.


A co ciekawego Wy ostatnio czytaliście?

niedziela, 9 lutego 2014

"Gaumardżos! Opowieści z Gruzji" - pseudorecenzja

To nieprawda, że nie zwracam uwagi na okładkę książki. Pewnie lepiej by brzmiało, gdybym napisała, że jej oprawa nie ma dla mnie żadnego znaczenia i że na dobrą sprawę kupiłabym daną książkę nawet wtedy, gdyby na jej froncie znajdował się najbrzydszy z najbrzydszych, nagich zadów świata. Prawda jest jednak taka, że jako urodzona estetka i stuprocentowy wzrokowiec, lubię to, co ładne i przyjemne dla oka.



„Gaumardżos! Opowieści z Gruzji” Anny i Marcina Mellerów to jedna z wielu książek, które znajdowały się w moim świąteczno-noworocznym stosie, a zarazem jedna z pierwszych, po które wyciągnęłam ręce. Nie pozwoliłam jej długo leżeć bezczynnie, mimo że Gruzja zdecydowanie nie leży w pierwszej dziesiątce krajów, do których chciałabym zawitać w najbliższym czasie.



Książka kusiła mnie tak, jak białe pralinki Lindora zawsze wodzą mnie na pokuszenie, kiedy jestem na diecie. Uległam jej ostatecznie, ale w przeciwieństwie do słodkości nie poszło mi to w boki, ani bokiem też nie wyszło.


Zaczynając ocenę od tego, co najbardziej widoczne, czyli od „opakowania”, książka jest taka jak lubię. Miękka okładka ze skrzydełkami, ciekawa oprawa zachęcająca do zapoznania się z treścią, elegancki papier dobrej jakości. Bardzo atrakcyjny wyrób poligraficzny i introligatorski. Już na samym wstępie przyznałam jej za to dużego plusa.


Nie była to jedynie uczta dla oczu, lecz przede wszystkim dobrej jakości strawa dla umysłu. „Gaumardżos!” znajduje się w tej komfortowej pozycji, że jest to moja pierwsza pozycja traktująca o Gruzji, zatem nie mogę jej mimowolnie zestawiać z żadną inną.


Książka powstała z miłości do Gruzji. Zarówno Anna jak i Marcin żywią gorące uczucie do tego kraju. I to widać. Nie jest to zatem obiektywna książka podróżnicza, ale też nigdy nie miała zamiaru pretendować do takiego tytułu. Zresztą, jak we wstępie piszą Mellerowie: nie jest to ani przewodnik, ani książka podróżnicza, ani zbiór reportaży. Powiedzmy, że „Gaumardżos!” jest takim książkowym odpowiednikiem szaszłyka. On zawiera różne kawałki mięsa i warzyw, a ona przeróżne opowieści. Te zabawne, te smutne, absurdalne, jak i te przyprawiające o ciarki. Całość jednak doskonale przybliża nam Gruzję i mentalność Gruzinów. Daje nam przedsmak tego, czego należy się spodziewać. Po części radzi też, co zrobić, by zminimalizować szok kulturowy.


Cieszę się, że autorzy nie umieścili ostatniego rozdziału gdzieś na samym początku książki, bo pewnie nieco bym się zniechęciła do jej lektury. Był on dla mnie przeładowany historią i, co tu dużo mówić, po prostu nudnawy. Pomijając ten mały mankament, „Gaumardżos!” czytało mi się naprawdę przyjemnie. Cała reszta utrzymywała moje zainteresowanie na stałym, dość wysokim poziomie.


Książkę napisano w ładnym stylu i wzbogacono sporą ilością zdjęć, przez co przebrnęłam przez nią z łatwością. Lekkie pióro Marcina nie uszło mojej uwadze. Mellerowie są po prostu dobrzy w tym, co robią. Reporterstwo i dziennikarstwo to ich kawałek chleba. Z zapisanych kart „Gaumardżos!” wyłonił mi się obraz ludzi nie tylko do szaleństwa zakochanych w Gruzji, lecz przede wszystkich oczytanych, elokwentnych, wykształconych. Ciekawych. I posiadających dar zainteresowania innych swoim konikiem – tematami, które może nie do końca leżą w obrębie zainteresowań ich rozmówców/czytelników. Sięgnęłabym po kolejną książkę ich autorstwa.


Zastanawia mnie tylko jedna rzecz. Czy gdyby Mellerowie byli zwykłymi szarakami, przeciętnymi zjadaczami chleba, czy wtedy również mogliby liczyć na tak ciepłe przyjęcie i tyle dobra ze strony Gruzinów? Ich losy mimowolnie przywodzą mi na myśl przypadek Tony’ego Hawksa, który pewnego dnia postanowił objechać autostopem Irlandię, taszcząc ze sobą… lodówkę [tu przy okazji polecam jego książkę „Round Ireland With A Fridge”]. Bez odpowiedniego nagłośnienia akcji, bez konkretnej pomocy nie byłoby mu tak łatwo tego dokonać.


Książka dobra jako preludium do czegoś więcej – prawdziwej gruzińskiej przygody. Obowiązkowa pozycja dla tych, którzy wybierają się do tego kraju. A już szczególnie dla tych, którzy chcieliby oprócz zwykłych waliz, zabrać bagaż potrzebnych informacji, by potem nie zachowywać się jak głupi Jaś i nie rozdziawiać gęby w kontakcie z tym, co odmienne.

czwartek, 12 grudnia 2013

"Philomena" - recenzja książki Martina Sixsmitha

 „Philomenę” Martina Sixsmitha przeczytałam ponad dwa tygodnie temu i choć w tym czasie skończyłam także kilka innych książek, to właśnie ona powraca do mnie niczym bumerang.


Najpierw była książka, potem był film. W 2009 roku ukazała się kolejna powieść Sixsmitha zatytułowana „The Lost Child of Philomena Lee”, a cztery lata później dokonano jej adaptacji. Na wielki ekran wszedł film „Philomena” i został bardzo dobrze przyjęty nie tylko przez krytyków, lecz także przez publikę. Historia Philomeny, młodej Irlandki, której siłą odebrano dziecko, wędrowała z ust do ust, objawiając smutną prawdę, przypominając o niewygodnej dla kościoła przeszłości i budząc wiele emocji.


Gdzieś w międzyczasie, zapewne w celu zwiększenia sprzedaży, książka zyskała nowy tytuł – „Philomena” – a także nową szatę tożsamą z plakatem reklamującym film. Działania te zapewne przyniosły pożądany skutek, ale jednocześnie pojawił się efekt uboczny – tytuł książki jest po prostu nieco konfundujący. Bo ci, którzy sięgają po nią w nadziei na zapoznanie się z dokładną historią Irlandki, mogą poczuć się rozczarowani. Książka jest nie tyle historią Philomeny, co po prostu jej syna, Anthony’ego, przechrzczonego później przez nowych rodziców na Michaela Anthony’ego Hessa.

poczciwa siostra Annunciata


Zachęcona filmem postanowiłam sięgnąć po książkę. Nie bałam się tego, że jej czytanie nie przyniesie mi satysfakcji, bo przecież będę czytać o tym, co już widziałam. Gdzieś podświadomie wyczuwałam, że film to nie wszystko. Że w tej całej historii pozostało jeszcze wiele do opowiedzenia. Nie sposób przecież w półtorej godziny ukazać w filmie kilkadziesiąt lat czyjegoś życia. Nie można zrobić tego bez szkody dla wielu ciekawych wątków pobocznych.

 

Michael, Mary i ich nowa matka


Film i książka nie są o tym samym. Film bazuje na Philomenie i jej poszukiwaniach. I jak to niestety bywa w przypadkach ekranizacji i adaptacji, nie pokazuje całej prawdy: bierze historię, przycina ją do własnych potrzeb i ogołaca z wielu wątków. Modeluje ją, traktując jak plastelinę, a jednocześnie nieco ją fałszuje. Jeszcze nie spotkałam się z produkcją filmową, która by była czystym odzwierciedleniem książki. I „Philomena” tym wyjątkiem nie jest.


 

Mimo to „Philomenę” czytało mi się wyśmienicie, a z jej 452 stronami rozprawiłam się w błyskawicznym tempie. Śmiało mogę powiedzieć, że z kilkudziesięciu książek, które przeczytałam w tym roku, ta była jedną z kilku, które na dłużej zapisały się w mojej pamięci. Bo wobec historii takich jak ta nie można pozostać obojętnym. Po prostu się nie da.


Książka jest cudną wiwisekcją Michaela, dogłębnym studium jego dylematów i skomplikowanej natury i ten psychologiczny aspekt bardzo mi się podobał. Wzruszała mnie, oburzała, sprawiała, że kręciłam z niedowierzaniem głową. Popychała do tego, by pójść w ślady wilka i zwyczajnie wyć do księżyca. Niebezpiecznie podnosiła poziom adrenaliny we krwi, przez co zdarzało się, że zaczynałam gadać sama do siebie i maniakalnie powtarzać jedno z dwóch pytań: Why? Why? Why? Albo: How could you, you… bitch?! 


„Philomena” stanowi wspaniałe uzupełnienie filmu. Sixsmith, jak przystało na solidnego dziennikarza, sumiennie zapoznaje czytelnika z klimatem społecznym i politycznym Irlandii lat 50. XX wieku i homofobicznego USA, które zaledwie kilka dekad temu niczym nie przypominało tej współczesnej, tolerancyjnej, wyzwolonej Ameryki otwartej na to, co nowe, niesztampowe i udziwnione.


 

Ówczesna Irlandia nie ustępowała pod tym względem USA. Lata świetności przeżywały niechlubne instytucje zwane pralniami magdalenek, gdzie Philomena miała nieprzyjemność pracować. Powstałe ze szlachetnej inicjatywy mającej na celu dobro i resocjalizację „kobiet upadłych”, były niestety w wielu przypadkach obozami pracy, w których zakonnice bezlitośnie wykorzystywały fizycznie swoje podopieczne. Ich największym grzechem było często to, że zaszły w ciążę nie będąc w związku małżeńskim.

Kobiet takich jak Philomena, którym jeden niewinny błąd młodości diametralnie odmienił życie, było mnóstwo. Siostry ochoczo przyjmowały je pod swój dach. Nie tyle z chęci pomocy, co z żądzy zysku. Za każdą kobietę, za każde dziecko zakonnice dostawały tygodniowy dodatek od państwa. Same kobiety również musiały zapracować na swój pobyt. Jeśli nikt z rodziny nie zdecydował się wykupić ich za 100 funtów, przez trzy lata musiały ciężko pracować dla sióstr zakonnych. To tu rodziły się ich nieślubne dzieci, tu też umierały. Czasami razem z matką, czasami same. Jeśli udało im się przeżyć, rosły nieświadome tego, że pewnego dnia zostaną odłączone od swoich matek. Irlandia była bowiem w ówczesnym czasie dogodnym „terenem do polowań” dla bogatych obcokrajowców, głównie z Ameryki, którzy pragnęli nabyć dziecko.

O trudnej przeszłości Irlandii, o ciężkich czasach dla osób homoseksualnych, o bezlitosnej polityce adopcyjnej, o niepotrzebnym cierpieniu, o obłudzie i hipokryzji Kościoła, o psychologicznych wędrówkach w głąb siebie, o braku zrozumienia i empatii, o wyalienowaniu, o przejmującej samotności wśród innych ludzi, o tym jak ważna jest dla nas nasza tożsamość jednostkowa i społeczna – o tym jest ta książka. To solidna pozycja dla wymagających czytelników i wszystkich tych, którzy lubią literaturę faktu. A dla Kościoła katolickiego w Irlandii niewygodna para butów, która nieznośnie uwiera i przypomina o tym, co najchętniej wymazano by z kart historii. Gdyby tylko można było to uczynić.

Można spalić obciążające dokumenty jak to zrobiły zakonnice z Roscrea, można udać niepamięć, można zasłonić się ignorancją, ale prawda i tak kiedyś wyjdzie na jaw. Bo ona jest jak przeklęta i parząca szata, która zabiła córkę Kreona. Uwielbia przylegać do ciała kłamcy i stapiać się z jego skórą. Można się z nią gorączkowo mocować, wić i skręcać, ale i tak się jej z siebie nie zrzuci.


____


Dysponuję dodatkowym egzemplarzem „Philomeny” i bardzo chętnie komuś go prześlę. Zainteresowanych proszę o komentarz pod postem albo maila. W przypadku większej ilości chętnych zwycięzca zostanie wylosowany.


środa, 27 listopada 2013

Pseudorecenzja "Zawodowca" Johna Grishama, czyli jak zawodowo zepsuć książkę

Do rekomendacji innych osób mam dość ambiwalentny stosunek. Jeśli ktoś mówi, że coś jest be, do kitu i w ogóle szkoda na to czasu, to zazwyczaj odnosi odwrotny efekt do tego zamierzonego. Nie zniechęca mnie, lecz intryguje i kusi, by przekonać się, czy faktycznie jest tak źle. Skrywa się we mnie niewierny Tomasz, który koniecznie musi sprawdzić, jak jest naprawdę. Nawet jeśli wiąże się to ze sparzeniem. Głupi film? Nieciekawa książka? Brzydki facet? Nieurodziwa dziewczyna? Może tak, może nie. Uwierzę i ocenię tylko wtedy, gdy zobaczę.


Trochę inaczej jest z pozytywnymi rekomendacjami. Wtedy już wykazuję mniejszy sceptycyzm. Wtedy bardziej jestem skłonna uwierzyć w cudzą opinię i przyjąć, że pokryje się z moją. Wtedy też mój kobiecy głos zagłusza niewiernego Tomasza.


Kiedy zatem pewnego dnia wyczytałam w jakiejś gazecie, że ceniony przeze mnie piłkarz lubi czytać powieści Johna Grishama, amerykańskiego pisarza, któremu sławę przyniosły głównie prawnicze thrillery, zakodowałam sobie tę wiadomość w głowie. Miało to miejsce w minionej dekadzie, a Grisham był mi wtedy nieznanym pisarzem.


Jakiś czas później udało mi się nieco uszczknąć z dość imponującego dorobku Grishama i przeczytać dwie z jego powieści. Źle nie było, ale rewelacji też nie odnotowałam. Nie na tyle, by celowo wyszukiwać jego książki. Zepchnęłam Grishama do kąta, gdzie znalazł się obok innych pisarzy, którzy nie zrobili na mnie większego wrażenia.



„Playing for Pizza” (2007) znaną w Polsce jako „Zawodowiec” pożyczyłam od Matki Przełożonej. Nie wiem, co mnie podkusiło. Diabeł chyba. Nie napiszę, że miało być pięknie, bo wzięłam ją do rąk bez większych oczekiwań, ot tak po prostu, by zapełnić chwilową pustkę wywołaną przeczytaniem „Teacher Mana” McCourta. Ale nie spodziewałam się, że książka tak mnie znudzi, a jej bohater, Rick Dockery, wywoła u mnie takie emocje.


Kim jest zatem ów Rick? Jankesem grającym na pozycji rozgrywającego w Cleveland Browns - jednej z najpopularniejszych drużyn amerykańskiego futbolu - który dziwnym trafem nigdy nie potrafi na dłużej zagrzać miejsca w swoim zespole. Nie inaczej jest tym razem. W ważnym meczu swojej drużyny doprowadza do spektakularnej przegranej, a w dodatku nabawia się wstrząśnienia mózgu, w efekcie czego ląduje w szpitalu. Kiedy budzi się, dowiaduje się, że nie ma już pracy, a kibice domagają się jego głowy [och, jakże wkrótce zaczęłam ich doskonale rozumieć!]


„Głupi ma zawsze szczęście” powiada mądre porzekadło i doskonale sprawdza się ono w przypadku naszego rozgrywającego. Rick, który w błyskawicznym tempie stał się persona non grata w środowisku futbolu amerykańskiego, dostaje ofertę pracy we włoskiej lidze w Parmie. Co prawda nie bardzo wie, gdzie ta Parma jest i zdaje sobie sprawy, że kokosów tam nie zarobi [zawodnikami w jego nowej drużynie są głównie amatorzy grający za tytułową pizzę], ale mimo wszystko decyduje się zaakceptować propozycję. Co by nie mówić, dużego wyboru nie ma.


Pakuje zatem Rick swoje wybujałe ego do walizy i leci do cholera-wie-gdzie-ta-Parma, zapewne śliniąc się na myśl o urodziwych włoskich cheerleaderkach, do których ma już swoje plany. Swojej dziewczyny nie raczył nawet poinformować o wyjeździe, bo i po co? Była tylko chwilowym elementem dekoracyjnym u jego boku, nic nieznaczącym epizodem, a poza tym pewnie była dumb as a rock. Jak reszta innych. Nie to co on. Miszcz.


Ląduje nasz panicz na włoskiej ziemi - kraju dwóch skarbów narodowych: jedzenia i kobiet - i wkrótce przeżywa głęboki szok, bo dowiaduje się, że… nie będzie miał kogo zaliczać. Cheerleaderek nie ma! Jak tu żyć, panie trenerze?! No jak?


W ogóle wszystko w tych Włoszech jest jakieś dziwne. I co on w ogóle robi w tej cholernej Parmie? Zimniej tu niż na Florydzie, zamiast galonów mają litry, w jakimś dziwnym języku mówią… Nawet normalnych aut z automatyczną skrzynią biegów nie mają! Piekło, normalnie piekło na ziemi! I on, biedak, w samym jego centrum! Nawet nie można wejść do kawiarenki, burknąć „kawa!” i jej dostać. Dzień dobry trzeba mówić! Fanaberie jakieś!


Rick irytował mnie okrutnie swoją ignorancją, brakiem podstawowej wiedzy z geografii i innych dziedzin, nieznajomością elementarnych zasad dobrego wychowania i savoir-vivre, swoim głupim podejściem do życia i marudzeniem na wszystko co było nowe i inne. Kiedy kilkuletnie dziecko zadaje głupie pytania, można się przy tym pobłażliwie uśmiechnąć. Kiedy robi to dorosły facet, można tylko mu współczuć. „Is he here?” – pyta Rick o Giuseppe Verdiego, będąc w operze na „Otello”. „Tak, specjalnie dla panicza go wskrzesiliśmy” – chciałoby się mu odpowiedzieć…


Książki Jamesa Pattersona chwilowo odstawiłam, bo czasami przykro mi się robiło, gdy coś złego spotykało bohaterów. Z Rickiem nie miałabym takich zmartwień. Gdyby zamknięto nas razem w pokoju, jedno z nas nie wyszłoby z niego żywe.


Nie dałam rady zbyt długo czytać „Playing for Pizza” m.in. dlatego, że jej główny bohater budził we mnie żądzę krwi. Dlatego lekturę książki Grishama przeplatałam z kryminałami Tess Gerritsen. Niezbyt obszernego „Zawodowca” liczącego nieco ponad 300 stron, czytałam ponad dwa tygodnie. W tym samym czasie zdążyłam w błyskawicznym tempie przeczytać cztery thrillery Tess – grubo ponad 1000 stron.



Czytałam bez większego zainteresowania, a ilekroć spojrzałam na okładkę i napis „The international number one bestseller”, zastanawiałam się, co jest ze mną nie tak, skoro taki hit nie jest w stanie wciągnąć mnie w swoją fabułę. Winę częściowo zrzucałam na czytanie w oryginale i trochę nieznanych słówek „technicznych”. Kiedy jednak po przeczytaniu książki [jakże piękny był to dzień!], weszłam na goodreads.com i poczytałam sobie opinie innych, doszłam do wniosku, że wszystko ze mną w porządku. Książka jest po prostu mocno przeciętna. Jak dla mnie to nawet bardzo słaba. Z przyjemnością wystawiłabym jej jedynkę, ale ostatecznie daję jej dwóję – za Livvy, bardziej ogarniętą rodaczkę Ricka, za wzmianki kulturowe i turystyczne. To były jedyne rozdziały, które czytałam z nieco większym zainteresowaniem.

wtorek, 5 listopada 2013

Pseudorecenzja "Nauczyciela" Franka McCourta


O Franku McCourt, „amerykańskim” pisarzu z irlandzkimi korzeniami, słyszał chyba każdy, kto choć trochę interesuje się literaturą. Dziwnie jest mi nazywać go Amerykaninem choćby ze względu na jego dzieciństwo, irlandzkich rodziców, przodków i takież nazwisko. Choć większą część życia pisarz spędził w USA, gdzie się urodził, to jednak te kilkanaście młodzieńczych lat spędzonych w Irlandii bezdyskusyjnie odcisnęło na nim niezatarte piętno i dość mocno go ukształtowało. Z kolei charakterystyczny irlandzki akcent przez długi czas nie pozwalał zapomnieć ani Frankowi ani jego środowisku, skąd wywodzą się jego korzenie.

Dorobek literacki McCourta jest nad wyraz skromny, ale jednocześnie imponujący. Wszak nie liczy się ilość, lecz jakość. Z trzech napisanych przez niego książek największy rozgłos uzyskała ta pierwsza, „Prochy Angeli” (1996), poświęcona jego, jakże dalekiemu od beztroski, dzieciństwu w irlandzkim Limericku. To właśnie ona przyniosła mu sławę, rozgłos, sukces i pieniądze. To ona diametralnie odmieniła życie mającego wówczas 66 lat Franka. Z „niewidzialnego człowieka”* przeistoczyła go w „media darling”, którym nagle interesują się niemal wszyscy.

Trzy lata później na rynku pojawiła się druga powieść McCourta „’Tis” będąca kontynuacją losów Franka, tym razem na ziemi Wuja Sama, gdzie nasz młody bohater rozpoczyna dorosłe życie. „Teacher Man” („Nauczyciel”) opublikowany w 2005 roku okazał się łabędzim śpiewem pisarza. McCourt zmarł cztery lata później, dokładnie miesiąc przed swoimi 79. urodzinami. Jakkolwiek absurdalnie by to zabrzmiało: wraz z nim zmarły też wszystkie powieści nienarodzone, które nie zdążyły jeszcze wyjść spod jego pióra. Wątpię, by McCourt - posiadający dar gadulstwa i jakże bogate doświadczenia – nie miał już żadnej ciekawej historii do opisania.

McCourt zaistniał jako pisarz w wieku 66 lat. Gdyby ktoś zastanawiał się, co zabrało mu tak dużo czasu, Frank umieścił odpowiedź na kartach swej ostatniej powieści: „uczyłem”**. Przez całe trzydzieści lat swojego życia pisarz robił to, co u niektórych wywołuje koszmary nocne i to, co wraz z upływem czasu traci na prestiżu. Uczył. I o tym właśnie jest „Teacher Man”, książka, o której chciałam napisać dziś parę słów.

„Nauczyciel” to nie poradnik dla nowicjuszy, to nie żaden zbiór złotych rad i wskazówek. To nie książka objawiająca nam sposób na to, jak stać się idealnym nauczycielem i ekspertem w swoim fachu. Nie jest to również powieść traktująca stricte o nauczycielach i edukacyjnym światku. Nie jest to pozycja od nauczyciela tylko i wyłącznie dla nauczycieli, lub dla tych, którzy myślą o obraniu takiej ścieżki.

O czym zatem jest „Teacher Man”? Przede wszystkim o człowieku niedoskonałym, a dopiero później o nauczycielu, który przechodzi przez różne stadia. Na początku jest tylko zwykłym żółtodziobem, który na starcie swojej kariery w nowojorskich szkołach średnich porusza się nieco po omacku. Poczciwą metodą prób i błędów uczy się, jak zapanować nad amerykańskimi nastolatkami: dzieciakami nie zawsze z dobrych domów, nabuzowanych hormonami, zbuntowanymi, zakochanymi, rozkapryszonymi, znudzonymi… Sam musi wypracować sobie metodę. Te, które zna z własnego, irlandzkiego podwórka, nie bardzo dają się zastosować w nowym, amerykańskim otoczeniu. Bo w Irlandii za jakiego czasów nie było nastolatków. Widziało ich się tylko w amerykańskich filmach: humorzastych, gburowatych, złośliwych. W Irlandii były tylko dzieci. Dzieci, które do czternastego roku życia chodziły do szkoły, a za nieposłuszeństwo i złe zachowanie dostawały porządne lanie.

Nie bez kozery zwykło się raczyć wrogów klątwą: „obyś cudze dzieci uczył”. Ten zawód wymaga nie tylko twardego charakteru i predyspozycji, lecz także pewnego rodzaju elastyczności: aby naprawdę dotrzeć do ucznia, trzeba nieraz wyjść ze swojej nauczycielskiej skóry i przeistoczyć się w rolę psychologa, pocieszyciela, matki/ojca, przyjaciela…

„Teacher Man” to także powieść o stopniowym samodoskonaleniu się. Nauczyciel-żółtodziób z pierwszych stron książki staje się w jej późniejszej części doświadczonym wyjadaczem chleba z silnie rozwiniętym „psim instynktem”, dzięki któremu już po kilku minutach spotkania z nową klasą, jest w stanie wywęszyć jej „skład chemiczny”. To powieść także o nieprzewidywalności życia i o spełnianiu marzeń. Czasami trzeba czekać na ich realizację długie lata, ale jak pokazuje przykład autora, cierpliwość popłaca.

McCourt zgrabnie przemyca do powieści historie z własnego życia. To między innymi dzięki nim książka nie jest suchym zapiskiem jego nauczycielskiej kariery. „Teacher Man” jest nade wszystko pamiętnikiem, o czym informuje w podtytule słowo „A memoir”. A jako że w pamiętniku zwykło się zapisywać swoje prawdziwe, ukryte nieraz myśli, „Nauczyciel” nie raczy nas politycznie poprawną papką. McCourt nie bał się napisać tego, co zapewne nie raz i nie dwa w chwilach słabości i zwątpienia pomyślało sobie większość nauczycieli. I choć nie do końca pochwalam niektóre czyny pisarza z jego prywatnego życia, to jednak podoba mi się to, że Frank w swojej książce pisze prawdę. Że nie usiłuje się wybielać i uchodzić za ideał.

Podobały mi się jego niekonwencjonalne metody nauczania: niestandardowe lekcje leksyki, zajęcia kreatywnego pisania, bardzo ludzkie i życzliwe podejście do ucznia. Czasami mu współczułam, czasami zazdrościłam. Ubolewałam nad tym, że nie mogę przeczytać prac domowych jego uczniów, bo ich tematyka była niezwykle pomysłowa i interesująca. I takie też zapewne były prace, bo jak nieraz udowodnili Frankowi jego podopieczni podrabiając usprawiedliwienia, na brak bujnej wyobraźni zdecydowanie nie mogli narzekać.

Przyjemna lektura o niestandardowym nauczycielu z dziwnym akcentem i momentami niewyparzoną gębą, który potrafił zdobyć szacunek i uwagę nie ograniczając się do tradycyjnych metod przykuwania uwagi amerykańskiego ucznia – jedzenia i seksu.


 

____

* ”In the world outside the school I was invisible”

** “I was teaching, that’s what took me so long”

sobota, 13 lipca 2013

O czarownicy, która czarownicą nie była - Witch Light


Przybyła do mnie z sąsiedniej wyspy i choć bardzo ucieszyła mnie swoją obecnością, od razu odłożyłam ją na dość pokaźny stos innych książek zalegających na mojej szafce nocnej. Poleżała tam bezczynnie przez dłuższy czas. Powodów było kilka. Najpierw chciałam dokończyć to, co wcześniej zaczęłam czytać, a dopiero potem zabrać się za nią. Z mojego planu niewiele jednak wyszło, w efekcie czego Witch Light zaczęła być regularnie przeze mnie pomijana. Co mnie powstrzymywało przed sięgnięciem po nią? To, co zazwyczaj nie pozwala ludziom zrobić tego, co chcą. Strach. Zaczęłam się bać. Nie jej tematyki, nie tej wiedźmy, którą miała w tytule, bo im coś jest bardziej tajemnicze i mroczne, tym bardziej mnie intryguje i pociąga. W pewnym momencie po prostu zaczęłam się bać, że nie przypadnie mi do gustu i że nie będę mogła przez nią przebrnąć.

Akurat przechodziłam wtedy przez fazę thrillerów i kryminałów, a jej tematyka nie bardzo się wpisywała w to, co namiętnie czytałam od dobrych kilku miesięcy. Bo Witch Light, trzecia powieść Susan Fletcher, osnuta została na kanwie masakry w Glencoe – okrutnej rzezi, która miała miejsce w szkockich Highlandach w zimowy, wczesny poranek roku pańskiego 1692. Z czym zatem mamy tutaj do czynienia? Przede wszystkim z historycznym faktem – masakrą, którą okazała się być m.in. okrutnym pogwałceniem praw gościnności – i z siedemnastowieczną, młodziutką Angielką o imieniu Corrag, której dotychczasowe życie na dobrą sprawę było tylko i wyłącznie ucieczką. Ucieczką przed ciemnogrodem, przed krzywdzącą łatką wiedźmy [mamy przecież bohaterkę żyjącą w niechlubnym okresie polowań na czarownice], przed bezmyślnymi, tępymi i zazwyczaj okrutnymi żołnierzami.

Corrag jest młoda, ale nie głupia i nie niedoświadczona. Ma swój kodeks wartości, którego uparcie się trzyma i ma też talent do opowiadania. Daru oratorskiego, jak również barwnych historii z jej własnego życia mógłby jej pozazdrościć niejeden stary wyjadacz gawędziarz. Corrag ma wiele do opowiedzenia, ale niewiele czasu na to. Poznajemy ją bowiem w nieciekawych okolicznościach – dziewczyna przebywa w małej, zimnej i brudnej celi, do której trafiła oskarżona o paranie się czarną magią. Dni dziewczyny są policzone – niedługo, ku uciesze motłochu, ma zostać spalona na stosie. Jej jedyną pociechą jest czas spędzony z odwiedzającym ją Irlandczykiem, duchownym Charlesem Leslie. To właśnie wtedy dziewczyna opowiada o swoim barwnym życiu, a ksiądz z uwagą słucha. Początkowo nie robi tego dla własnej przyjemności – do więźniarki, będącej być może jedynym świadkiem masakry w Glencoe, przywiódł go jego własny interes – ale i to zmienia się z czasem.

Witch Light to magiczna książka. Nie przez jej tematykę, bo na dobrą sprawę nie jest to powieść o czarnoksięstwie, ale przez niesamowicie plastyczny i liryczny język, jakim autorka uraczyła czytelnika. Susan Fletcher ma niespotykany dar nadawania słowom ogromnej mocy. Nie na darmo autorka studiowała Creative Writing. Czytałam to, co napisała, a przed moimi oczami automatycznie wyświetlały się obrazy. Kiedy opisywała piękno przyrody, majestatyczność gór, ja to wszystko miałam przed oczami. Sekundę po przeczytaniu. I czułam się tak, jakbym faktycznie te góry widziała na żywo. Co było niestety tylko złudą, bo fragmentaryczne piękno szkockich Highlandów mogłam tylko podziwiać w filmach takich jak Braveheart czy Rob Roy. Czytając powieść Fletcher, zamarzyło mi się obejrzenie filmu zekranizowanego na podstawie Witch Light, nie wspominając o wędrówkach w tych niesamowitych górach.

Witch Light ukazała się pod różnymi tytułami  - Corrag i The Highland Witch – ale zebrała przeważnie takie same, pozytywne opinie. Z czystym sumieniem mogę ją Wam polecić. Wśród czterdziestu książek, które przeczytałam w tym roku, ta była jedną z ciekawszych. Nie łatwo trafić na ciekawą książkę, o czym przekonałam się wkrótce po przeczytaniu Witch Light i sięgnięciu po niesłychanie nudną All He Ever Wanted Anity Shreve [dotrwał ktoś do końca? Warto się męczyć?]. Powieść Fletcher przeczytałam w dwa dni, a jej lektura była daleka od tego, czego się obawiałam – od męczarni. Żałuję tylko, że nie wypisałam sobie tych fragmentów, które wprawiły mnie w chwilę zadumy. Niestety nie zawsze czytałam ją w sprzyjających warunkach, z długopisem i kartką pod ręką.

Za interesującą i piękną książkę, za relaks, który mi przyniosła, dziękuję blogowej koleżance znanej jako Una Invitada.

środa, 27 marca 2013

Literacka podróż po Irlandii Północnej (3) - Duchy Belfastu

Literacki tryptyk poświęcony Irlandii Północnej zamykają Duchy Belfastu Stuarta Neville’a, które znalazłam pod choinką minionego Bożego Narodzenia. Ta ostatnia pozycja różni się od swych poprzedniczek chociażby tym, że doczekała się tłumaczenia na język polski.

Autor musiał się najeść chleba z niejednego pieca, zanim ostatecznie odniósł sukces na polu literackim. Neville próbował swoich sił jako piekarz, nauczyciel, muzyk, statysta, sprzedawca, a także sobowtór pewnego komika. Zdaje się, że były to jednak zawody ‘szyte nie na jego miarę’, bo żaden z nich nie przyniósł mu sławy tak wielkiej, która byłaby w stanie rozpromować jego nazwisko poza granicami kraju. Wszystko zmieniło się w 2009 roku, bo to właśnie wtedy Neville zadebiutował Duchami Belfastu i utorował sobie nimi drogę na literackie salony.

Książka nosząca w oryginale tytuł The Twelve, ale znana także jako The Ghosts of Belfast, spotkała się z pozytywnymi recenzjami i bardzo przychylnym odbiorem. Udało jej się zdobyć nagrodę Los Angeles Times w kategorii thriller. Pisarz doczekał się przekładów m.in. na język francuski, hiszpański, niemiecki, a nawet grecki i japoński. Skoro był popyt, musiała być także podaż - Neville kuł żelazo póki gorące i już rok później na rynku pojawiła się kontynuacja Duchów Belfastu w postaci Collusion, a także Stolen Souls. Rok 2013 przyniósł z kolei Ratlines - najnowsze dzieło tego autora, jeszcze świeżutkie i pachnące farbą drukarską.

Choć tytuł może przywoływać na myśl tematykę spirytyzmu, egzorcyzmów i religii, tego w książce nie znajdziemy. Tytułowe duchy są tu bohaterami drugorzędnymi sprowadzonymi na siebie – bynajmniej nie w seansie spirytystycznym - przez protagonistę, Gerry’ego Fegana. Fegan jest bohaterem republikanów, byłym bojownikiem IRA i więźniem politycznym, który spędził za kratami 12 lat swojego życia, a wszystko to „dla sprawy”.

Trzynastka uchodzi ze pechową, ale w przypadku Fegana to dwunastka okazała się być  nieszczęśliwą liczbą. The Twelve (ang. dwanaście) to liczba duchów prześladujących Gerry’ego. To jednocześnie liczba osób zabitych niegdyś przez ‘nawiedzonego’. Zjawy od siedmiu lat dręczą go psychicznie, a Fegan systematycznie próbuje utopić je w alkoholu. Naiwnie wierzy, że odeśle je w zaświaty, zanim on sam tam trafi. Czas działa na jego niekorzyść - zamienia go powoli w nieudacznika gadającego do samego siebie i sprawia, że otoczenie zaczyna przyglądać mu się z niepokojem.

Zjawy, towarzyszące Gerry’emu niczym złowrogie cienie, dają mu do zrozumienia, że jest antidotum na jego bolączki. Duchy chcą krwawej wendety. Dwanaście osób musi zginąć. Nie przypadkowych zresztą, lecz tych, które w jakiś tam sposób przyczyniły się do śmierci dwunastki duchów. Do Fegana dociera brutalna prawda: chcąc uciszyć natrętne głosy w głowie musi najpierw uciszyć wielu ze swoich kumpli z IRA, a to jest zadaniem o podwyższonym ryzyku. Dziwaczne zachowanie Fegana może nieco uśpiło czujność jego towarzyszy, ale czy to wystarczy, by duchom udało się dokonać zemsty rękami Fegana, który – chcąc nie chcąc - staje się męskim wcieleniem Nemezis?

Momentami nieco drażnił mnie język. Ze względu na głównego bohatera i jego niezbyt wyrafinowane towarzystwo był on nieco ordynarny, jednak zrozumiale konieczny, by oddać realizm sytuacji. Nie wyobrażam sobie słodkich i grzecznych dialogów między typami spod ciemnej gwiazdy. Wulgarny język trochę mi przeszkadzał [taka ze mnie cnotka!], ale nie na tyle, by odłożyć książkę i już do niej nie wrócić. Nie dominował na szczęście, był tylko tłem. Książka jest mimo wszystko dobrą rozrywką. Nie pełni funkcji poznawczej, ale niesie ze sobą szansę na wypoczynek i relaks.

Można by się doszukiwać w niej morału: kiedyś w końcu dopada nas kara za popełnione grzechy. Tak jak człowiek jest samotny w obliczu śmierci, tak samo w pojedynkę staje do walki z konsekwencjami własnych występków. W ostatecznym rozrachunku jesteśmy tylko my i nasze uchybienia ciągnące się za nami niczym cienie.

piątek, 8 marca 2013

Literacka podróż po Irlandii Północnej (2) - Silver Linings



Zapowiadało się super.

Silver Linings: Travels Around Northern Ireland autorstwa Martina Fletchera wyciągnęłam z czeluści sieci. Poczułam się niczym kura, która właśnie wygrzebała z ziemi smakowite ziarno i przedwcześnie cieszyła się jego walorami estetycznymi. Książka prezentowała się zaiste okazale. Co prawda nie była 'pierwszej świeżości', ale pomijając mało istotne szczególiki typu: lekko pożółkłe kartki i dedykację ‘Eric, love from Diana. 31/5/02’ nie nosiła zbyt dużych śladów użytkowania. Była – jest – dość wdzięcznym przykładem poligraficznej produkcji: solidna, twarda oprawa, ładna, niezbyt krzykliwa okładka z nieoficjalnym symbolem Irlandii – owcami. Przywodziła mi na myśl moje wyspiarskie podróże.

Myślałam, że będzie przyjemnie, barwnie, ciekawie. Że podzielę entuzjazm autorów wycinków recenzji zamieszczonych z tyłu okładki. Addictive book? The perfect bedside book, hard to put down? Nah, nie moim zdaniem niestety. Od początku szło nie tak, jak powinno. Nie tak, jak się spodziewałam. Wgryzałam się w nią powoli, jak w potrawę przygotowaną specjalnie dla mnie, ale jednak nie bardzo wpisującą się w moje upodobania kulinarne. Teoretycznie powinno mi się podobać. Uwielbiam przecież literaturę podróżniczą, a jeśli dotyczy ona Zielonej Wyspy, to w ogóle jestem w siódmym niebie.

Autor Silver Linings to solidna firma – były dziennikarz brytyjskiego The Times i chcąc być sprawiedliwą, muszę napisać, że dokonał porządnej roboty. Co zatem poszło nie tak? Sama nie wiem. Fletcher stworzył książkę naprawdę dobrą pod względem treści merytorycznej. Czuć, że włożył w nią wiele pracy, czasu i zapewne serca. Tego absolutnie nie kwestionuję. Dowiedziałam się z niej wielu ciekawostek. Zazwyczaj czytałam ją mając pod ręką kartkę i sprawny długopis. Ta pierwsza zapełniała się dość szybko. W miarę przewracania kolejnych stron, zwiększały się moje zapiski. Notowałam rzeczy, które mnie zaciekawiły, które warto zapamiętać na przyszłość i z których prawdopodobnie kiedyś zrobię użytek.

Zabrakło mi ogólnie pojętej lekkości. Belfast, Irlandia Północna i wszystko, co wpisuje się w ramy tamtejszych zamieszek i przelewów krwi eufemistycznie nazwanych Troubles to nie jest łatwy, wdzięczny i przyjemny temat. Ciężko zapewne zrobić z takiej tematyki książkę niezwykle lekką. Skłamałabym jednak, gdybym napisała, że nie wierzę, iż da się to zrobić. To jest możliwe, tylko Fletcher chyba nie do końca odpowiednio się do tego zabrał. Były naprawdę ciekawe rozdziały, które umiejętnie podsycały moje zainteresowanie. Ale były też takie, które bezceremonialnie i z błyskawiczną prędkością gasiły to moje zaciekawienie, a ja brnąc - o, to dobre słowo! – przez nie, nudziłam się jak mops. Fletcher nie potrafił utrzymać mojego zainteresowania na tym samym poziomie. W dużej mierze zrzuciłabym to na karb jego maniery zagłębiania się w mało istotne detale. Były fragmenty wybitnie nudne, w których równie dobrze mógłby pisać o historii Katmandu. Pewnie tyle samo by mnie to obchodziło i tak samo umęczyło psychicznie.

Książka liczy niewiele ponad 300 stron. Nie jest to zaporowa objętość. Jeśli trafię na powieść, która mnie naprawdę zaciekawi, to potrafię ją przeczytać w ciągu dwóch, trzech dni. Nawet jeśli ma ponad 400 stron. Tę tymczasem męczyłam przez długie miesiące. W międzyczasie przeczytałam wiele innych. Czasami kusiło mnie, by już do niej nie wracać, ale własny upór mi na to nie pozwalał. Ciążyła mi niczym wyrzuty sumienia za ciężkie grzechy. I była tylko jedna metoda, by się ich skutecznie pozbyć i odzyskać spokój sumienia – po prostu ją przeczytać. Powiadam Wam, szczęśliwy to był dzień, kiedy dotarłam do ostatniej strony.

Wymęczyła mnie. Nie spisała się rewelacyjnie jako książka rozrywkowa, myślę jednak, że bardzo dobrze poradziłaby sobie w roli podręcznika. Te mają to do siebie, że może nie są zbyt porywające, ale jednak stanowią solidne źródło informacji. Dlatego nie zniechęcam od sięgnięcia po nią.

niedziela, 10 lutego 2013

Literacka podróż po Irlandii Północnej (1) - Fifty Dead Men Walking

Skłonnam poświadczyć własną głową, że ulubionym hasłem mojej matematyczki z liceum było „leżenie i nabieranie mocy”. Ilekroć pytaliśmy ją, czy udało jej się może poprawić zeszłotygodniowe kartkówki, tylekroć słyszeliśmy, że „leżą i nabierają mocy”. Zdaje się, że to całkiem niegłupi proces, który czasami wychodzi na dobre, choć niektórzy uczniowie pewnie mocno by protestowali słysząc takie herezje.



Książkę Martina McGartlanda - Fifty Dead Men Walking - kupiłam minionego lata i odłożyłam na stos innych pozycji leżących na mojej szafce nocnej. Leżakowała tam niczym dobre wino, jakieś dziewięć miesięcy, nabierała mocy, a ja powoli do niej dojrzewałam. I tylko przypadek zadecydował, że sięgnęłam po nią w sobotę. Już wyciągałam ręce po zakupioną dzień wcześniej The Horse Whisperer (Zaklinacz koni) Nicholasa Evansa, kiedy mój wzrok spoczął na Fifty Dead Men Walking. To właśnie wtedy wykluła się u mnie pewna myśl: przecież przeczytałam ostatnio dwie książki o Irlandii Północnej. Gdyby tak przeczytać jeszcze tą, to mogłabym stworzyć tryptyk poświęcony tej części wyspy. Myśl spodobała mi się na tyle, że odstąpiłam od chęci sięgnięcia po Zaklinacza koni, choć ręce bardzo mi się do niej lepiły. A co wyjdzie z zaplanowanego tryptyku, to się jeszcze okaże, bo od czasu do czasu dopada mnie przypadłość słomianym zapałem zwana.


To już trzeci akapit, więc wypadałoby wspomnieć, o czym traktuje rzeczona pozycja, jako że nie jest to nowość na rynku wydawniczym i przeciętny zjadacz chleba jak najbardziej ma prawo nie wiedzieć, o czym tu mowa. Otóż Fifty Dead Men Walking (Pięćdziesięciu ocalonych) opowiada historię podwójnego życia pewnego tajnego agenta. Żadnego tam Dżejmsa Bonda. Bohaterem książki jest jej autor, Martin, który nie dysponuje żadnymi ‘magicznymi’ gadżetami, które mogłyby wyciągnąć go z opresji. Bronią Martina jest jedynie jego własna przebiegłość, jego instynkt przeżycia, chęć ratowania tego życia innym. Bo to właśnie robi, kiedy przenika w struktury IRA, pracując już dla brytyjskiej Special Branch, mającej na celu walkę z terrorystycznymi zapędami IRA. Samo życie wymyśliło tę historię. Martin McGartland ją tylko spisał. I nie zrobił tego po to, by dokarmić swoje wygłodniałe ego. W swojej powieści Martin nie kreuje się na superhero. Jest tylko zwykłym chłopakiem, którego od innych wyróżnia być może to, że skrywa w sobie głęboką wrażliwość i dość pokaźne zasoby empatii, dzięki którym krzywda innych dotyka także jego.


Ta jego wrażliwość pięknie ukazana jest w pierwszych trzech rozdziałach książki, natomiast całkowicie pominięta w filmie o tym samym tytule, powstałym w 2008 roku. Z filmowych kadrów wyłania się przede wszystkim młody cwaniaczek, niezbyt budzący sympatię widza. Z książkowych kart natomiast powoli rysuje się obraz dziecka, które przedwcześnie musiało dorosnąć, bo zamiast słodkiego dzieciństwa miało przedsmak wojny. Nie bez kozery zresztą pewną część Belfastu nazywano Bejrutem.


Nocne najazdy brytyjskich żołnierzy na rodzinny dom Marty’ego budzą w chłopcu chęć przyspieszenia czasu. Martin chce być dorosły, bo wierzy, że wtedy będzie mógł jakoś przeciwstawić się barbarzyństwu żołnierzy przeszukujących – a jednocześnie demolujących -  dom jego matki. Irytuje go lekceważąca postawa żołnierzy i bezbronność matki.


Młody Marty nie był słodkim i niewinnym aniołkiem. Miał swoje za uszami, trudnił się m.in. sprzedażą kradzionych towarów. Ale mimo to nie powiedziałbym, że był zepsuty do szpiku kości, bo tej tezie przeciwstawia się szereg argumentów. Kiedy jego rówieśnicy w spokojnych częściach Europy szczęśliwie bawili się samochodzikami, Martin zarabiał pierwsze uczciwe pieniądze i wspierał swoją matkę. Podkradał jajka od kur sąsiadki – a wszystko to z troski o matkę. Spotkany na ulicy, przedwcześnie postarzały żebrak Oliver wzbudza w nim chęć pomocy. Myśli o nim nawet w nocy, dokarmia go, a raz na tydzień wręcza nawet jednego funta. W późniejszych latach chłopak dorabia się pseudonimu Money Bags – oczywiście za sprawą pieniędzy wręczanych ubogim dzieciakom.


Książka wspaniale też ukazuje wpływ środowiska na rozwój dziecięcej psychiki. Młody Marty z naturalną, dziecięcą ciekawością przygląda się ulicznym zamieszkom: lokalna ludność vs Brittish fuckers. Chętnie też bierze w nich udział. Bo dla dzieci Belfastu była to rozrywka, rodzaj zabawy, a także szansa na dokonanie wyczynu, którym później można by było zaimponować swoim kolegom. Czegoś, co byłoby później the talk of the school playground for days.


Upragniona dorosłość przychodzi dość wcześnie. Po części wymaga jej prowadzenie podwójnego i jakże ryzykownego życia. Martin jest ciągle bardzo młody, ale wyposażony w niezwykle ciężki bagaż doświadczeń. W pewnym momencie czytania książki odniosłam wrażenie, że czytam o historii jakiegoś czterdziestolatka, a nie młodego chłopaka, który dopiero co skończył dwadzieścia lat.


Książkę przeczytałam w ciągu jednego dnia, bo po prostu nie mogłam jej odłożyć. Widać, moc, której nabrała w czasie tego kilkumiesięcznego leżenia, była silniejsza ode mnie. Następnego dnia postanowiłam ponownie obejrzeć film, by mieć porównanie z pierwowzorem. Co mogę powiedzieć? Słusznie McGartland odciął się od tego filmu. Jego fabuła ‘inspirowana’ książką mocno odbiega od historii przedstawionej w powieści i przekłamuje postać głównego bohatera. Film jest dobry, ale tylko jeśli będzie traktowany jako ‘niezależny twór’, który nie był niczym inspirowany. Za dużo w nim fikcji, za mało wydarzeń, które mogłyby rozjaśnić widzowi sytuację. Postać Martina niesamowicie spłycona. Rzekłabym, że film i książkę łączy tylko jedno – okrucieństwo IRA, choć oczywiście sami zainteresowani nie dostrzegają niesprawiedliwości i bezsensu swoich działań. IRA jest przecież a disciplined military organisation, not a bunch of criminals (...). Jaaasne. A zębowa wróżka jest żoną świętego Mikołaja.


Książka dużo, dużo lepsza od filmu.

Szacuje się, że dzięki działaniom Martina ocalono jakichś pięćdziesięciu funkcjonariuszy policji i żołnierzy. A czy ktoś odważył się policzyć, ilu dzieciom nie zniszczono dzieciństwa poprzez uratowanie życia ich ojcom? Ile mogłoby być przypadkowych  ofiar, które unicestwiłaby bomba tylko dlatego, że znalazły się w złym czasie w złym miejscu? Ile łez mogło spaść, ale nie spadło? Zażegnano mnóstwo tragedii głównie dlatego, że znalazł się ktoś, kto poświęcił swoją rodzinę i bezpieczeństwo, by ratować innych. Ilu z nas by się na to zdecydowało?

niedziela, 1 stycznia 2012

Sylwester z Blondynką

Szansa na zastanie mnie przeobrażoną w „piżmaka” domowego jest tak niewielka, jak na sfotografowanie yeti. Klasycznej dwuczęściowej piżamy rzadko używam, a nawet jeśli, to nie w zestawie ze szlafmycą. Należę do tych osób, które nigdy - nawet w weekendowe dni - nie snują się po domu odziane w ten jakże wygodny, ale mało elegancki strój. Nawet w dni wolne od pracy wykonuję swój rytuał: pobudka, toaleta, zmiana stroju, czasem makijaż, a dopiero potem śniadanie.


Jednak w sylwestrowy poranek moją rutynę trafił szlag. Bardzo celnie. Najpierw usłyszałam budzik Połówka, potem zobaczyłam jego sylwetkę pochylającą się nade mną, by ucałować mnie przed wyjściem do pracy. A potem zostałam sama. Usiadłam na łóżku i dotarło do mnie, że to ostatni dzień roku i... że mam ochotę spędzić go na opak. Miałam niepowtarzalną okazję, by po raz pierwszy, a zarazem ostatni w tym roku spędzić pół dnia w łóżku. Leniwie, w piżamie, bez makijażu, bez pośpiechu. Na przekór wszystkim regułom, wg których w Sylwestra już od rana powinno  się wykonywać ostatnie przygotowania do hucznej zabawy.


Rzuciłam okiem na „Blondynkę na Czarnym Lądzie” leżącą na mojej szafce nocnej, potem na krople deszczu spływające po szybie, na delikatnie poruszane korony drzew i uznałam, że nie mogłoby być lepszej okazji do poczytania o gorącej Afryce. Jeśli góra nie przychodzi do Mahometa, to Mahomet musi przyjść do góry (i stworzyć sobie klimat tropikalny pod kołdrą).


Zeszłam do kuchni, otworzyłam szafkę i wyjęłam z niej słoik z kawą opatrzony etykietą z napisem Pure Indulgence. Czysta przyjemność. Całkowite zaspokajanie swoich kaprysów – taki właśnie miał być mój dzień. Chwilę później siedziałam w łóżku z kubkiem aromatycznego czarnego napoju i ciężką książką Pawlikowskiej.


Do trzech razy sztuka - mówi znane powiedzenie. A życie udowadnia, że czasami do czterech. Tak właśnie było w przypadku mojej przygody z książkami tej znanej podróżniczki. Jakieś dwa lata temu przeczytałam „Blondynkę na Kubie”, by dowiedzieć się czegoś więcej o tym odległym kraju i jego bohaterze narodowym, Ernesto Che Guevarze. Nie było źle, ale rewelacji też nie było. Kupiłam dzieło Pawlikowskiej, ale Pawlikowska nie kupiła mnie. Po przeczytaniu książka powędrowała do pudełka pod łóżkiem, a ja nie zdecydowałam się na kupno kolejnych pozycji. Do udanych kontaktów międzyludzkich potrzeba swego rodzaju iskry. Nawet na linii czytelnik-książka ewentualnie czytelnik-pisarz. A tu? There was no spark.


W grudniu przeczytałam siedem książek, z czego sześć miało tematykę stricte podróżniczą, a wśród nich były właśnie trzy pozycje Pawlikowskiej. Co się okazało? Że pani Beata przeciera nie tylko egzotyczne szlaki, ale także wędruje czasem po sobie tylko znanej sinusoidzie. Gdybym miała graficznie przedstawić poziom jej książek, narysowałabym właśnie sinusoidę. Raz wspina się na wyżyny literackie, po to tylko, by chwilę później w mało eleganckim stylu zjechać do doliny.


„Blondynkę w Tanzanii” i „Blondynkę na Wyspie Wielkanocnej” mam w wersji kieszonkowej. W 2010 i 2011 roku na rynku pojawiły się dzienniki z podróży - nowa seria przygodowych książek tej pisarki. To cykl książek zabierających czytelnika w szereg mniej lub bardziej egzotycznych zakątków świata: Brazylii, Zanzibaru, Tybetu, Sri Lanki, Kambodży, Peru. To nie jest zła seria, ale czegoś wyraźnie w niej brak.


Po przeczytaniu zapisków z Tanzanii i Wyspy Wielkanocnej mam wrażenie, że Pawlikowska zaczyna rozmieniać się na drobne. Weźmy na przykład taką „Blondynkę w Tanzanii” – autentycznie niewiele się dowiedziałam z tej malutkiej książeczki nie mającej nawet 100 stronic. Gdyby odjąć od niej te trzydzieści kilka kartek, na których umieszczono zdjęcia z podpisami – będącymi fragmentami treści książki – naprawdę niewiele by pozostało. Ma się mały niesmak, że to dobry przykład przerostu formy nad treścią. Że książka nie powstała po to, by spełniać funkcje edukacyjne, lecz by nabić kabzę autorki. Mam też nieodparte wrażenie, że niejeden czytelnik może poczuć się nabity w butelkę. Zwłaszcza, że zapiski z Tanzanii są małą częścią składową „Blondynki na Czarnym Lądzie”. Jeśli ktoś ma zamiar czytać właśnie tę książkę [a jest zdecydowanie bardziej godna uwagi], to w zasadzie mógłby sobie odpuścić czytanie „Blondynki w Tanzanii”.


Autorce nie udało się oczarować mnie afrykańskim klimatem, jego zapachami i smakami – zanim zaczęłam czuć tę atmosferę, dotarłam do końca książki. Czyta się ją naprawdę szybko. Plus daję za to, że przez przypadek odbyłam podróż sentymentalną do mojego dzieciństwa. Kiedy czytałam, w pewnym momencie dotarło do mnie, że ten zbiór często powtarzających się słów: baobaby, likaony, gnu, bawoły, antylopy, akacje, itd – coś mi przypomina. Bo dawno temu, kiedy byłam małym dzieckiem, dostałam od mamy jedną z pierwszych książek, ładnie wydany album o sawannie, jej zwierzętach i roślinności. Całkiem o tym zapomniałam. A szkoda, bo to bardzo miłe wspomnienie.


„Blondynka na Wyspie Wielkanocnej” jest dużo lepsza. Rozmiar książki podobny, w końcu to ta sama seria podróżnicza, ale wartości merytoryczne są tu już na wyższym poziomie. Książka nie tylko podziałała na mnie nostalgicznie – jakże chciałabym zobaczyć te piękne i enigmatyczne posągi moai – ale przede wszystkim zaopatrzyła mnie wsporo informacji. Spełniła swój cel. Rzecz jasna, preferowałabym bardziej rozbudowaną wersję, ale po lekturze tego dziennika poczułam się w miarę usatysfakcjonowana.


„Blondynka na Czarnym Lądzie” ma słuszną wagę i rozmiary. Mnóstwo pięknych i egzotycznych fotografii, dużo pożytecznych informacji. Oczywiście po jej przeczytaniu nie można powiedzieć, że się „było” w Afryce, ale dzięki niej ma się znacznie poszerzony horyzont. Wiadomo już jakie są afrykańskie barwy, kogo możemy spotkać na naszej drodze, co może nam najbardziej zagrozić i że „wilk” nie zawsze kryje się pod złowrogo wyglądającą postacią. Czasem wygląda jak nieco przerośnięty i ociężały miś pluszowy.


Książka jest dobrym punktem wyjściowym do refleksji nad kulturą prostych ludów i cywilizowanych ludzi. Doskonale pokazuje, że nie wszystko jest czarne i białe, a prymitywnym człowiekiem jest często ten, który nie urodził się w afrykańskim buszu. Skłania do rozmyślań, sama podsuwa garść mądrych myśli. Na przyszłość warto by było przyłożyć większą wagę do korekty [brakuje wielu przecinków, ale to na szczęście nie ma wpływu na jakość czytania i wartość merytoryczną] i poprawnego zapisu zagranicznych słów. Czasami przeszkadzały mi wyolbrzymienia często stosowane przez autorkę, ale poza tym nie mam większych zastrzeżeń. Po tej książce mogę powiedzieć, że Pawlikowska wreszcie dała mi to, czego szukałam. To będzie pierwsza jej książka, którą postawię na moim regale.

czwartek, 29 grudnia 2011

Wojciech Cejrowski - "Podróżnik WC"

Kontrowersyjna postać, świetny polski pisarz, podróżnik, dziennikarz, publicysta i fotograf. Osoba, która głośno i odważnie mówi to, o czym niektórzy boją się nawet pomyśleć. Wojciech Cejrowski. Jestem pewna, że tej postaci nie trzeba przedstawiać Wam – czytelnikom mojego podróżniczego bloga.


O Cejrowskim można mówić długo. I ta konwersacja o nim może mieć bardzo burzliwy przebieg, szczególnie wtedy, kiedy rozmówcy należą do przeciwnych obozów: zwolenników i przeciwników tego charakterystycznego pana lubiącego kroczyć przez życie na bosaka. Cejrowski należy do specyficznego rodzaju ludzi – tych, których albo się nienawidzi, albo kocha, bo opcji pośredniej raczej nie ma. To nie jest osoba „bezpłciowa” i pozbawiona osobowości. To nie jest ktoś, kogo poznaje się na początku przyjęcia, a na jego końcu już nie pamięta jego imienia i twarzy.


Barwna postać Cejrowskiego mi nie przeszkadza. Nie irytuje mnie, nie sprawia, że przełączam kanał, widząc jego twarz w telewizji. Wręcz przeciwnie – lubię słuchać tego, co mówi, intryguje mnie jego nietuzinkowa osobowość. Jego poglądy nie bulwersują mnie, ale to prawdopodobnie dlatego, że w wielu przypadkach mam bardzo podobny punkt widzenia. Nie ze wszystkim się zgadzam, ale szanuję go za to, że ma swoje zasady, że ich przestrzega, że nie boi się płynąć pod prąd. To mój podróżniczy autorytet. Nie tylko dlatego, że facet jest bardzo inteligentny, zwiedził kilkadziesiąt krajów, przemierzył kilka kontynentów, lecz także dlatego, że jest on uosobieniem tego, kim ja nie jestem. To jest podróżnik przez duże P. Ja jestem turystką przez małe t.


Pierwszym dziełem Cejrowskiego, które trafiło w moje ręce było „Gringo wśród dzikich plemion”. Przeczytałam je z wielkim zainteresowaniem i przyjemnością, często śmiejąc się z kapitalnego poczucia humoru autora. Książka trafiła na zaszczytne miejsce na regale, gdzie wkrótce dołączyła do niej kolejna świetna pozycja tego autora - „Rio Anaconda”. I znów był śmiech, gwałtowne przekręcanie kartek, by dowiedzieć się, co będzie dalej i czytanie z wypiekami na twarzy.


Kiedy pod choinką znalazłam między innymi „Podróżnika WC”, nie potrafiłam odłożyć tej książki na stos innych czekających cierpliwie na swój moment. Takich rzeczy się nie robi. Nie z Cejrowskim. Zatem w drugi dzień świąt umościłam się wygodnie na włochatym dywanie w salonie i przestałam istnieć. Moja powłoka cielesna fizycznie była obecna w domu, ale cała reszta znajdowała się w świecie „Podróżnika WC”. Czytelniczy trans przerywałam z bardzo prozaicznych przyczyn – trzeba było zmienić pozycję, w której siedziałam, albo udać się do kuchni po kolejny kubek kawy / cappuccino / herbaty. Za każdym razem jednak były to przerwy krótkotrwałe. Za każdym razem wracałam do książki, bo zwyczajnie nie potrafiłam jej odłożyć. I nie odłożyłam dopóki, nie dotarłam do ostatniej strony.




 


„Podróżnik WC” to pierwsza podróżnicza książka Cejrowskiego. Ukazała się w niewielkim nakładzie w 1997 roku, szybko podbiła serca czytelników i szybko zniknęła z księgarnianych półek. Pomimo wielu namów Cejrowski nie chciał wznawiać nakładu. Bo nie pisał wtedy wystarczająco dobrze, bo zawarł w niej za mało dialogów, bo książka była zbyt cienka. Bo opowiadała historie, które niekoniecznie zostałyby ponownie opowiedziane przez autora.  Bo... Bo...


Ostatecznie autor uległ sugestiom i propozycjom. Po kilkunastu latach ukazał się „Podróżnik WC” w wersji poprawionej i rozbudowanej. W moje ręce trafiła pięknie wydana książka, doskonały okaz dbałości edytorskiej: w grubej oprawie, na dobrym papierze, niezwykle przyjemna wizualnie. Kolejna perełka wydawnictwa Poznaj Świat. Złożona z nieco ponad 250 stron książka jest zbiorem interesujących reportaży wzbogaconych licznymi fotografiami wnoszącymi powiew egzotyki, a także szeregiem przydatnych porad i informacji. To książka na jeden wieczór, ale zdecydowanie nie jednokrotnego użytku. Do takich pozycji po prostu się wraca.


„Podróżnik WC” jest faktycznie nieco odmienny w stylu od dwóch wyżej wspomnianych książek, wcale nie jest przez to gorszy. Czyta się równie dobrze, szybko i przyjemnie. Obawy autora odnośnie wznowienia nakładu były absolutnie nie na miejscu. To ciągle ten sam Cejrowski – człowiek z ogromnym darem opowiadania. Polecam.