Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szara codzienność. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą szara codzienność. Pokaż wszystkie posty

piątek, 31 marca 2023

Coś się kończy, coś się zaczyna...

Marzec dobiega końca (nawet nie wiem, kiedy to zleciało!), znów coś się kończy i coś zaczyna. Już od ponad tygodnia trwa kalendarzowa wiosna, ale pogoda średnio z nią współgra. Gdyby nie długi dzień (zmrok zapada dopiero o 20:00), powiedziałabym raczej, że jest iście jesienna aura. Marzec okazał się dość chłodny (choć ogrzewanie zostało już na dobre wyłączone dwa tygodnie temu), a nade wszystko deszczowy, co zaowocowało w niektórych miejscach niegroźnymi podtopieniami.

Czytam to, co piszecie i widzę, że u większości panują wisielcze nastroje: ponure jak obrazy Beksińskiego i pesymistyczne jak poezja Beaudelaire'a. Tylko nielicznym wygrywa w duszy "Wiosna" Vivaldiego, ale ja do tych szczęśliwców nie należę.

Po wyjątkowo stresującym okresie w pracy, kiedy niemal każdej nocy śniły mi się koszmary z nią związane, nastała cisza. Z troski o kondycję finansową firmy przeforsowałam swoją decyzję, niejako wbrew życzeniom Bossa, i bałam się, że jak coś się schrzani (a wszyscy doskonale wiemy, co na ten temat ma do powiedzenia Murphy...), to cały deszcz fekaliów spadnie oczywiście na mnie. Na szczęście obyło się bez potknięć, cały proces zakończył się sukcesem, a ciśnienie znacząco spadło. Mój organizm przeszedł z wysokich obrotów na niskie, w efekcie czego pochorowałam się ku własnemu zniesmaczeniu.

Znacie te historyjki o ludziach, którzy pomimo stresu i napięcia doskonale funkcjonowali w swoim środowisku zawodowym, a jak tylko przeszli na emeryturę/wyjechali na urlop (niepotrzebne skreślić), to od razu padli trupem?

No właśnie.

W świetle takich wydarzeń, to chyba powinnam się cieszyć, że skończyło się tylko tak. Zawsze mogło być gorzej, prawda?

Generalnie jednak, to ten obecny kwartał całkowicie spisuję na straty. Zdecydowanie nie sądziłam, że ten rok będzie tak właśnie wyglądał, a przynajmniej jego początek.

Przede wszystkim sam szef nieźle mi w nim namieszał, potwierdzając to, czego się obawiałam, ale jednak w co nie do końca wierzyłam.

Chyba za bardzo uwierzyłam w to, co opowiadał w wywiadach - biznes, który był spełnieniem jego "odwiecznych" i największych marzeń. Nie sądziłam więc, że zachowa się jak cienki Bolek i tak łatwo z niego zrezygnuje. Tym bardziej, że potencjał jest, tak samo zresztą jak popyt i klientela. Trochę cierpliwości, a nade wszystko chęci i odpowiednich działań, i firma z roku na rok rosłaby w siłę. Trend zwyżkowy był wyraźnie widoczny. Ale nie. Cienki Bolek i Mały Jasio w jednym postanowił władować się na minę i przez najbliższe piętnaście lat spłacać ogromny kredyt, który właśnie zaciągnął na realizację nowego projektu (niech zgadnę, kolejne wielkie marzenie z dzieciństwa?)

I tą oto jedną decyzją sprawił, że zostałam z ręką w nocniku.

Alternatywa, którą mi zaoferował, jest śmiechu warta. Dosłownie. Kiedy bowiem mi ją przedstawił, roześmiałam się na głos, będąc świecie przekonana, że sobie jak zwykle żartuje. Nie, nie żartował.

Namieszał mi mocno w życiu, nie tak bowiem sobie wyobrażałam resztę roku. Szlag trafił moje plany zawodowe, które wiązałam z tą firmą, te prywatne zaś (w tym dwa wyjazdy, które tak kapitalnie się zapowiadały) stanęły pod wielkim znakiem zapytania.

Zepsuł mi humor (nowe współprace i rosnąca liczba zamówień już nie cieszą), a także pozbawił motywacji do działania - bo jaki jest tego sens?

Jestem przy okazji trochę zła na siebie, bo co tu dużo mówić, przyzwyczaiłam się do wygodnego i spokojnego życia, kiedy co miesiąc na konto wpadała mi ładna kwota.

Staram się myśleć pozytywnie i wierzyć, że to jeszcze jedna z tych tajemniczych zmian, które początkowo wydają się przykre i niepożądane, z biegiem czasu jednak okazują się być błogosławieństwem. Miałam już ich kilka w życiu. W ostatecznym rachunku wszystkie wyszły mi na dobre.

Może to po prostu jakże potrzebny mi znak od losu?

Przez minione lata bowiem zaniedbałam kilka spraw i aspektów mojego życia, nigdy nie miałam na nie odpowiedniej chęci bądź czasu. Moje życie zdominowane było pracą.

Może już pora zwolnić nieco tempo, przemyśleć to i owo, dokonać ważnych zmian? Powiadają, że jak się coś wali, to tylko po to, żeby w tym miejscu wybudować coś nowego.

niedziela, 19 lutego 2023

Żyję i mam się dobrze

Miałam nic nie publikować, ale Mo. zmobilizowała mnie do napisania kilku słów. Nie sądzę co prawda, by moja nieobecność w sieci spędzała Wam sen z powiek, albo powodowała bolesną tęsknotę, ale mimo to postanowiłam skreślić parę słów, abyście wiedzieli, że żyję i mam się dobrze.

Moja nieobecność wzięła się głównie z tego, że całkiem niespodziewanie przerzuciłam się na Instagram, przez co z kolei mocno zaniedbałam bloga. Jak to zwykle bywa - dałam się oślepić blaskowi nowinki, a stary poczciwy blog stracił dla mnie na uroku.

Wszystko zaczęło się dość niepozornie.

Któregoś nudnego dnia wymyśliłam, że przecież mogę zająć się mediami społecznościowymi firmy, bo czemu nie? Do tej pory dostawaliśmy sporo propozycji mailowych od różnych samozwańczych managerów social-media, jak i profesjonalnych firm, a Boss nawet przez jakiś czas korzystał z takich usług, ale jak wiadomo - nie ma nic za darmo. Jak patrzyłam na te wszystkie kwoty, które bulił, to mnie skręcało w środku. Wyrzucanie kasy w błoto.

Jako że często komunikuję się z nim mailem, w jednej takiej wiadomości napisałam, że chciałabym mieć dostęp do Facebooka i Instagrama. Na drugi dzień, kiedy go zobaczyłam, oczka mu się zaświeciły na wspomnienie tego mojego pomysłu. Pewnie w głowie już liczył tę zaoszczędzoną forsę i zastanawiał się, na co ją wyda. Podzielił się ze mną hasłem chętniej niż katolik opłatkiem ze swoim bliźnim, a przy tym jeszcze zasypał podziękowaniami. "Nie ma problemu" odrzekłam, wzruszając ramionami - "to nic trudnego". "Chyba dla ciebie!" - odrzekł. "Nie cierpię tego!" - dodał.

Jest między nami kilkanaście lat różnicy, ale to jednak inne pokolenie jest, i wyraźnie widać tę jego niechęć do nowinek technologicznych.

Niedługo później zaś opublikowałam swojego pierwszego firmowego posta, posypały się "lajki", komplementy Bossa, a ja - jak na małego spragnionego pochwał człowieczka - zaczęłam się ogrzewać w blasku mojej zajebistości ;-)

Jakoś w tym czasie doszłam do wniosku, że ten Instagram to wcale nie jest taki straszny, jak go malują. Co więcej, zaczęłam dostrzegać jego niepodważalne zalety i przewagę nad blogiem. Instagram zaczął bowiem skuteczniej pobudzać mój ośrodek nagrody - na blogu publikuję elaboraty i nie dostaję ani jednego "lajka", podczas gdy na Instagramie wystarczy wrzucić jedno zdjęcie z podpisem, by zostać docenioną. A najlepsze jest w tym, że za pomocą tego jednego zdjęcia, można do siebie przyciągnąć ludzi z całego świata, o podobnych zamiłowaniach, hobby, wartościach, estetyce.

Reanimowałam więc swoje konto, które miałam już chyba z półtora roku, ale nic nigdy na nim nie publikowałam, i zaczęłam wrzucać pierwsze fotki w świat. Potem zaś z zaróżowionymi policzkami zaglądać do totalnie mi obcych osób, które wpadły do mnie, i cieszyć się z każdego obserwującego bardziej niż dziecko z cukierka (mimo że mogę ich policzyć na palcach obydwu rąk).

Tak więc, jak widzicie, wszystko ze mną w porządku. No poza tym, że postradałam rozum ;-)

Odpowiadając więc na pytanie Mo. spod poprzedniego wpisu: żyję i mam się dobrze. Nic mi nie dokucza tak bardzo jak ten przeklęty upływ czasu - już prawie marzec! Dacie wiarę?!

Za mną pracowity, ale też bardzo udany tydzień, który dostarczył mi sporo satysfakcji i radości, jako że zakończył się moim małym i nieoczekiwanym sukcesem.

Rodzina Bossa bawiła się na nartach w pięknej i zimowej scenerii, i choć mogłam sobie wziąć w tym czasie wolne, to jednak zdecydowałam się normalnie pracować, bo miałam kilka niedomkniętych spraw.

Przez cały tydzień nie widziałam Bossa, nie miał mnie więc kto denerwować ;-) Pracowało mi się więc wyśmienicie - do tego stopnia, że udało mi się dokończyć negocjacje z Wielką Brytanią. Nie dość, że w ten sposób pozbędziemy się problemu z głowy (zalegającego i niechcianego asortymentu), to jeszcze dostałam lepszą ofertę kupna niż sam szef, czym już w ogóle zapunktowałam u Bossa. Zaraz po tym jak go poinformowałam, zadzwonił do mnie cały w skowronkach i prosto z mostu wypalił: "jak tego dokonałaś???" Chciałam dla jaj odpowiedzieć "swoim urokiem osobistym", ale prawda jest taka, że całkiem przypadkowo - ot, trafiło się ślepej kurze ziarno :-) Potem coś jeszcze mówił o byciu gwiazdą, ale tak byłam odurzona oparami szczęścia, że już nic do mnie nie docierało ;-) Na koniec jeszcze załatwiłam tańszy transport od tego, który mieliśmy wcześniej, więc tak - jest co świętować. Właśnie wzbogaciłam Bossa o kilka tysięcy euro :-) Teraz jeszcze tylko uporać się z całą dokumentacją związaną z exportem i będzie święto.

Powoli też zaczynam dostrzegać zalety niewychodzenia przed orkiestrę. Zawsze byłam w pracy, nomen omen, człowiekiem-orkiestrą, ale teraz to mam wrażenie, że Boss zaczyna przeginać pałę ;-) Chce zrobić ze mnie swoją księgową (bo za dużo za to miesięcznie płaci). Już mi zapowiedział, że mogę się zapisać na taki kurs, jaki tylko zechcę... Ja z kolei miałam ochotę odpowiedzieć: "dude, I hate maths!". No i nie mam zielonego pojęcia o aktualnych przepisach prawa podatkowego!

Ech. Ciężkie jest życie "gwiazdy" ;-)

Dobrego tygodnia, moi drodzy.

wtorek, 17 stycznia 2023

Kermit Żaba

Jeszcze do niedawna wydawało mi się, że w zielonym to tylko Kermit Żaba może dobrze wyglądać. Tymczasem przekorny los sprawił, że wraz z nadejściem nowego roku nabawiłam się nowej obsesji. Zakochałam się w butelkowej zieleni. 


Wszystko zaczęło się dość niepozornie - od spóźnionego świątecznego prezentu, który przez opieszałość Poczty Polskiej nie dotarł na czas. Paczkę otrzymałam dobrych kilka dni po świętach, sponiewieraną jakby właśnie wróciła z wyprawy dookoła świata, a w dodatku częściowo wypatroszoną - jak się okazało niedługo później, nie wszystko co w niej początkowo było, dotarło do moich rąk. Szkoda, ale lepszy rydz niż nic, prawda?

Ochoczo chwyciłam za nóż jak Kuba Rozpruwacz, by czym prędzej dobrać się do jej wnętrza. Jak tylko odchyliłam górną tekturę, moim oczom ukazał się najpiękniejszy odcień zieleni, jaki kiedykolwiek widziałam. Zmylona miękką fakturą tego cuda myślałam, że mam do czynienia z szalem, ale jak tylko wyjęłam je z pudła, zrozumiałam, że się myliłam. To nie był szalik, to był sweter. Piękny i mięciutki jak miś Coccolino.

Niedługo później już pędziłam do łazienki, by go przymierzyć, a chwilę później ze zdziwieniem - i wytrzeszczem oczu! - przyglądałam się swojemu odbiciu w lustrze.  Miałam na sobie "zgniłą zieleń", ale nie wyglądałam w niej jak zombie! Co więcej - czułam się w tym kolorze jak milion dolców. 


W swojej przepastnej szafie mam tylko jedną (tak mi się przynajmniej wydaje, ręki nie dam sobie uciąć!) bluzkę w zieleni, a w zasadzie to kardigan kupiony około dziesięć lat temu w przypływie pomroczności jasnej. Jest to jednak zupełnie inny rodzaj zieleni. Żywszy, bardziej "soczysty".

Nie był to do końca zakup-niewypał, bo miałam go na sobie kilka razy - zakładałam go jednak rzadko, głównie na paradę z okazji Dnia świętego Patryka, kiedy zielony ubiór jest niejako niepisanym dress codem. Z czasem jednak przestałam się w niego ubierać i coraz mniej przychylnym wzrokiem patrzeć w jego kierunku.

Tego znamiennego grudniowego dnia moje podejście do zieleni zupełnie się odmieniło - od tamtego momentu zdążyłam już nabyć zieloną bluzkę w tym samym butelkowym odcieniu zieleni co mój sweter, a nawet wystroić się w nią do pracy - kapitalnie wygląda z moim nietuzinkowym, dawno nieużywanym naszyjnikiem wygrzebanym z dna szuflady. Najgorsze jest jednak to, że czuję, iż to nie jest koniec mojej obsesji. Ciągle bowiem węszę, jak świnia za truflami, w poszukiwaniu czegoś, co poszerzyłoby moją kolekcję. Wszystko wskazuje na to, że szlag trafił mój minimalizm. 

Wraz z nadejściem stycznia zauważyłam też pierwsze znaki wieszczące wiosnę - dzień się wydłużył, zmrok zapada później, a do tego flora i fauna zaczynają budzić się ze snu zimowego. Żonkile i hiacynty nieśmiało wystawiają swe pąki, codziennie rano zbieram się do pracy przy akompaniamencie ptasich treli.

Wiosna, panie sierżancie - można pomyśleć.


Wiosna byłaby, gdyby nie to, że niespodziewanie nadszedł arktyczny podmuch, znów się oziębiło, a dziś nawet... zaczął padać śnieg. Śnieg! W Irlandii! Jeśli wierzyć prognozie, jutro rano może go być aż... 7 centymetrów!

Robię więc za miejski monitoring i niczym wiejska przekupka siedzę z głową w uchylonym oknie - trochę z niepokojem przyglądam się temu, co się dzieje na zewnątrz. Widok piękny, nie ukrywam, ale boję się, że jak temperatura spadnie poniżej zera, co jest nieuniknione, to jutro będzie rzeźnia na drodze. A do pracy jakoś dojechać trzeba. 


Boss chyba czytał w moich myślach, bo przed dziewiątą wieczorem, kiedy zaczęło mocno śnieżyć, wysłał mi wiadomość na WhatsAppie, że jeśli jutro rano drogi będą oblodzone, to mogę przyjechać później, albo wziąć sobie wolne. Czy mówiłam już, że go kocham? ;)

Kusi, tak bardzo kusi, żeby zostać w domu...

wtorek, 10 stycznia 2023

Pinokio

To zaledwie drugi tydzień nowego roku, a ja już jestem umęczona jak stonka po opryskach. Nie ma co - bardzo obiecujący początek! Strach się bać, co będzie za parę tygodni albo miesięcy!

Uprzedzam, będę dziś narzekać jak smerf Maruda, ale jeszcze nie jest za późno. Jeszcze możecie zamknąć moją stronę i oddalić się ruchem jednostajnie przyspieszonym. No chyba, że należycie do tych, którym serce rośnie z radości, kiedy innym dzieje się krzywda, to wtedy nie krępujcie się - rozsiądźcie się wygodnie, ja tu chwilę poczekam, a Wy skoczcie sobie w tym czasie po paczkę chipsów albo popcorn.

Ach, i miło by było, gdybym dowiedziała się, kto rzucił na mnie klątwę? Wygląda bowiem na to, że pochwaliłam dzień przed zachodem słońca. Tak, jak końcówka grudnia była super relaksująca i przyjemna, tak początek stycznia był tak paskudny, że o mały włos nie zrobiłam największego głupstwa roku, ale o tym za chwilę.

Zacznę od tego, że miałam kilkunastodniową przerwę od pracy, która sprawiała mi niebywałą radość. Jak na sowę przystało, z lubością zarywałam noce, bo przecież rano nie trzeba było wcześnie zwlekać się z łóżka. Chodziłam więc spać o pierwszej, drugiej, trzeciej nad ranem. Jak za starych dobrych czasów - pewne nawyki nigdy nie umierają.

Fajnie było jednak tylko do czasu.

Im mniej wolnego miałam, tym większy niepokój odczuwałam na myśl o powrocie do szarej codzienności, tak przecież mocno wciśniętej w sztywne ramy rutyny zdominowanej przez pracę.

Apogeum osiągnęłam w poniedziałek, ostatni dzień urlopu, a drugi dzień roku, bo to na wtorek miał przypaść mój powrót.

Miałam co prawda nadzieję, że Boss, który zaraz po świętach wybył z rodziną na narty do Chamonix, nie wróci w przepisowym terminie, albo wróci w towarzystwie koronawirusa (jak to miało miejsce poprzednim razem), przez co mój powrót się opóźni, jednak na szczęście dla niego (i moje nieszczęście) wszystko odbyło się według wcześniej ustalonego planu.

Niestety moje obawy się ziściły - w zasadzie to było nawet gorzej, niż myślałam. Tysiąc rzeczy do zrobienia, z czego tylko setka na wczoraj, kolejne sto na jutro, a pozostałe na już. I znikąd pomocy. Tradycyjnie już wszystko na mojej głowie. Presja czasu i mnóstwo oczekiwań.

Tu muszę przyznać, że trochę sama jestem sobie winna, bo przez te wszystkie lata w pracy wszystko musiało być u mnie zawsze na picuś-glancuś. Ta chora "perfekcja" kiedyś musiała mnie więc ugryźć w dupę. Innego wyjścia po prostu nie było.

Cierpliwość to piękna cnota, ale niestety not my forte. Co jeszcze nie jest moją mocną stroną? Bezgraniczna tolerancja dla ludzkiej głupoty, bezmyślności i "tumiwisizmu".

Jak już z przykrością odkryłam, że nie mogę zdalnie mordować wzrokiem, ani nawet telepatycznie, doszłam do wniosku, że tylko ten wyżej wspomniany "tumiwisizm" może mnie uratować. Bo dlaczego ja mam się przejmować czymś, na co inni mają wyrąbane? Nie mój cyrk, nie moje małpy!

Nie jestem cholerną ośmiornicą i wszystkiego sama nie ogarnę!

Ponoć jestem ciepłą osobą, ale w minionym tygodniu byłam burzą gradową, której  - dla własnego bezpieczeństwa - lepiej było schodzić z drogi. Królową lodu. Nie miałabym problemu z zamrożeniem wody w rurach jednym swoim spojrzeniem.

Kuszącym kandydatem do przemienienia w sopel wydał mi się sam Boss, którego jeszcze nie widziałam, ale już z daleka słyszałam - najpierw anonsował się donośnym kichaniem i kaszleniem, a dopiero po kilku sekundach materializował się w pokoju. Oczywiście cała rodzina wróciła z zagranicznych wojaży zasmarkana, zakichana, i kaszląca. Z gilem u nosa, a nawet zapaleniem oskrzeli. Nikomu za to nie przyszło do głowy się izolować. Bo co złego może się stać? Oj tam, najwyżej podrzucą komuś swoją chorobę niczym gorącego ziemniaka. Problem z głowy, nie?

Był taki moment (a nawet kilka momentów), kiedy byłam już na granicy wytrzymałości i niewiele brakowało, bym zwinęła swoje manatki i wróciła do domu, całe towarzystwo zaś pożegnała wymownym: a niech was dunder świśnie! Albo jak powiedziałby Felicjan Dulski: "A niech was wszyscy diabli...!"

Całe życie byłam grzeczną i nudną dziewczynką.

Nie piłam, nie paliłam, nie ćpałam, nie puszczałam się.

Tym razem jednak miałam nieodpartą chęć zrobić coś głupiego i spontanicznego - wyjść i już nie wracać. Zostawić cały ten cyrk na kółkach za sobą.

Nie wiem jak, chyba ostatkiem silnej woli, dotrwałam do końca tygodnia. Tyle stresu, co się jednak najadłam, to moje.

A skoro o stresie i jedzeniu mowa, to ten pierwszy też nieźle mnie zżerał.

Jeszcze przed powrotem do pracy zaczęła mi w nocy drętwieć lewa dłoń, a w zasadzie to trzy palce. Noc w noc.

Nie dość, że się nie wysypiałam (bo przez przerwę świąteczną totalnie rozregulowałam sobie zegar biologiczny i mogłam zapomnieć o zaśnięciu przed północą), to do tego doszły jeszcze nocne pobudki spowodowane zdrętwiałymi palcami, które jak na złość nie tak prędko chciały wracać do stanu normalności.

Jeśli więc widzieliście przez okno sąsiadkę-wariatkę, która o trzeciej nad ranem wymachuje rękami jak helikopter śmigłem, w prawo i lewo, do góry i w dół, to byłam ja próbująca odzyskać czucie w ręce.

Wprawdzie nie wiem, czy to na tle nerwowym, ale wcale bym się nie zdziwiła, gdyby tak właśnie było. Stres skutecznie potrafi wykończyć nawet największego twardziela i zrobić z Rambo psa z podkulonym ogonem.

Najpierw szukałam genezy takiego stanu wokół siebie, sugerując się brzytwą Ockhama - rozwiązanie mojego problemu na pewno było proste i na pewno znajdowało się w moim zasięgu.

Znalazłam więc kozła ofiarnego.

Wymyśliłam, że to Połówek jest wszystkiemu winny. A bo za dużo miejsca zajmuje w łóżku i za bardzo się rozwala (to nic, że w domowych kręgach to ja mam przydomek "Hitlerek" - że niby bezwzględnie anektuję jego terytorium łóżkowe, jakieś głupie pomówienia, nie wierzcie w to!)

Zmieniłam łóżko i sypialnię, z lubością rozkładając się na całej jego powierzchni, i zasypiając z głębokim przekonaniem, że tej nocy to już na pewno się wyśpię i nic mi nie zdrętwieje.

Mhm...

O trzeciej rano obudziłam się i znów byłam pieprzonym drewnianym Pinokio!

Niedługo później w pracy doznałam olśnienia. Ale najpierw skurczu lewej dłoni. Oczywiście siedziałam przy laptopie, kiedy przytrafiło mi się jedno, a potem drugie. I wtedy zdałam sobie sprawę, że winnym całego ambarasu jest najprawdopodobniej właśnie laptop. W domu mam tradycyjny komputer, w pracy niestety nie - nie mam też do niego myszki, przez co moja lewa ręka najczęściej "czuwa" w pozycji zbliżonej do znaku mniejszości <. I tu, zdaje się, leży pies pogrzebany. Chyba po prostu zaczynam mieć zespół cieśni nadgarstka (chyba już kiedyś chwaliłam się, że ukończyłam Uniwersytet Medyczny imienia doktora Google'a?).

Pracowity tydzień w pracy został zwieńczony równie pracowitym weekendem. Paradoksalnie to po świętach narobiłam się bardziej niż przed nimi. Eksmitowaliśmy do ogródka obydwie choinki, mimo że ta druga, później kupiona, jeszcze całkiem przyzwoicie wyglądała. Zdjęliśmy wszystkie ozdoby, zanieśliśmy na strych, a potem odkurzyliśmy tonę igieł, które wydawały się być WSZEDZIE. Zrobiłam przy okazji przedwczesne wiosenne porządki i umyłam okna w salonie, a także starłam kurz z każdego najmniejszego zakamarka. Do tego oczywiście tradycyjne, cotygodniowe porządki.

Narobiliśmy się jak konie w kieracie, ale efekt cieszy. Nieco smutno co prawda, że już po, i nie ma świątecznych światełek, cieszy za to myśl, że mamy to już z głowy.

Najbardziej jednak jestem zadowolona z faktu, że nie dałam się ponieść emocjom i jednak nie porzuciłam pracy. Ten tydzień jest już znacznie lepszy, a poza tym ktoś musi pracować, żeby moje koty miały lepsze życie.

poniedziałek, 28 listopada 2022

Gonię się!

W ostatnim czasie czuję się niczym wyścigówka Michaela Schumachera - ledwo wyrabiam się na zakrętach.

Tutaj z góry serdecznie przepraszam wszystkich, którzy czekają na mojego maila, komentarz albo nową relację z kolejnego uroczego zakątka Zielonej Wyspy.

Niestety końcówka listopada okazała się być dla mnie mocno pracowita - podczas gdy normalni ludzie przeżywają świąteczną gorączkę zakupów w grudniu, u mnie odbywa się to znacznie wcześniej.

Jako osoba, która zawsze wysyła swoim bliskim paczki z prezentami bożonarodzeniowymi, nie mam tu zbyt dużego pola manewru i zwyczajnie muszę dostosować się do harmonogramu kuriera, a ten oferuje w tym okresie tylko dwa wyjazdy do Polski. Nie chciałam czekać na ten ostatni przedświąteczny kurs (jak to mawiają mędrcy: strzeżonego Pan Bóg strzeże), więc w minione wieczory pieczołowicie wcielałam się w rolę świstaka zawijającego prezenty w sreberka, choć Połówek z pewnością wolałby, żebym przebrała się za króliczka Playboya, a nie za świstaka czy innego boberka (choć kto go tam wie, sam Jean-Paul Sartre nazywał Simone de Beauvoir swoim "boberkiem", chyba nawet nie chcę wiedzieć dlaczego).

Na szczęście to już za mną, bo choć lubię przygotowywać upominki, to jest to dość czasochłonne zajęcie, przy którym dodatkowo wszystko wokół mnie wygląda jak - skromnie mówiąc - pobojowisko.

Jako że za niedługo wyjeżdżam na urlop, a zwierzaków jak zawsze będzie doglądać opiekunka, miałam podwójną motywację, by czym prędzej się z tym wszystkim uporać i przywrócić dom do stanu używalności. Choć coś mi podpowiada, że koty akurat nie miałyby nic przeciwko, by po domu walały się sterty kartonów.

Każdy kociarz bowiem wie, że nawet najdroższe i najbardziej wymyślne kocie drzewko nie zastąpi im... zwykłego taniego pudełka, które - jak już im się znudzi - można przerobić na konfetti. Moja kotka, Flerken (Nick Fury i miłośnicy Marvela wiedzą, o co chodzi), właśnie w tym się specjalizuje, toteż nikogo nie może dziwić, że w domowych kręgach znana jest jako "niszczarka do papieru".

A skoro o Marvelu mowa, to Połówek niemal siłą wyciągnął mnie do kina na "Black Panther: Wakanda Forever" i cóż mogę powiedzieć? Niepotrzebnie się wzbraniałam (czas projekcji mnie przeraził - niemal trzy godziny! - a ja jestem jak dziecko z ADHD, i po pewnym czasie zaczynam się wiercić, nudzić i niezbyt subtelnie ziewać). Film zdecydowanie przeszedł moje oczekiwania i okazał się o niebo lepszy od "Doktora Strange'a w multiwersum obłędu", na którym wynudziłam się jak mops. Chyba nawet lepszy od "Thora: Miłość i Grom" (wybacz mi, boski Chrisie Hemsworthie!). Bardzo chciałabym jeszcze w tym roku zobaczyć "The Banshees of Inisherin", gdzie występuje mój "ziomek", Brendan Gleeson.

W najbliższym czasie mam jeszcze jeden wyjazd, tym razem na koncert, potem jednak wszystko powinno się uspokoić i powinnam mieć więcej czasu wolnego - i dla siebie i dla Was. Mam też nadzieję, że uda mi się porządnie nacieszyć tymi długimi, ciemnymi wieczorami jesienno-zimowymi, bo przecież już za rogiem czai się Nowy Rok!

Zaraz po powrocie z urlopu mam zamiar udekorować dom i nabyć choinkę - zdecydowanie nie hołduję tradycji ubierania świątecznego drzewka we Wigilię, którą to praktykowało się w moim rodzinnym domu. Głównie dlatego, że w Irlandii zdejmuje się ozdoby i rozbiera choinkę wraz z nadejściem Objawienia Pańskiego zwanego powszechnie Świętem Trzech Króli. Żeby naprawdę nacieszyć się tą niepowtarzalną świąteczną atmosferą, trzeba ją sobie stworzyć odpowiednio wcześnie. Dlatego absolutnie nie dziwi mnie widok choinek już teraz rozświetlających tutejsze salony - listopad to dla wielu osób miesiąc mocno depresyjny. Trudno zatem dziwić się ludziom, że chcą go przeżyć w jak najfajniejszy sposób.

niedziela, 13 listopada 2022

Same old, same old

Dziś szybki i krótki wpis na bloga, tak zwana zapchajdziura - bardziej dla mnie niż dla Was, w nadziei, że wróci mi niedługo wena, abym wreszcie mogła spisać swoje wrażenia po urlopie i pokazać Wam tu kolejne piękne zakątki wyspy.

Dni, które upłynęły od poprzedniego wpisu, mogłabym w zasadzie podsumować krótkim i wymownym: "same old, same old". Wszystko po staremu, nic nowego.

Czas nadal pędzi jak szalony, a im bliżej końca roku, tym - mam wrażenie - jeszcze bardziej przyspiesza, co wcale nie cieszy. Wręcz przeciwnie. Z Polski spływają zaproszenia na Boże Narodzenie, ale patrząc realnie na sytuację, nie sądzę, by coś z tego wyszło.

Próbuję mu dotrzymać kroku, ale skłamałabym gdybym powiedziała, że poruszamy się w tym samym tempie. Trochę z mojej własnej winy, bo przez swoją zachłanność wzięłam zbyt dużo na swoje barki - praktycznie na każdym kroku natykam się na rozpoczęte książki, niektóre leżące tak od kilku dobrych miesięcy...

Nowością godną odnotowania znów będą "anomalie" pogodowe. Wszak, proszę Państwa, w Irlandii mamy obecnie lato. Spóźnione o jakieś pięć miesięcy, ale jest. W kalendarzu niemal połowa listopada, a na termometrach dwucyfrowe temperatury - 16, 17 stopni!

W to mi graj - piszę tego posta i nerwowo zerkam przez okno, bo w ogródku powiewa na wietrze świeżo uprana pościel (kolejne pranie w pralce), a prognoza pogody wskazuje na dość duże ryzyko wystąpienia popołudniowego deszczu.

Pościel to jest coś, co z reguły zmieniam co tydzień - bardziej dla własnej fanaberii (bo uwielbiam świeżo upraną i pachnącą WIATREM, nie mylić z "wiatrami") niż z potrzeby (nie wyobrażam sobie iść spać bez zmycia z siebie trudów całego dnia), jednak w tym przypadku "nieco" mi się ta zmiana pościeli przeciągnęła w czasie. Trafiła mi się zatem ta ładna niedzielna pogoda jak ślepej kurze ziarno - wczorajszy dzień spędziłam w dużej mierze w pracy, więc siłą rzeczy zaniedbałam nieco swoje sobotnie obowiązki domowe.

W międzyczasie zaś oddaję się wesołemu szaleństwu zakupów... bożonarodzeniowych. Mam już chyba większość upominków dla bliskich, co z jednej strony cieszy, a z drugiej niesłychanie okrutnie wystawia na test moją cierpliwość (a raczej jej brak) i silną wolę. Najchętniej bowiem już bym się ich pozbyła, aby tylko zobaczyć radość i zaskoczenie odbiorców.

Niestety przyjdzie mi mocno poćwiczyć cnotę cierpliwości, bo do świąt jeszcze nieco ponad miesiąc, choć wiem, że to bardzo szybko zleci. Do tej pory mogłam jedynie pozwolić sobie na sprezentowanie pralinek Lindora "Extra dark" Bossowi na jego urodziny, bo wiem, jaki z niego łasuch. Nie wiem, co prawda, jak można uwielbiać gorzką czekoladę, ale ponoć każdy ma swoje zboczenia.

Boss wraca z Dublina, styrany jak sandały Włóczykija, a ja już w drzwiach witam go "happy birthday!" (nie, nie wyskakuję z tortu). Po krótkich powitaniach pytam go, czy udało mu się złowić wielką rybę (wbrew pozorom, nie był w stolicy wędkować, i nie, nie udało, bo wielka ryba akurat tego dnia pracowała w domu), i oddalam do swoich zajęć. Nieco później zaś słyszę, jak mnie woła. Wychylam się więc ze swojej dziupli - a on, cały w skowronkach, pyta - wyjmując z ozdobnej torebki pudełko czekoladowych pralinek - czy to prezent ode mnie.

- "You know I like them?", mówi, a ślinka niemal obficie ścieka mu z ust, jakby był chory na wściekliznę.

- "I know, I'm quite observant", mówię ze słyszalną dumą w głosie.

Bo ja z tych, co raczej nigdy nie kupują upominku od czapy. Zawsze stawiam sobie za punkt honoru nabycie czegoś, co ma dużą szansę na wpisanie się w gust obdarowanego.

(No i oczywiście! Rozpadało się! Gdybym wstała wcześniej zamiast o tej głupiej dziewiątej, to zdążyłabym wysuszyć pranie! Koniec pogodowego przerywnika)

Przynajmniej mam pewność, że nikomu nie odstąpi tego mojego drobnego prezentu - dzień wcześniej wpadła z wizytą jego wiekowa ciocia, ale jako że go nie zastała, to po kilku minutach sympatycznej pogawędki oddała prezent w moje ręce i odjechała. W papierowej torebce zaś czerwone pudełko Celebrations i dwie małe butelki wina chardonnay, które parę godzin później Boss chciał sprezentować mnie, ale grzecznie odmówiłam ("not a fan of alcohol").

Do czego zmierzam? To smutne, kiedy ktoś oddaje prezent podarowany mu z dobroci serca. Dlatego jako Ciocia Dobra Rada (tak wiem, nikt nie pytał) nieśmiało radzę, byście poświęcili trochę czasu i myśli na to, co kupić swoim bliskim. A nawet jeśli, przez te wszystkie minione lata, wyczerpaliście już wszystkie swoje pomysły, to nie bójcie się zapytać wprost.

Jasne, jest spore ryzyko, że usłyszycie "mnie nic nie trzeba, dziękuję" (im starszy człowiek, tym większe prawdopodobieństwo takiej dyplomatycznej odpowiedzi), ale są też szanse na to, że ktoś udzieli Wam dobrej podpowiedzi, albo po prostu udostępni swoją listę życzeń, której, nota bene, z roku na rok jestem coraz większą fanką.

Przyznam, że w tym roku sama zrobiłam coś bardzo podobnego. Akurat robiłam zakupy online w Easons, gdzie już jakiś czas temu rzuciły mi się w oko dwie cudowne książki o latarniach. Oczywiście z miejsca zapragnęłam je mieć, ale jako że na jedną i tak trzeba było poczekać (była w przedsprzedaży), wymyśliłam, że to może być dla mnie świetny prezent pod choinkę (święta przecież i tak już za rogiem). Zawołałam więc Połówka i podałam mu na tacy kod rabatowy i dwie interesujące mnie pozycje. W ten sposób upiekłam dwie pieczenie na jednym ogniu, a przede wszystkim pozbawiłam go dylematu prezentu świątecznego. Wbrew pozorom, było w tym zachowaniu więcej altruizmu niż egoizmu.

Jasne, że mogłam kupić sobie te książki sama, z kodem rabatowym wyszła tanioszka, ale w ten sposób odebrałabym mu genialną szansę na to, by mnie zadowolić. Znów musiałby szperać w moich kosmetykach, sprawdzać, jakich podkładów i perfum używam, a tak to dostał gotową podpowiedź na tacy. I jeszcze zaoszczędził parę euro! Sami powiedźcie, czyż to nie był idealny układ?

Zauważyłam, że wiele osób negatywnie zapatruje się na takie pomysły i odbiera je w ramach "pójścia na łatwiznę". Ba, sama kiedyś tak uważałam. Z czasem jednak dojrzałam i zmieniłam zdanie - taka "lista życzeń" przede wszystkim eliminuje ryzyko nieudanego prezentu. A że przy okazji zmniejsza element zaskoczenia? No cóż. Ja wiem, co dostanę, a mimo to na samą myśl z niecierpliwości przebieram nogami jak nadpobudliwe dziecko. Poza tym, kto powiedział, że na takiej liście musi być tylko jedna czy dwie pozycje. Jeśli zamieścimy ich znacznie więcej, ale zaznaczymy, że chcemy tylko jedną z tych rzeczy, to mamy element niespodzianki.

A Wy jak na to się zapatrujecie? Hot or not? ;)

poniedziałek, 17 października 2022

Winter Is Coming

Winter is coming.

Zima nadchodzi - jak powiedzieliby Starkowie z "Gry o tron". Wiem, co sobie myślicie. Coś w stylu: "thank you, Captain Obvious - co myśmy bez ciebie zrobili?". Wybaczcie mi jednak głoszenie tych truizmów meteorologicznych, wszak życie blogera łatwe nie jest, a wpis jakoś zacząć trzeba. 


A tak całkiem serio, to zima naprawdę nadchodzi. Jest tak jak w piosence Elektrycznych Gitar: to widać (łysiejące drzewa i oliwkowa zieleń), słychać (deszcz uderzający o okna niczym nawiedzony perkusista Metaliki w bęben) i czuć (tym, co sąsiedzi wrzucili do kominka). 

 

To oznacza zaś, że na półkę niespełnionych marzeń można już odłożyć to o złotej jesieni. Nie mieliśmy żadnej taryfy ulgowej, nie było żadnego łagodnego przejścia z upalnej końcówki lata w łagodną jesień. Żadnego babiego lata, łagodnego wrześniowego zefirku, złotego dywanu pod stopami.  


Tak po prawdzie, to wielkiego zaskoczenia tu nie było. Irlandia nie do końca kojarzy mi się z "polską, złotą jesienią".

Zaskoczyła mnie za to końcówka września, kiedy grubo po ponad dwóch latach pandemii mogłam powiedzieć: "wszyscy mają, mam i ja!". 


A wszystko zaczęło się od Połówka, który pewnego dnia spytał, czy minionej nocy nie jeździłam walcem, bo od samego rana tak właśnie się czuje - jakby go walec drogowy przejechał. 

 

Tu go strzyka, tam boli. To mnie jednak jakoś specjalnie nie zdziwiło, bo jak się całe dni spędza przed komputerem, to ciało ma prawo wołać o ratunek. Nie doszukiwałam się w tych jego dolegliwościach niczego podejrzanego.

Jak przystało na absolwentkę renomowanego Uniwersytetu Medycznego im. doktora Google'a, szybko postawiłam Połówkowi fachową diagnozę: Ot, efekty zasiedzenia. 


Jednak dwa dni później, na "dobry" początek weekendu, sama obudziłam się w podobnym stanie. Głowa ciężka jak ołów, zatkany nos, przepity głos burdelmamy i ogólne rozbicie. Nafaszerowałam się jednak prochami i udało mi się przeżyć tę sobotę, a nawet co nieco porobić w domu.

Niedziela była nieco lepsza, w poniedziałek więc normalnie stawiłam się w pracy, jak na pracowitą mróweczkę przystało, ale nadal skrzypiałam jak stare i nienaoliwione drzwi. Niemniej nie byłam w pełni formy, więc na koniec dnia przezornie spakowałam wszystkie papiery, wsunęłam laptopa do torby i zabrałam ze sobą do domu. Bossowi zaś, którego nie widziałam przez cały dzień, wysłałam wieczorem informację, że chyba najlepiej będzie, jeśli jutro będę pracować z domu. 


W czasach BC (before Covid), kiedy nikt na nikogo nie łypał złowrogo tylko dlatego, że sobie kichał i kaszlał publicznie, nawet by mi do głowy nie przyszło robić sobie wolne od pracy z tak błahego powodu. Przypomniałam sobie jednak te czasy, kiedy szef lojalnie mnie uprzedzał o każdym przypadku koronawirusa w jego rodzinie, pomyślałam więc o jego siedemdziesięciokilkuletniej mamie i doszłam do wniosku, że lepiej dmuchać na zimne. A co jeśli faktycznie mam koronawirusa i ją pośrednio zarażę?

Wiele rzeczy można o mnie powiedzieć, ale nie to, że jestem pogromcą bezbronnych staruszek.

Zostałam w domu. A kiedy rano, jak co dzień, przygotowywałam sobie moją obłędnie pachnącą herbatę miętową, nagle poczułam, że... nic nie czuję! Herbata, której zapach z łatwością wyczuwałam już przez opakowanie, tym razem "nie pachniała" wcale! I wtedy mnie olśniło - to musi być koronawirus! Wszyscy mają, mam i ja! 


Tutaj słówko o głównym zainteresowanym. Na samym początku tego całego zaaferowania wirusem odczuwałam trochę strachu przed niewiadomym. Jak chyba my wszyscy. Dość szybko jednak przeszłam nad nim do porządku dziennego. Musiałam.

Bo widzicie, ludzie dzielą się na tych, co wierzą, że częste mycie skraca życie i na tych, którzy uważają, że to bujda na resorach. Jako że należę do tych, co myją się codziennie, a przy tym głęboko wierzą, że to stres skuteczniej zabija od mycia, nie mogłam ryzykować. Sami rozumiecie - musiałam zminimalizować poziom stresu na wypadek gdyby jednak okazało się, że rację mieli ci, którzy mycia unikają jak diabeł wody święconej. 


Zatem po jakichś trzydziestu miesiącach siania paniki, jaką fundowały nam media, byłam już na nią uodporniona. Rzadko na coś choruję - powiedziałabym raczej, że mam końskie zdrowie po ojcu (nie żeby moim ojcem był koń...), więc na tym etapie koronawirusa miałam już w nosie.

Jak się okazało tego wtorkowego poranka, miałam go w nosie dosłownie i w przenośni.

Nie bardzo byłam pewna, czy wykonany przez siebie wymaz z nosa w ogóle okaże się poprawny, bo trochę się przy tym cackałam z sobą, moje wątpliwości jednak szybko zostały rozwiane przez dwie wyraźne czerwone kreski na teście.

"Gratulacje" - rzekł Połówek - który asystował mi przy całej procedurze. "Tak dobrze grzebałaś tym patyczkiem w nosie, że wygrzebałaś covida. To ja pewnie też mam!".

Miał.

Tu chciałabym tylko nieśmiało zaznaczyć, że to on pierwszy go złapał. Próbowaliśmy dociec, skąd nam się to przyplątało, ostatecznie doszliśmy jednak do wniosku, że prawdopodobnie ktoś mu sprzedał w sklepie. 

Zrobiłam zdjęcie testu i podesłałam Bossowi na znak swojej prawdomówności. Niech ma i wie, że to nie była żadna wymówka. Chwilę później odpisał jedynie "no panic". (Bez paniki)

Popełniłam jednak strategiczny błąd, bo kiedy na drugi dzień zadzwonił do mnie i spytał, jak się mam, zamiast udawać obłożnie chorą, odpowiedziałam, że całkiem dobrze. I wtedy się zaczęło. Mail za mailem.

"Czy masz...?"

"Czy możesz...?"

"Czy wiesz...?"

"Czy mogłabyś...?"

GRRRRRRR!

Pozostałe dwa dni były już na szczęście spokojne, zaś przeprowadzony w niedzielę test pokazał czarno na białym, że koronawirus mnie opuścił.

Węchu do dzisiaj jednak nie mam, a od tamtego momentu upłynęły już prawie trzy tygodnie. Powiadam Wam, jakie to jest... fajne! 

Nie wiem, jak ja do tej pory żyłam wyeksponowana na tyle przeróżnych i nieproszonych woni, fetorów i smrodów!

Teraz już nie wykręcam twarzy w grymasie, kiedy odkamieniam czajnik octem, albo używam chlorowego wybielacza w łazience. Co się zaś tyczy ładnych zapachów, to tu również jakoś szczególnie nie odczuwam ich braku. Ludzki umysł to niesamowity twór - dzięki pamięci zapachowej czuję się tak, jakbym je czuła. Wiem, jak pachnie konkretna butelka perfum, kiedy więc biorę ją do ręki, mam w głowie jej zapach. 

Zdarza mi się jednak mieć zapachowe przebłyski i faktycznie czuć delikatną i bardzo krótkotrwałą woń - wtedy najczęściej zawodzę żałośnie: "o nieee, chyba wraca mi węch!!!", na co Połówek uśmiecha się pod nosem i z niedowierzaniem kręci głową.

A właśnie - Połówek. Słyszeliście zapewne niejeden raz enigmatyczne "życie zatacza krąg"? Rodzimy się, jesteśmy dziećmi, dojrzewamy, starzejemy się, a na starość... znów dziecinniejemy.

Nie wierzycie w to? Uwierzcie! To nie jest żaden pic na wodę, fotomontaż.


Do niedawna jeszcze sama nie bardzo wierzyłam w to dziecinnienie, a potem usłyszałam coś, czego nigdy się nie spodziewałam usłyszeć. A już na pewno nie od osoby, którą znam dosłownie połowę swojego życia.  

Któregoś dnia przy wspólnym posiłku Połówek spytał ni stąd, ni zowąd: "myślisz, że powinienem zacząć malować figurki?". Totalnie zastrzelił mnie tym pytaniem, więc zanim cokolwiek odpowiedziałam, roześmiałam się nieco za głośno i za szybko, czym niechcący uraziłam męskie ego poszkodowanego. 

W tamtym momencie jednak to pytanie wydało mi się tak abstrakcyjne i absurdalne, że nie mogłam zareagować inaczej. Równie dobrze mógłby zapytać o to, czy powinien polecieć w kosmos albo odciąć sobie ucho. 

 Nigdy bowiem, NIGDY, nie widziałam Połówka z pędzelkiem i farbkami w ręku. Zawsze wydawał mi się być "ścisłym umysłem", nigdy zaś artystycznym typem i chyba dlatego w życiu nie pomyślałabym, że najlepszym prezentem dla faceta po czterdziestce będą... farby, pędzle, mokra paleta i werniks. 

Dopadła mnie też karma za te wszystkie utyskiwania. Jak to mawiają: uważaj na to, co mówisz, bo może się spełnić. Chciałam, by sobie znalazł jakieś rozwijające hobby, zamiast grać z kolegami na PS, no to sobie znalazł. Teraz GODZINAMI siedzimy pochyleni nad pięciocentymetrowymi figurkami i malujemy. 

Zróbcie mi przysługę i nie pytajcie po co, bo sama nie mam na to dobrej odpowiedzi. Wiem za to, że jak tak dalej pójdzie, to niedługo dorobię się płaskodupia albo garbu. Albo tego i tego. 

Kiedy zaś nie maluję, to czytam. Nic ambitnego - nic, czym mogłabym zaimponować arystokratycznym bufonom z zadartym nosem.  Najczęściej sięgam po thrillery, a moimi ostatnimi odkryciami są Claire Allan, pisarka z Irlandii Północnej (fabuły jej książek często mają miejsce w Derry) oraz Angielka - C. L. Taylor. 


Niedawno skończyłam "Apple of My Eye" i choć w tym wypadku bardzo szybko można się domyślić, kto jest sprawcą całego zamieszania, to jednak lektura jest na tyle ciekawa, że czyta się ją z przyjemnością. "The Liar's Daughter" znacznie mniej mi się podobała, ale nie dlatego, że nie udało mi się wytypować winnego, tematyka była znacznie cięższa. Teraz zaś czytam "The Island". 

Na najbliższy urlop zabieram ze sobą jednak coś z literatury faktu, coś o mojej ulubionej tematyce latarnianej - "Stargazing", wspomnienia młodego szkockiego latarnika, i "The Lighthouse" Keitha McCloskeya o tajemniczym zaginięciu szkockich latarników w 1900 roku, mimo że widziałam niedawno film bazujący na tej historii - "The Vanishing" (2018) z Gerardem Butlerem. Bardzo mi się podobał. Film, nie Gerard. Gdyby ktoś chciał obejrzeć, to jest on do wypożyczenia w tutejszej bibliotece. 



Chciałam niedawno zrobić parę zdjęć owcom, które wypasały się na ściernisku niedaleko mojego miejsca pracy, ale jak tylko zabrałam ze sobą aparat do pracy, to okazało się, że owiec już nie ma! Zamieściłam za to kilka fotek innych wdzięcznych modelek - to właśnie owce będą niedługo moimi jedynymi sąsiadkami. Już się nie mogę doczekać!

A co u Was?