Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Podróże po Belgii. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Podróże po Belgii. Pokaż wszystkie posty

środa, 4 stycznia 2012

Brugia - miasto łabędzi i kanałów



Wiele turystycznych atrakcji Brugii można by było oznakować etykietką „must-see” – obiektów, których nie można i nie powinno się przegapić. Tutaj bez wątpienia należałoby wymienić zabytki, o których jeszcze nie wspominałam: uroczy klasztor Beginek, romantyczny park Minnewater, czy pochodzący z XII wieku Szpital świętego Jana, ponoć najstarszy tego typu obiekt w Europie.


 


Dla mnie jednak absolutnym hitem było nocne zwiedzanie miasta. Mówiłam już, że Brugia jest magiczna? Pewnie tak, ale nocą ta magia jest wyjątkowo namacalna, a pozytywne bodźce zdecydowanie intensywniej odbierane. Do dziś z sentymentem wspominam nocne wędrówki brukowanymi uliczkami i kolacje w Le Panier d’Or, jednej z kilku restauracji na rynku.


 


Siedzieliśmy przy dobrym jedzeniu i alkoholu, mając przed oczami Belfort. Noc była przyjemna, choć chwilę wcześniej musiałam schować aparat, bo krople deszczu uparcie zachlapywały mi obiektyw, uniemożliwiając robienie zdjęć. W powietrzu przyjemnie wibrowały dźwięki wydawane przez końskie kopyta z gracją uderzające o bruk. Dorożki nigdy nie przestają się tutaj cieszyć powodzeniem, choć cena przejazdu jest dość wysoka. Wokół nas byli inni ludzie, ale jestem pewna, że wielu z nich nie dostrzegało wtedy nikogo innego poza sobą i magiczną Brugią. Dla takich momentów warto żyć. Nawet jeśli trwają one tylko godzinę.


 


Brugię porównuje się często do Wenecji, myślę zatem, że mogę sobie pozwolić na małą dygresję. Otóż w średniowiecznej Wenecji, tak gdzieś od połowy XV wieku, włoscy bogacze korzystali często z funkcji tak zwanego „codegi” – mężczyzny, który szedł przed nimi oświetlając im drogę niesioną latarnią, odstraszając ewentualne demony i czyhające niebezpieczeństwa.


 


Mam wrażenie, że we współczesnej Brugii wspomniany „il codega veneziano” musiałby przejść na bezrobocie. Nie wiem, co władze miasta robią z typami spod ciemnej gwiazdy, gdzie ich zamykają, ile im płacą, by nie wychylali swych facjat na światło nocne i dzienne, ale centrum Brugii wydaje się być wyjątkowo bezpieczne. Tak jakby przemawiało do turystów: Nie ma się czego bać, to „fairytale town” – bajkowe miasto. Ale moi drodzy, przecież nawet w bajkach czai się big, bad wolf. Trzy Małe Świnki mogą potwierdzić moje zeznania.


 


Romantycznego charakteru nadają Brugii liczne garbate i wąskie mostki spinające kanały, a także pływające w nich stada łabędzi. Brugia jest nie tylko miastem rowerów i średniowiecznej architektury, lecz także miastem tych dostojnych ptaków. Jak mówi legenda: mieszkańcom kazano trzymać łabędzie w ramach kary za pozbawienie życia radcy Maksymiliana Austriackiego, który miał w swej tarczy herbowej właśnie tego ptaka.




 




Mówi się, że Brugia jest miastem idealnym do zgubienia się. I nawet jeśli do tego dojdzie, nie ma powodu do paniki – wystarczy rozejrzeć się wokół siebie i zlokalizować dzwonnicę, bo jak już wcześniej wspominałam, wszystkie drogi prowadzą do niej.


 


Belfort jest takim turystycznym kompasem. Swoistą latarnią pokazującą podróżnym, który kierunek obrać. Zgubienie się może wyjść nam tylko na plus – doprowadzić do zakątków mało znanych, ale uroczych i nie zadeptanych przez turystów. A ci, ku mojemu ciągłemu zdziwieniu, wręcz uwielbiają sztywno trzymać się utartych szlaków. Wystarczy wejść w labirynt małych uliczek, by zatopić się w inny świat, gdzie momentalnie znikają tłumy okupujące ścisłe centrum.


 


Czego brakowało mi do ideału? Mediewistycznej twierdzy przeglądającej się w wodach jednego z wielu kanałów. Zamku na kształt ponurego i imponującego Gravensteen w Gandawie. To byłaby wisienka na torcie, ale i bez niej tort okazał się pyszny. Brugia posiada co prawda cztery bramy miejskie, które niegdyś łączyły mury obronne, jednak to nie to samo co tajemniczy, mroczny zamek.


 


Miasto wygląda tak samo pięknie z perspektywy piechura jak i pasażera barki płynącej po kanale. Ruch wodny jest tu spory – barki suną nieprzerwanie i zawsze są wypełnione jednakowo rozanielonymi turystami. Rejs trwa 30 minut i opatrzony jest komentarzami sternika wygłaszanymi w kilku językach. Jest nieco za drogi (€ 6.90) w porównaniu do czasu trwania i jakości rejsu (duża ilość pasażerów, ciało przy ciele, głowa przy głowie, głowa w kadrze zdjęcia...), ale mimo to warto skorzystać z tej formy zwiedzania, chociażby po to, by poczuć jak pachnie prawdziwa Brugia, lub by przepłynąć pod najniższym mostkiem.


 


Równie drogie są kawiarenki w mieście, ale to żadna niespodzianka. Być w Brugii i nie wstąpić do tutejszego lokalu gastronomicznego, to po prostu nie przystoi. A ponieważ posiłki najlepiej smakują, kiedy konsumuje się je w doborowym towarzystwie i pięknym otoczeniu, to restauracje przy rynku aż błagają, by do nich wstąpić. Serwowane w nich potrawy często nie są warte ceny, a ich smak nie wyróżnia się niczym specjalnym.


 


Odwiedziliśmy La Taverne Brugeoise, gdzie serwuje się dobre posiłki za całkiem przyzwoitą cenę. Niestety restauracja jest zamykana dość wcześnie wieczorem, zatem w weekend nie ma co liczyć na romantyczną kolację. Właśnie z tego powodu udaliśmy się do sąsiedniej Le Panier d’Or – nawet przyzwoitej, ale już wyraźnie droższej i zamykanej o 23:00, bardziej ludzkiej porze, a nie po 21:00.


 


Generalnie posiłki są tutaj drogie (przykładowo łosoś 18 euro, piwo Kwak 9 euro), a ich cena znacznie zawyżona – nawet droga Irlandia wypadła pod tym względem korzystniej. W niedzielny poranek wybrałam się z kolei do De Vier Winden (De Sneeuwberg), w której trafiłam na wyjątkowo przyjaźnie nastawioną obsługę męskiego rodzaju – mimo że moje zamówienie ograniczało się w tym przypadku tylko do cappuccino.


 


Podsumowując: tak, Brugia jest droga i popularna wśród turystów, ale jednocześnie tak urocza, że po prostu nie można jej nie wybaczyć tych małych mankamentów. Rozsądek podpowiada, by nie robić miastu reklamy i by nie narażać go na utratę tego kameralnego, prowincjonalnego charakteru, lecz serce protestuje. Bo gdybym miała sporządzić listę czynności, które koniecznie trzeba wykonać w swoim życiu, napisałabym dużymi literami: ZWIEDZIĆ BRUGIĘ z adnotacją „koniecznie po zmroku”.


 

wtorek, 6 grudnia 2011

Farm-grown, retarded and impressed



Brugię niesamowicie spopularyzował film „In Bruges” (2008), o którym wspominałam już w poprzednim poście. Ray, jeden z głównych bohaterów, grany przez Collina Farrella, z upodobaniem określa to miasto jako „shithole”, by w pewnym momencie stwierdzić: „I grew up in Dublin. I love Dublin. If I’d grown up on a farm and was retarded, Bruges might impress me. But I didn’t so it doesn’t” [Wychowałem się w Dublinie. Kocham Dublin. Gdybym dorastał na farmie i był opóźniony, być może Brugia wywarłaby na mnie wrażenie. Ale tak ze mną nie było, więc nie wywiera]. Cały paradoks jak dla mnie polega na tym, że Ray nieświadomie zachowuje się dość prymitywnie, a Dublin nie posiada nawet w 1/3 uroku Brugii.


 


Brugia zauroczyła mnie i kto chce, może doszukiwać się przyczyny tego uwielbienia w moim wiejskim pochodzeniu. Ale jak można nie zakochać się w tak romantycznym mieście, które autentycznie wydaje się być wyjęte z jakiejś bajki: tętent końskich kopyt ciągnących dorożki po wybrukowanych uliczkach wspaniale współgra z licznymi kanałami Brugii, dostojnymi łabędziami i całym mediewistycznym akcentem starówki. Tysiące turystów potwierdzają niezaprzeczalny urok tego miasta. Po kanałach non stop kursują barki po brzegi wypełnione ludźmi, którzy nieraz pokonali ogromne odległości, by znaleźć się nie gdzie indziej tylko właśnie w tym małym, kameralnym miasteczku na północnym zachodzie Belgii.


 


Brugia jest taką uroczą, prowincjonalną perełką architektoniczną. Bijącym sercem Flandrii, miastem często nazywanym „Wenecją Północy” ze względu na jej arterie wodne. To miasto uroczych mostków, pysznych wyrobów czekoladowych, interesujących muzeów i zabytków. Tu niemalże każda uliczka jest dopracowana, a każdy zakątek wypieszczony, przez co całość prezentuje się niezwykle estetycznie, elegancko i schludnie.


 


Śmieci nie mają tutaj prawa bytu, bo mogłyby zburzyć idealny wizerunek tego miasta. To po raz kolejny nasuwa skojarzenia o bajce, bo chyba tylko tam można sobie wykreować tak nieskazitelną scenografię w połączeniu z boskimi pejzażami. Tylko w niedzielny poranek spacerowałam po opustoszałych uliczkach, a pod nogami gdzieniegdzie leżały gazety i inne odpadki – pozostałość po weekendowej zabawie nocnej. Szybko się ich pozbywano - tak, by ulice znów były czyste, gdy miasto zupełnie wybudzi się ze snu. Odpadki są elementem, który nie pasuje do tutejszej układanki.




 




Brugia jest także miastem rowerów. Wielu turystów decyduje się właśnie na nie, my jednak postanowiliśmy zwiedzać miasto na piechotę. Bo po pierwsze miasto jest stosunkowo niewielkie i zwarte, przez co odległości pomiędzy poszczególnymi atrakcjami nie są duże. A po drugie w takim miejscu jak to każdy krok jest przyjemnością. Pod warunkiem, że nie jest się słodką blondynką-elegantką, która zwiedza Brugię w zabójczych szpilach. Wybrukowane uliczki są tutaj normą, a wygodne buty mogą znacznie uprzyjemnić nasz pobyt w tym mieście. Trzeba też patrzeć pod nogi – chwila nieuwagi może zaowocować upadkiem, czego zresztą byłam świadkiem.


 


Największe skupiska ludzi oczywiście znajdują się w ścisłym centrum. W Brugii wszystkie drogi prowadzą na rynek, Markt, nad którym dumnie wznosi się symbol miasta – wysoka na 83 metry dzwonnica Belfort. Wieżę wraz z przylegającymi do niej sukiennicami wzniesiono w XIII wieku, a później kilkukrotnie modyfikowano. Strażnica służyła dawniej między innymi do wypatrywania pożarów będących prawdziwą plagą w XIII i XIV-wiecznej Brugii. Dziś w Belfort mieści się cenny karylion złożony z 47 dzwonów. Każdy z nich wygrywa inną melodię i każdy dźwięk oznacza co innego. Sporą atrakcję stanowi możliwość wspięcia się na wieżę. Do pokonania jedynie 366 stromych schodków. Panorama okolicy warta jest wysiłku. Romantycznie spowite poranną mgłą dachy Brugii w kolorze sieny palonej na długo zostają w pamięci. Widok wart grzechu, choć niewątpliwym minusem są kraty wstawione w okna dzwonnicy.


 


W bardzo bliskiej odległości od Markt leży Burg – drugi plac rynkowy Brugii, gdzie znajduje się między innymi bogato zdobiony, gotycki ratusz z XIV wieku i słynna Bazylika Świętej Krwi. Świątynia złożona jest z dwóch części: niższej romańskiej i wyższej gotyckiej. To w tej drugiej części znajduje się relikwiarz przywieziony w XII wieku przez hrabiego Diederika van den Elzas [Thierry’ego Alzackiego] z krucjaty do Ziemi Świętej. Hrabia otrzymał tajemniczą ampułkę w uznaniu swoich zasług w walce z niewiernymi. Mówi się, że relikwiarz zawiera zaschniętą krew Chrystusa. Nigdy nie brakuje chętnych, by go obejrzeć. Podobnie jak zainteresowanych udziałem w corocznej, bardzo ważnej dla miasta, procesji Świętej Krwi mającej miejsce w Święto Wniebowstąpienia.


 



Wstęp do świątyni jest bezpłatny, opłatę uiszcza się tylko wtedy, gdy chce się wejść do Muzeum Świętej Krwi, które niespecjalnie mnie urzekło. Ma niewielkie rozmiary, niewiele eksponatów, spokojnie można je pominąć. Dużo tu turystów, ale nie ma zatoru i przepychania. Każdy, kto chce podejść i dotknąć relikwiarza z krwią, musi ustawić się w kolejce. Wierni kładą rękę na fiolce i w ciszy odmawiają krótką modlitwę. Nad całością procesu czuwa kapłan. Po każdym dotyku turystów przeciera szmatką relikwiarz. Słychać dźwięk monet wpadających do pojemnika na datki ulokowanego w bezpośrednim sąsiedztwie naczynia z krwią Chrystusa i szmery, jakie tworzą turyści. Ruch odbywa się płynnie, więc wizyta w bazylice jest dość krótka.


 

wtorek, 22 listopada 2011

Brugia - dama wśród belgijskich miast



W Brugii zakochałam się, zanim się w niej pojawiłam. To był klasyczny przykład realizacji marzeń. Zaczęło się niespodziewanie i spontanicznie w wakacyjny weekend, kiedy obejrzałam film „In Bruges”, znany również jako „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj”. Gwiazdorska obsada,  piękne zdjęcia i niebanalne dialogi przemawiające do mojego poczucia humoru sprawiły, że film szybko utorował sobie drogę do mojego prywatnego panteonu ulubionych produkcji. Pokazywane w nim miasto zauroczyło mnie. Żaden inny film – obojętnie czy był kręcony w Londynie, Paryżu, Biarritz, Hiszpanii czy w Toskanii – nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Sfilmowana Brugia jawiła się jako magiczne, tajemnicze i przepiękne miejsce. Doszłam wtedy do wniosku, że mam dwie opcje: zastanawiać się, czy rzeczywiście jest tam tak ładnie, albo pojechać i przekonać się na własnej skórze. Wybrałam opcję drugą. Kilka dni później mieliśmy już zarezerwowane bilety lotnicze.


 


Największy mit związany z Brugią? To nie jest mało znane miasto. Żadna tam terra incognita – miasteczko nie zadeptane setkami tysięcy stóp turystów, które tylko czeka na to, by je odkryć. Brugia to piękne, romantyczne i wspaniale zachowane miasto średniowieczne. I nie jest to żaden sekret. Co najwyżej tajemnica poliszynela. Dużo tutaj przybyszów z przeróżnych zakątków świata – nawet jeśli nie jest to szczyt sezonu turystycznego. Bo ta malowniczość i uroda Brugii to zarazem jej błogosławieństwo i przekleństwo. W prawdziwie ruchliwe dni „turystycznego szczytu” w obrębie starego miasta znajduje się więcej zwiedzających niż mieszkańców. To miasto zwiedza się cały rok. Śmiem twierdzić, że Brugia jest zawsze piękna, a stopień jej urody tylko lekko się zmienia: zmniejsza się delikatnie pod koniec roku po to, by na wiosnę i lato znów prezentować się w pełnej krasie.


 


To nie był szczyt sezonu, a mimo to mieliśmy przedsmak tego, co mogłoby nas tutaj spotkać w środku lata. W porannym pociągu intercity z Gandawy do Brugii staliśmy przez całe dwadzieścia minut drogi. Wszystkie miejsca siedzące były zajęte. W samym mieście niewiele lepiej. Na dworcu tłok przed przystankiem autobusowym, skąd odjeżdżały autobusy do centrum. Ścisk, bezdech i wytrzeszcz oczu gwarantowany pod wpływem napierającej masy. Jakiś turysta przeciskając się, uderzył plecakiem Belgijkę. Kobieta szybko przeszła do słownej ofensywy w rodzimym języku. Nie wiem, co dokładnie mówiła, ale jestem w stanie iść o zakład, że nie była to pieśń pochwalna. „Ale go zrugała” - podsumowuję cicho po zakończeniu jazgotu kobiety. „Nic dziwnego. Nadepnął jej na nogę, a potem przyłożył plecakiem. W środkach transportu ściąga się wypchane plecaki...” - słusznie zauważa Połówek.


 


Zatapiam się na chwilę w myślach, z których wyrywa mnie nagłe poruszenie. Ten sam turysta wyciąga aparat w stronę młodego chłopaka, który dopiero co pojawił się u mojego boku. Macha do niego z satysfakcją wypisaną na twarzy, mówi „hello” i próbuje go sfotografować. Atmosfera robi się ciężka i przytłaczająca. Okazuje się, że mój sąsiad w zaniedbanym ubraniu jest złodziejaszkiem i właśnie został nakryty przez wspomnianego turystę. Chłopak irytuje się, kiedy facet natarczywie próbuje go sfotografować, wreszcie odburkuje coś, „pozdrawia” turystę serdecznym palcem i zaszywa się na innym siedzeniu. Zaciąga kaptur na głowę, nonszalancko opiera nogi na szybie i wyciąga komórkę. Kierowca autobusu kontroluje sytuację, rzucając raz po raz okiem na lusterko. Pojazd jest monitorowany, ale to - jak widać - nie jest w stanie odstraszyć bezczelnych kieszonkowców.


  irlandzki akcent




Brugia jest miastem, które doskonale wie, co oznacza sukces gospodarczy, lecz wie także, jak smakuje porażka. W XIV i XV wieku miasto dobrze prosperowało i przechodziło przez okres boomu w handlu wełną i suknem. XVI wiek nie był już tak łaskawy – przyniósł Brugii utratę swego znaczenia, a kolejne stulecia tylko pogorszyły sytuację.


 


Pozytywne zmiany przyszły dopiero pod koniec XIX wieku, kiedy ukazała się powieść Georgesa Rodenbacha „Bruges-la-Morte”, co można przetłumaczyć jako „Martwa Brugia”. Książka, udekorowana czarno-białymi fotografiami i przedstawiająca Brugię jako nostalgiczne, uśpione i tajemnicze miasto, spotkała się z dużym zainteresowaniem poza granicami kraju. Niszczejące i zaniedbane uliczki wreszcie doczekały się momentu swojej reinkarnacji. Mądry program konserwacji zabytków spełnił rolę defibrylatora – tchnął życie w dogorywające miasto.




 




Wynajęto cenionego architekta, Louisa Delacenserie, specjalistę w swoim fachu, który umiejętnie wykorzystał swoją wiedzę i nie tylko pięknie odrestaurował oryginalne, średniowieczne budynki, lecz także wzbogacił miasto o nowe budowle w stylu neogotyckim. Cały fenomen polegał na tym, że nowe budowle wyglądały jak stare, czyli idealnie wtopiły się w architekturę miasta. Bez zgrzytów, bezboleśnie. Dlatego dziś spokojnie można powiedzieć, że ci wszyscy turyści spacerujący po wybrukowanych, wąskich uliczkach Brugii nie są tutaj przez przypadek. Miasto przygotowywało się do ich wizyty już pod koniec XIX wieku.


 


Brugia po liftingu roztaczała wspaniały czar, a jej urodę szybko doceniono. W efekcie całe stare miasto trafiło na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Brugię leżącą w prowincji o nazwie Flandria Zachodnia bezsprzecznie uważa się za damę wśród belgijskich miast. Mogłabym tutaj wymienić kilkanaście przymiotników określających to miasto, ale czuję, że wystarczy, jak po prostu zacytuję Harry’ego ze wspomnianego na początku „In Bruges” [gorąco polecam oglądanie w oryginale]: „it’s a fairytale fucking town”. Cholernie bajeczne miasto, mówię Wam.


 


piątek, 11 listopada 2011

Na podbój Belgii: Gandawa



Gandawa jest dość dużym i przyjemnym miastem leżącym w północno-zachodniej części Belgii. Jej nazwa wywodzi się od celtyckiego słowa „ganda” oznaczającego spływ dwóch rzek i jest jak najbardziej adekwatna. Miasto leży u ujścia rzeki Leie do Skaldy i to właśnie temu czynnikowi zawdzięcza sporo swego uroku. Kanały w połączeniu z nietuzinkową architekturą tworzą mieszankę przyjemną dla oka: miło się tu spaceruje, przyjemnie zwiedza i odpoczywa. Wrażenia estetyczne odrobinę zepsuły mi dość częste roboty drogowe i prace renowacyjne prowadzone nad niektórymi zabytkami. Jednak dla zachowania równowagi miasto zaoferowało mi przyjemną - dość kameralną powiedziałabym - atmosferę i ciekawe zabytki, przez co w ostatecznym rozrachunku bilans wyszedł na plus.


 


Na swojej prywatnej liście największych atrakcji tego miasta umieszczam twierdzę Gravensteen, o której pisałam tutaj. Bez tego zamku Gandawa nie byłaby tym samym miastem. Warownia jest świetnym odnośnikiem do ciekawych czasów średniowiecza i myślę, że powinna się znaleźć w planie każdego turysty odwiedzającego to miasto. Nawet tego, który nie jest miłośnikiem ufortyfikowanych, mediewistycznych budowli. Czasami warto porzucić „ziemską” perspektywę, by popatrzeć na miasto z tej mniej pospolitej – z lotu nisko szybującego ptaka. A to jest właśnie możliwe z zakończonych blankami zamkowych murów lub z platformy widokowej w Belfort - strażnicy miejskiej.


 


Jednak Belfort, ważny symbol wolności mieszkańców Gandawy, tak prawdę powiedziawszy – w przeciwieństwie do zamku – nie ma zbyt wiele do zaoferowania, mimo iż cena wstępu wynosi tu 5€ i jest tylko o trzy euro niższa. Pomimo tego, że zabytek znajduje się na liście Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO, zaryzykowałabym stwierdzenie, że większość turystów pojawia się tutaj tylko po to, by zerknąć na miasto ze „szczytu” wieży.


 


Zadaniem Belfort było alarmowanie mieszkańców o zbliżających się zagrożeniach i wzywanie ich do walki - wznosząca się na 90 metrów wieża świetnie się w tym spisywała. Długi ciąg wąskich i krętych schodków łączy kilka kondygnacji dzwonnicy, w których umieszczono skromne ekspozycje. Nie jest to jedyna opcja dotarcia do platformy widokowej, jako że powiew nowoczesności zaowocował pojawieniem się w wieży windy, z której zresztą chętnie korzystają turyści i z którą zapoznała się także autorka bloga. Od XIV wieku szczyt wieży zdobi złocony smok, któremu poświęcono jedną z wystaw wewnątrz strażnicy. W wieży znajduje się także ceniony przez znawców karylion, czyli zespół dzwonów wieżowych o zróżnicowanych tonach.


 


Znajdująca się nieopodal wieży St Baafskathedraal, niezbyt zachwycająca z zewnątrz katedra świętego Bawona, słynie głównie z jednego dzieła – Ołtarza Baranka Mistycznego. To specyficzna kombinacją dwunastu obrazów przypisywanych dwóm braciom: Janowi i Hubertowi van Eyck. Gra świateł w tym dziele sprawia ponoć, że obserwator odnosi wrażenie, iż namalowane postacie oświetlają delikatne promienie słońca. Jednak pomimo moich usilnych prób dopatrzenia się tego fenomenu, nie zobaczyłam w obrazie niczego nadzwyczajnego. Ani w jego replice, ani w oryginale.


 


Wstęp do świątyni jest darmowy – co uważam za duży plus – zatem każdy zwiedzający może przyjrzeć się replice. Jednak nie każdy może porównać kopię z oryginałem. Za oglądnięcie tego drugiego trzeba zapłacić 4 euro. W tej cenie otrzymuje się audioprzewodnik odtwarzający informacje. Zbyt szczegółowe według mnie.


 


Wysłuchanie wszystkiego, co miał do przekazania mój nieożywiony narrator, okazało się dla mnie zbyt nużącym i czasochłonnym zadaniem. Połówek okazał się zdecydowanie bardziej twardym zawodnikiem, ja natomiast pod koniec „wykładu” wyszłam, bo treść mnie nużyła, a powietrze najwyraźniej nie sprzyjało. Nie chciałam też zakłócać innym ciszy swoim atakiem kaszlu. Szkoda mi też było pięknego i słonecznego dnia, który mogłam spędzić na zewnątrz, nie zaś w zaciemnionym, posępnym pomieszczeniu.


 


Nie widziałam zbyt dużej różnicy pomiędzy repliką a autentykiem, zatem decyzję, czy warto płacić za oglądnięcie oryginału pozostawiam Wam. Katedrę jednak warto odwiedzić. Trójnawowe wnętrze w pierwszym momencie mnie zaskoczyło – świątynia prezentuje pokaźne rozmiary i zawiera wiele bogatych ornamentów i detali, na które warto zwrócić uwagę. Miłym akcentem jest także wizyta w krypcie kościelnej.


 


Gandawa od strony kulinarnej wymaga dostosowania się turystów do utartych zasad panujących w restauracjach. Lunch można spożywać od 12:00-14:00, a kolację od 18:00. I naprawdę nie należy liczyć na to, że turystyczne miasto, do których Gandawa bez wątpienia się zalicza, zmieni dla nas swoją rutynę. Gdy przed 18:00 wygłodniali zjawiliśmy się w jednej z restauracji na rynku, mogliśmy jedynie liczyć na coś do picia. Jedynym smakowitym kąskiem okazał się młody i atrakcyjny kelner. Choć, prawdę powiedziawszy, cappuccino też było smaczne.


 

środa, 26 października 2011

Gravensteen - zamek hrabiów Flandrii

Gandawy nie było w moich planach. Kiedy jednak moja znajoma Belgijka dowiedziała się, że wyruszamy do jej ojczyzny, poleciła mi Gent – bo taka jest flamandzka nazwa Gandawy. Poszperałam w sieci, by zorientować się, co też ciekawego może mi zaoferować to miasto. Trafiłam na pewne zdjęcie i w momencie, w którym je zobaczyłam, wiedziałam już, że innej opcji nie ma – że muszę tam pojechać. Wiedziałam też, że wcale nie będę musiała wysilać się, by przekonać Połówka do tego pomysłu.


 


Fotografia przedstawiała tamtejszą twierdzę. Imponującą, malowniczo ulokowaną, intrygującą. Jeśli prawdą jest, że każdy z nas ma pewne odchylenia od normy, to naszym bez wątpienia jest zamiłowanie do wszelakich warowni. Jeśli jakieś miasto może pochwalić się posiadaniem zamku w swoich granicach, to dla mnie jest to wystarczający powód, by się tam zjawić. A szanse znalezienia się w tym mieście są wprost proporcjonalne do atrakcyjności danego zamku.
 


Zamkiem, który mnie zaintrygował, okazała się średniowieczna twierdza o nieco skomplikowanej dla mnie nazwie, jako że nigdy nie udało mi się posiąść umiejętności władania językiem flamandzkim. Gravensteen znaczy tyle co „zamek hrabiego”. Jednak myli się ten, kto myśli, że budowla pełniła tylko taką funkcję. Historia tej fortecy jest  dużo bardziej zagmatwana.


 


Twierdza została wzniesiona pod koniec XII wieku przez ówczesnego hrabiego Flandrii, Filipa Alzackiego. Hrabia w czasie swej wyprawy do Ziemi Świętej naoglądał się zamków krzyżowców i postanowił wybudować podobną fortecę, aby podkreślić swój status i pokazać mieszkańcom Gandawy, kto tu rządzi.


 


Współczesna forma zamku nie jest jednak pierwszą – już w IX wieku stała w tym miejscu inna forteca. Była jednak prymitywna i drewniana, z czasem więc zastąpiono ją bardziej trwałą, kamienną konstrukcją. Niewątpliwym atutem budowli było położenie – twierdzę częściowo obmywa rzeka. Kiedyś położenie to odgrywało strategiczną rolę. Dziś jest tylko naturalną dekoracją. Bardzo malowniczą i fotogeniczną zresztą.


 






Hrabiowie Flandrii rezydowali tutaj do XIV wieku. Potem znaleźli sobie nowe, dużo wygodniejsze lokum, a w historii Gravensteen rozpoczął się nowy rozdział. Upływ czasu przyniósł nowe zmiany: twierdza była siedzibą sądu, więzieniem, a w pewnym momencie używano jej nawet jako fabryki, co pozostało nie bez znaczenia dla sylwetki Gravensteen. Na zamkowym dziedzińcu wznoszono domki dla robotników – często zresztą z kamienia pochodzącego z zamkowych ścian. Dobudowywano je także do zewnętrznych ścian twierdzy. To wszystko sprawiło, że Gravensteen praktycznie zniknęło wewnątrz powstałych baraków. Na fotografiach z XIX wieku widać, że zamku... nie widać.


 


Dzisiaj, kiedy patrzy się na sylwetkę zamku, ciężko uwierzyć, że w pewnym momencie była ona w opłakanym stanie. Że niewiele brakowało, by tego zamku w ogóle tutaj nie było. A jednak to prawda. W historii Gravensteen nadszedł taki moment, który chyba czeka większość budowli – twierdza stała się ruiną. Pod koniec XIX wieku jej stan był tak żałosny, że postanowiono ją zburzyć. Ocalenie nadeszło w postaci miejskich władz, które nabyły ruiny i przystąpiły do wdrażania planu mającego na celu przywrócenie świetności zamku. Choć wiele osób uznawało ten pomysł za absurdalny, czas pokazał, że była to słuszna decyzja i właściwa inwestycja. Chociaż nawet obecnie nie brakuje sceptyków, którzy podkreślają, że w wyniku tak intensywnego programu renowacyjnego zamek nie może uchodzić za autentyczny. Dla podróżników argumenty te najwidoczniej nie mają zbyt dużej mocy, bo twierdza jest popularną atrakcją turystyczną.


 


Kiedy przekraczałam bramy zamku, czułam się tak jak dziecko wpuszczone do Disneylandu. Za 8 euro można wyruszyć w podroż do zamkowej przeszłości, której długość uzależniona jest tylko od nas samych. Choć wkraczając do pierwszej komnaty miałam dziwne wrażenie, że ta twierdza nie zaoferuje mi nic ciekawego, czas pokazał, że się myliłam.


 


Zamek mieści w swym wnętrzu dwa muzea. Pierwsze zawierające gabloty ze zbroją i wszelkiego rodzaju bronią średnio mnie zainteresowało. Miłośnik militariów pewnie byłby wniebowzięty przebywając w świecie sztyletów, mieczy, lanc i kusz. Mnie dużo bardziej zainteresowało muzeum poświęcone narzędziom i metodom torturowania przypominające o niezbyt chlubnej i krwawej przeszłości zamku i miasta. Kolekcję wzbogacono między innymi o oryginalne narzędzia pracy ostatniego kata Gandawy. Włosy jeżą się na ciele, a żołądek wykonuje niebezpieczne salta, kiedy patrzy się na te ekspozycje i ogląda ilustracje objaśniające. Znajdująca się tu gilotyna nie jest autentyczna [urządzenie to wynaleziono dopiero w XVIII wieku, jednak już wcześniej istniały podobne konstrukcje], ale umieszczone w niej ostrze jest oryginalne. Niby czyste, a tak naprawdę zbrukane krwią.


 


Twierdzę zwiedza się bez przewodnika, samemu albo w towarzystwie audioprzewodnika, z którego tym razem nie skorzystaliśmy. Nawet i bez tego wynalazku zwiedzanie nie stwarza problemów– wytyczono specjalną trasę oznaczoną kilkunastoma punktami. Poszczególne pomieszczenia zawierają informacje, ale oczywiście uprzednie zapoznanie się z historią zamku jest jak najbardziej wskazane, bo dzięki temu możemy tylko bardziej skorzystać z wizyty w Gravensteen. Dużym plusem twierdzy jest możliwość dotarcia na sam szczyt i podziwiania panoramy miasta.