Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja filmowa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja filmowa. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 16 grudnia 2014

Kiedy łowca staje się zwierzyną. "The Grey" - pseudorecenzja

O „The Grey” słyszałam coś tam, kiedyś tam. Tak na dobrą sprawę to jeszcze tydzień temu nie powiedziałabym na jego temat nic poza tym, że ma w obsadzie charyzmatycznego Irlandczyka, Liama Neesona. Jednak w czasie moich ostatnich zakupów w Tesco los zaprowadził mnie do stoiska z płytami CD i DVD, gdzie mój niedbale błądzący wzrok zatrzymał się na Neesonie, znajdującym się na okładce filmu. Pięć euro? Tanioszka! Biorę!


Filmu nie obejrzałam jeszcze tego samego wieczoru. Okazja nie sprzyjała, inne sprawy niecierpiące zwłoki domagały się mojej uwagi. Odłożyłam go zatem „na później”, bo przecież płyta nie zając, nie ucieknie, a co nagle, to po diable. A skoro już mowa o diable, to jest coś, czego od pewnego czasu unikam jak diabeł wody święconej – blurbów, a mówiąc bardziej zrozumiałym językiem – streszczeń filmu bądź książki zamieszczanych z tyłu na okładce. Można się bowiem natknąć w nich na minę spoilerem zwaną. A ja lubię podchodzić do filmu niczym do Kinder niespodzianki. Nie chcę wiedzieć, o czym dokładnie jest i co będzie się działo przez pierwsze kilkadziesiąt minut. Lubię znać gatunek, by uniknąć tych, których nie lubię, ale niekoniecznie tematykę.

O filmie przypomniałam sobie w sobotnie popołudnie. Jako że uwinęłam się już ze sprzątaniem domu, z czystym sumieniem mogłam poświęcić resztę czasu na przyjemności. Tylko że z pękającą od bólu głową i narastającym bólem brzucha średnio widziało mi się robienie czegoś kreatywnego. Czytanie, pisanie, wkuwanie – nie tym razem. Ale oglądanie już tak.

Naciśnięcie przycisku pilota przeniosło mnie do nieco depresyjnej rzeczywistości Johna Ottwaya granego przez Neesona. Do realiów jego pracy, która – jak sam mówi – znajduje się na końcu świata. Pomiędzy byłych więźniów, uciekinierów, włóczęgów, dupków. Men unfit for mankind.

John jest myśliwym. Wynajęto go do zabijania wilków i do ochrony swoich kolegów przed nimi. Mocny i twardy jest tylko z zewnątrz. W środku tymczasem zjadają go zgryzoty. Kiedy go poznajemy, sam jest niczym ranne, krwawiące i obolałe zwierzę, któremu zostało już niewiele życia. Ale to już wkrótce ma się zmienić. Nasz bohater jeszcze nie wie, że wsiadając do samolotu, będzie jednym z nielicznych, którzy wyjdą z niego cało i żywo. I w tym momencie rozpoczyna się kino survivalowe osadzone w zimnym i nieprzyjaznym środowisku Alaski.

„The Grey”, znany w Polsce jako „Przetrwanie”, jest dramatem o zmaganiu się z własnymi słabościami i strachem. O przewrotnej ludzkiej naturze, która chwilę wcześniej może pragnąć samobójstwa, a niedługo potem z całych sił desperacko chwytać się życia. To film o woli przetrwania, ale także o śmierci. I o tym, że można zmierzyć się z nią na dwa sposoby: bierny i czynny. Można się poddać, ale można też walczyć.

Z samym filmem też można obejść się na dwa sposoby. Można potraktować go bardzo dosłownie. W sposób płytki i niemetaforyczny. Widzieć tylko to, na co się patrzy i nic poza tym. Można też zrobić coś zgoła odmiennego. Dostrzec w filmie przenośnię, głębszy sens i drugie dno. Mam wrażenie, że reżyser i scenarzysta, Joe Carnahan, zachęca nas do sposobu drugiego, bo kiedy tworzył „The Grey”, sięgnął delikatnie do dydaktyzmu i moralizatorstwa. Maybe I’m just seeing things…

Nie twierdzę, że „Przetrwanie” to najlepszy film jaki widziałam. Nie powiedziałabym też, że to mocny thriller, bo dla mnie nie do końca wpisuje się on w „rysopis” dreszczowca. Za to z łatwością wskoczył w ramy dramatu. Dobrego dramatu. Tematyka nie jest innowacyjna, można mieć déjà vu, wrażenie „ale to już było”. Sama przez moment pomyślałam, że będę oglądać drugi „Alive”. Widz oglądając film czuje pismo nosem. Instynktownie domyśla się, co będzie się działo. Gdybym teraz zrobiła ankietę na temat losów grupki bohaterów ocalałych z katastrofy, pewnie wszyscy udzieliliby poprawnej odpowiedzi.

Trzeba też przymknąć oko na pewną dozę nierealizmu. To jest akurat coś, czego widz musi się w pewnym momencie swojego życia nauczyć. Twórcy w pewnych sytuacjach ponaciągali rzeczywistość, może nieco zdeformowali obraz krwiożerczych wilków, ale nie na tym należy się skupiać. Dobra gra aktorska, a także nastrojowa i udana ścieżka dźwiękowa rekompensują minusy. No i ta Alaska - surowa, piękna i zabójcza. Niczym femme fatale. I to coś, czego nie potrafię zdefiniować, a co sprawia, że film mimo wszystko zapada w pamięć.

wtorek, 30 września 2014

Horror zamiast dramatu, czyli wrażenia po seansie "If I Stay"

Nie znoszę być niepunktualna i nie cierpię osób, które notorycznie mają problem z przychodzeniem na czas. Ale mimo to chyba zacznę regularnie spóźniać się do kina. Tak o 10-15 minut, by pominąć wszystkie reklamy. Nie od dziś bowiem wiadomo, że film zrośnięty jest z reklamą jak bliźniak syjamski i jedno bez drugiego funkcjonować nie chce.

Tak prawdę powiedziawszy to nawet mi one specjalnie nie przeszkadzają. Reklamy, nie bliźniaki. To, co mnie irytuje, to moja podatność na nie. Bo rzadko zdarza się, bym po obejrzeniu jakiegoś przedseansowego zwiastuna, nie pomyślała sobie: „O, to chciałabym zobaczyć!” Skutek przeważnie jest taki sam: idę do kina z nastawieniem „to już ostatni film w najbliższym dziesięcioleciu”, a wychodzę z niego przekonana, że niedługo znów się tam pojawię. To już chyba podchodzi pod jakieś uzależnienie.

 


O „If I Stay” wiedziałam naprawdę niewiele. Ze strzępków zamieszczonych w trailerze tuż przed projekcją „The Grand Seduction” wyciągnęłam najważniejsze dla mnie wnioski: to film z serii tych, na które zabiera się ze sobą ponton, albo przynajmniej kapok, by nie utonąć w morzu łez.

Wyposażona w kamizelkę ratunkową i torbę chusteczek higienicznych wyruszyłam do kina. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że trafiłam na horror, który rozgrywał się bezpośrednio przed moimi oczami. A na to, proszę państwa, się nie pisałam.

Od głośnej nastolatki w kinie gorsza jest chyba tylko jedna rzecz: cała grupa rozwrzeszczanych małolat, które wręcz proszą się o to, by udzielić im bolesnej lekcji elementarnych zasad dobrego wychowania.

Kiedy zobaczyłam osiem małolat objuczonych żarciem jak wielbłąd pustynny, zajmujących cały rząd przede mną, wiedziałam już, że jest źle. Bo albo doszło do wybuchu trzeciej wojny światowej, a małolaty pomyliły kino z bunkrem, albo przez najbliższe dwie godziny będę skazana na dodatkowe „efekty dźwiękowe”. Krótko mówiąc: byłam w czarnej dupie. To znaczy sali - w czarnej sali byłam.

Jeszcze nie upłynęło pięć minut filmu, a już się zaczęło. Mlaskanie, ciamkanie, siorbanie, przeżuwanie, szuranie i wpierdzielanie całego tego zapasu żarcia, który pewnie wystarczyłby etiopskiej rodzinie na cały rok życia. W międzyczasie zaś głośne gadanie, wymienianie uwag i konsultowanie z psiapsiółkami tego, co się zobaczyło na ekranie.

Nigdy nie sądziłam, że to napiszę, ale teraz po prostu muszę to zrobić: najwyższy czas wprowadzić obowiązkowe testy na inteligencję dla każdego, kto chce przekroczyć próg kina. Bo choć „If I Stay” dostępny jest dla widowni w kategorii wiekowej 12+, to i tak dla niektórych był to zbyt trudny do zrozumienia obraz. Jak dobrze, że we wspomnianej grupie znalazła się choć jedna dziewczyna, która miała dwucyfrowe IQ, bo w przeciwnym razie przez kolejne pół godziny cała reszta próbowałaby zrozumieć to, co właśnie zobaczyła na ekranie. „To jej matka”, „to ona sama w przeszłości” na szczęście wystarczyły, by chwilowo zamknąć smarkulom rozdziawione gęby.

Gdybym tego nie widziała na własne oczy, to może bym nie uwierzyła, że można być tak niewychowanym i bezczelnym. Do wyżej wymienionych czynności dołączyły wkrótce kolejne: nieśmiertelne bawienie się smartphonem, świecenie latarką w telefonie, głośne opowiadanie koleżankom, co się działo, kiedy one akurat były poza salą kinową, odbieranie telefonu i hicior całego wieczoru: stawanie w otwartych drzwiach sali i nawoływanie psiapsiółek. Pierwsze miejsce ex aequo zajmuje także rzucanie popcornem, co ostatecznie niespodziewanie posłużyło mi do rozładowania stresu. Każde uprażone ziarenko z satysfakcją miażdżyłam stopami niczym folię bąbelkową. Kiedy wreszcie na salę wkroczył pracownik kina, by uciszyć małolaty, chciałam go uściskać z wdzięczności.

O fabule samego filmu napisać można naprawdę krótko. „If I Stay” znany w Polsce jako „Zostań, jeśli kochasz” oparty jest na powieści Gayle’a Formana o tym samym tytule. To film, w którym główne role odgrywa para nastolatków: Mia [Chloë Grace Moretz] i Adam [Jamie Blackley]. Obydwoje młodzi, piękni, utalentowani, grający na swoich ukochanych instrumentach muzycznych, a do tego zakochani w sobie. Sielankę burzy tragiczny wypadek samochodowy, w wyniku którego Mia zapada w śpiączkę i doświadcza eksterioryzacji, a mówiąc po ludzku i obrazowo: dziewczyna wychodzi z siebie i staje obok. Mia zostaje tymczasowo uwięziona między życiem i śmiercią. Tylko od niej samej będzie zależało, czy przeżyje. Będzie musiała sobie odpowiedzieć na tytułowe pytanie: If I Stay? Co będzie, jeśli zostanie.

Prawdę powiedziawszy to trochę inaczej wyobrażałam sobie ten film. Myślałam na przykład, że to będzie jakaś chronologiczna całość ujęta w standardowe ramy. Ale chyba przestanę myśleć, bo najwyraźniej mi to nie wychodzi. Dostałam film napakowany flashbackami z „duchem” w roli głównej. Ale uroczym duchem, wypadałoby dodać. Fanką Chloë zostałam po obejrzeniu „Kick-Assa”, gdzie świetnie się spisała jako Hit-Girl. Tu jako Mia nie jest zła, aczkolwiek jej gra nie do końca mnie przekonała, tak samo zresztą jak przedstawiony obraz super wyluzowanych rodziców. Zabrakło mi większych emocji zarówno u niej, jak i u mnie.

Film wcale nie okazał się tak ckliwy, jak myślałam. A mówię to jako osoba, której bezrobocie niestraszne – spokojnie mogłabym zostać zawodową płaczką. Spodziewałam się, że po wyjściu z kina będę miała tak roztarty tusz do rzęs, że spokojnie można by mnie wziąć za Jokera. A tu rozczarowanie: jedna, dwie małe łezki i to wszystko. Wspomnieć jednak muszę, że za moimi plecami odchodziło głośne łkanie i zawodzenie.

Wynudziłam się dość mocno i sama już nie wiem, czy wyrosłam z tego rodzaju filmów, bo jest to produkcja zdecydowanie bardziej nakierowana na nastolatków, czy po prostu zawiodły okoliczności, w jakich go oglądałam. Mimo wszystko miło było sobie popatrzeć na główną parę bohaterów, a już w szczególności na młodziutką Chloë o dziewczęcej, świeżej urodzie i o zmysłowych, naturalnych ustach, których mogłaby jej pozazdrościć celebrytka znana z tego, że jest znana - Natalia Siwiec. Ta pani w swojej sztuczności bije na głowę nawet kultową Barbie.

A tak w ogóle, to nie lubię być oszukiwana – „If I Stay” to kolejny film, w którym nie pojawia się piosenka umieszczona w zwiastunie, mam tu na myśli „Say Something”. Choć ścieżka dźwiękowa w filmie jest dość przyjemna, to jednak czekałam na tę wspomnianą piosenkę. Na próżno.

Może jeszcze kiedyś dam drugą szansę „Zostań, jeśli kochasz” i obejrzę go w domowym zaciszu, teraz jednak mam w planach przeczytanie książki Formana. Film jednak mogłabym podsumować jednym smutnym słowem: rozczarowanie.

sobota, 20 września 2014

Pseudorecenzja "The Grand Seduction"

Pomysłowość ludzka nie zna granic.

W ekstremalnych sytuacjach w przypływie adrenaliny jesteśmy w stanie wykrzesać z siebie niemal nadludzką siłę. I podobnie rzecz ma się w przypadku naszej wyobraźni. Postawieni na ostrzu noża damy z siebie wszystko, by z niego nie spaść, albo przynajmniej jak najdłużej na nim balansować. I właśnie w takiej dramatycznej sytuacji - kiedy to ważyły się ich losy, ich być albo nie być, mieć albo nie mieć - postawieni zostali mieszkańcy uroczej wioski rybackiej o wdzięcznej nazwie Tickle Head.

Lata dobrobytu już dawno się skończyły w tej smaganej wiatrem nowofundlandzkiej osadzie. Ci, którzy kiedyś urabiali sobie ręce po łokcie parając się rybołówstwem, dziś zasilają szeregi bezrobotnych. Inni zaś decydują się na wyjazd z wioski w nadziei na lepsze życie poza jej granicami. Mówiąc krótko: jest źle.

Nic zatem dziwnego, że kiedy pewnego dnia pojawia się światełko w tunelu – szansa wybudowania w Tickle Head fabryki, która wygenerowałaby wiele miejsc pracy – lokalna ludność zrobi wszystko, by nie zmarnować takiej okazji. Tylko jak u licha sprowadzić do wioski lekarza? A przede wszystkim jak go w niej zatrzymać? Oto jest pytanie na miarę szekspirowskiego to be or not to be? Bez lekarza nie będzie fabryki, a bez fabryki nie będzie lepszego życia. Do tego mieszkańcy dopuścić nie mogą.

Będzie zatem dużo testowania granic własnej pomysłowości, a dla widza dużo dobrego humoru. Bowiem „The Grand Seduction” Dona McKellara jest filmem ciepłym, zabawnym i uroczym. Tak dla młodych, jak i dla starszych - irlandzkie babcie siedzące w kinie kilka rzędów za mną, głośno rechoczące przez cały seans, pewnie by mi teraz ochoczo przytakiwały, gdyby tylko wiedziały, że właśnie debiutują u mnie na blogu.

Film postrzegam jako taki nieszkodliwy, bezprocentowy rozgrzewacz ciała i duszy zastępujący w chłodne wieczory szklaneczkę [albo kilka…] whiskey. Irlandzkiej ofkors. Tylko po nim - w przeciwieństwie do wyżej wspomnianego trunku - nie będzie się miało kaca następnego poranka.

„The Grand Seduction” naładowany jest pozytywną energią i sporą dawką nieordynarnego humoru. Jest taką przyjemną bajką dla dorosłych. W sam raz na obejrzenie jej przed snem. Można się przy nim zrelaksować tak, jak dziecko wycisza się przy dobranocce, a później już tylko słodko spać i śnić o świecie bez przemocy, wojen i zła.

Co jeszcze? Brendan Gleeson jako filmowy Murray French jest jak zawsze przewidywalny do bólu. Czyli bezbłędny i jak zwykle bardzo dobry. I nawet Taylor Kitsch nie był taki kiczowaty.

Mój werdykt w sprawie „The Grand Seduction”? Seduced.

czwartek, 3 października 2013

Pseudorecenzja "Prisoners" na "Labirynt" przechrzczonego

Takie niespodzianki to ja lubię.

Z braku lepszego pomysłu na ciekawe spędzenie reszty dnia postanowiłam zajrzeć do repertuaru miejscowego multipleksu. Od mojej ostatniej wizyty w kinie upłynęło dobre pół roku i wypadało pozbyć się zgagi po oglądnięciu „Zero Dark Thirty”. Jednak to, co zrobiłam, było ryzykowne: dokonałam ekstra szybkiej selekcji filmu, na który zamierzałam się udać. Bez zbędnego zagłębiania się w fabułę, bez oglądania zwiastunów – kierując się jedynie odpowiadającą mi godziną, obsadą, gatunkiem i tytułem. Upraszczając: oceniłam książkę po jej okładce, nie zaś po treści. Wisiało nade mną widmo rozczarowania. Musiało się tam znajdować, skoro dokonałam tak powierzchownej selekcji.


Mój wybór padł na Prisoners” ["Więźniowie"] - amerykański thriller, który właśnie na dniach będzie wchodził do polskich kin pod tytułem „Labirynt”. Jego obsada zadziałała tutaj na korzyść, a długi czas projekcji rozciągnięty na niemalże 150 minut nie zdołał mnie odstraszyć. Obecność Hugh Jackmana i Jake’a Gyllenhaala, którego lubię, była dla mnie częściową gwarancją jakości.

Nie wiem, od jak dawna ten film jest już emitowany w naszym kinie, ale kiedy na piętnaście minut przed jego projekcją weszłam do wskazanej sali, była tam tylko jedna para młodych ludzi. Kolejne minuty przyniosły skromny napływ widzów: zaawansowane wiekowo małżeństwo, samotną kobietę, ze dwie trzyosobowe grupy nastolatków [film w kategorii wiekowej 15+] i kilka par, co dało ostatecznie okrąglutkie dwadzieścia osób łącznie ze mną. Z zainteresowaniem obejrzałam wyświetlane zwiastuny, zapisując w pamięci, że koniecznie muszę wybrać się na „The Counsellor”, bo z tak fantastyczną obsadą i ścieżką dźwiękową zapowiada się kapitalnie, po czym rozsiadłam się wygodnie, aby wreszcie przekonać się, jakiego to kota w worku sobie kupiłam.

Kot okazał się tajemniczy, nieco mroczny i skomplikowany, ale nade wszystko sympatyczny i wart wysupłanych z sakiewki monet.

Film porusza tematykę uprowadzenia dzieci – czegoś, co jest chyba największym koszmarem wszystkich rodziców i czymś, co na pozór nie zdarza się tylko w filmach, lecz także w życiu zwykłych, szarych ludzi. O czym zresztą doskonale przekonałam się następnego dnia wysłuchując porannych wiadomości radiowych o dwóch kilkuletnich dziewczynkach podstępnie uprowadzonych z przydomowego ogródka (!), w którym odbywało się przyjęcie urodzinowe któregoś ze znajdujących się tam dzieci, a następnie okrutnie wykorzystanych seksualnie przez porywacza.

Twórcy „Prisoners” oszczędzają nam jednak brutalnych scen z udziałem dzieci. Choć w filmie jest kilka elementów przemocy i ujęć, w których tryska krew, dzieci w nich nie występują. Nie ma też gwałtu na nich, bo nie o tym film traktuje. Co wrażliwsi nie mają  się czego obawiać. Nie sądzę, by wyszli z kina z poczuciem pogwałcenia ich delikatnej psychiki i wrażliwości.

Film pokazuje, jak jedno niewinne wydarzenie może doprowadzić do tragedii. Jest Święto Dziękczynienia, a czwórka rodziców nie przeczuwa nieszczęścia wiszącego w powietrzu. Keller [Hugh Jackman] i jego żona  Grace [Maria Bello] udają się z dwójką dzieci na uroczystą kolację do swoich sąsiadów: Franklina [Terence Howard] i Nancy [Viola Davis], rodziców dwójki dzieci. Dorośli zajmują się swoimi sprawami, nastolatki swoimi, a dwójka najmłodszych dziewczynek swoimi. Wkrótce okazuje się, że ich córki zaginęły i tu rozpoczyna się koszmar rodziców. Tu też do akcji wkracza detektyw Loki [Jake Gyllenhaal]. Niebawem pojawia się też główny podejrzany, Alex [Paul Dano], który jednak szybko zostaje wypuszczony na wolność. To przelewa czarę goryczy Kellera i powoduje, że mężczyzna postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Tyle o fabule.

Teraz o wrażeniach i moim subiektywnym odbiorze. Aspektu technicznego oceniać nie zamierzam, wszak znam się na tym jak świnia na gwiazdach, nie mogę jednak przemilczeć psychologicznej i moralnej strony filmu i to głównie o nich będę pisać. Wspomnę jeszcze tylko, że gra aktorska stoi w „Prisoners” na wysokim poziomie, a aktorom udało się nie tyle świetnie zagrać, co po prostu przeistoczyć się w odtwarzanych przez nich bohaterów. Przekonujące, wypieszczone, solidne kreacje aktorskie.

Z psychologicznego punktu widzenia film jest naprawdę bardzo dobry. Freud zapewne zacierałby z radości ręce mogąc prowadzić swoje badania nad wachlarzem zróżnicowanych ludzkich osobowości przedstawionych w tym thrillerze. Film w reżyserii Denisa Villeneuve’a jest bowiem psychologiczną studnią bez dna, do której można w nieskończoność sięgać i wyciągać z niej kolejne kwestie moralne i niełatwe nieraz pytania.  Często nie ma na nie łatwych odpowiedzi.

„Prisoners” należałoby rozpatrywać na kilku płaszczyznach. Film zawiera subtelne przekazy, które łatwo przegapić, a które nie znalazły się w nim przypadkowo. Mowa tu chociażby o tatuażach seksownego detektywa Lokiego i jego tikach mimicznych. Villeneuve podsuwa nam zagadki do rozwiązania, stymuluję widza do ruszenia głową i popuszczenia wodzy fantazji. Kusi, by wziąć pod lupę samego Lokiego, o którym na dobrą sprawę niewiele wiemy.

"Labirynt" zmusza do refleksji, zastanowienia i pobudza do myślenia. Jak daleko jesteśmy w stanie się posunąć próbując ratować swoich bliskich? Czy nasze cierpienie usprawiedliwia czyny niezgodne z literą prawa? Czy w ogóle możemy brać prawo w swoje ręce? Urządzać swoją prywatną wendetę? Czy stosowanie praw talionu aby na pewno jest dobrym posunięciem? I czy aby racji nie miał Mahatma Gandhi twierdząc: an eye for an eye makes the whole world blind?

To tylko część z pytań nasuwających się na myśl w trakcie oglądania filmu bądź już po jego zakończeniu. „Labirynt” jest bowiem jak Wuj Sam z plakatu Jamesa Montgomory’ego Flagga – bezceremonialnie wystawia swój paluch, wskazuje na nas i pyta: a co ty byś zrobił na miejscu rodziców? Którą stronę byś obrał? I czego byś posłuchał: serca czy rozumu?

Tematyka filmu nie jest ani łatwa ani przyjemna. Nastrój w nim panujący daleki jest od lekkości. Z ekranu momentami wyziera szaruga i melancholia, poprzeplatana depresyjną architekturą miasta. W pewnym momencie widz odczuwa zmęczenie rodziców, detektywa Lokiego i ich frustrację. Dostrzega trudną walkę jednostki z instytucją i  psychiczny ciężar, jaki ze sobą niesie praca w policji.

Film fantastycznie ukazuje przemianę, jaką zachodzi w dotkniętych nieszczęściem rodzicach. Obnaża ich różne metody radzenia sobie z problemami. Na przykładzie pełnej życia Grace pokazuje, jak zaledwie w ciągu kilku dni jesteśmy w stanie przeobrazić się w cień człowieka, w którym nie odnajdziemy już nic z jego szczęśliwego, wesołego oblicza. Przykład Kellera z kolei udowadnia, że okropnie trudno jest zerwać z nałogiem. Że niejednokrotnie jest to związek na całe życie. Bo nasz nałóg jest niczym cień, niczym wirus opryszczki, który nigdy nas nie opuszcza. Czasami tylko udaje, że go nie ma, ale robi to tylko po to, by zaatakować wtedy, kiedy jesteśmy osłabieni, kiedy mamy opuszczoną gardę.

Tytuł wydaje się mieć także drugie dno, jeśli poddamy go psychologicznej analizie. Więźniami są nie tylko uprowadzone dziewczynki. Symbolicznie są nimi także rodzice, ludzie, na dobrą sprawę my wszyscy. Jesteśmy więźniami swoich emocji, nałogów, słabości, czasami zwyczajów. Jesteśmy tylko kruchymi istotami – aby złamać nas niczym suchą gałąź, wystarczy zabrać nam to, co kochamy najbardziej. To, co dla nas najważniejsze. A wtedy prawda wyjdzie na jaw: nie jesteśmy tytanami, tylko ludźmi stworzonymi przez Prometeusza – wątłymi istotami ulepionymi z gliny i łez. Nade wszystko niedoskonałymi i błądzącymi.

wtorek, 29 stycznia 2013

Zero Dark Thirty

W moich kinowych planach na początek 2013 roku miałam uwzględnione dwa filmy: Nędzników i Lincolna. No i ewentualnie Django. Ale kiedy przeglądając repertuar na niedzielę Połówek wyczytał, że w Zero Dark Thirty, emitowanym tego samego dnia co Lincoln, występuje Mark Strong, zareagowałam z niedowierzaniem, ale i z radością. Mark Strong?! Super! Zazwyczaj śledzę nadchodzące premiery filmów z udziałem moich ulubionych aktorów, ale tym razem zupełnie mi umknęło, że boski Mark znów niedługo będzie na wielkim ekranie. Po przeczytaniu krótkiego streszczenia filmu doszłam do wniosku, że Lincoln może jeszcze poczekać, a ja chętnie zwieńczę to przyjemne niedzielne popołudnie Zero Dark Thirty.


Do kina wpadłam niczym pies Pluto, z językiem na brodzie, bo jeszcze trzy minuty wcześniej korzystałam z dobrodziejstw sales w moim ulubionym sklepie obuwniczym, z którego wyszłam z dwiema parami butów zamiast z jedną. Bo akurat wtedy, kiedy dumałam nad brązowymi czółenkami, do sklepu wparowała maleńka staruszka i z głośnym „Oh, they are lovely!” poczęła zachwycać się trzymanymi przeze mnie butami i ich ponadczasowym, klasycznym wyglądem. Odebrałam to jako znak z góry. Dziękując dobrej kobiecie za pomoc w podjęciu decyzji, z promiennym uśmiechem powędrowałam do kasy, gdzie normalnie zamiast €165 zostawiłam jedynie 30. Mówiłam już, że uwielbiam wyprzedaże?


Czas naglił. Zegarek pokazał, że za dwie minuty rozpoczyna się seans, więc nie pytając Połówka o zgodę, wcisnęłam mu swoją torebkę - narażając go na to, że zostanie wzięty za Tinky’ego Winky’ego, kontrowersyjnego Teletubisia - i w biegu ściągając z siebie wierzchnie odzienie, skierowałam się do toalety. Chwilę później weszliśmy na salę, gdzie znajdowała się już grupka około trzydziestu-czterdziestu osób, a z głośników dobiegały głosy emitowanego trailera.


Zero Dark Thirty, wyreżyserowany przez Kathryn Bigelow, eks-żonę Jamesa Camerona, rozpoczął się nietypowo. Na początku była ciemność, a dopiero potem pojawił się obraz. Czarny ekran oglądaliśmy chyba około minuty. W tym samym czasie salę kinową wypełniły dźwięki autentycznych nagrań osób uwięzionych w World Trade Centre – ludzi, którzy dzwonili do swoich ukochanych osób, wyczuwając na plecach lodowaty oddech śmierci. Nagrania chyba faktycznie nie wymagały żadnego obrazu. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że słuchając ich każdy widz miał przed oczami dantejskie sceny, które rozegrały się tego feralnego 11 września 2001 roku: płonące wieże WTC, wbijające się w nie samoloty i zdesperowanych ludzi wybierających mniejsze zło, mniej bolesną śmierć.


W Polsce Zero Dark Thirty nadano tytuł „Wróg numer jeden”. Oryginalny tytuł filmu w wojskowym żargonie oznacza ’30 minut po północy’. To właśnie o tej godzinie w maju 2011 roku amerykańskie oddziały specjalne miały wyruszyć do Pakistanu w celu unieszkodliwienia Osamy bin Ladena. Polski tytuł jest tłumaczeniem przydomka bin Ladena - ‘public enemy number 1’.


Kiedy z ekranu znika ciemność, pojawiają się pierwsze obrazy. Niekoniecznie miłe dla posiadaczy wrażliwych serc. Pierwsze kilkadziesiąt minut filmu zawiera w sobie liczne sceny dość wyszukanych tortur. Krew co prawda nie wylewa się z ekranu, ale obraz nie jest przyjemny dla oka, bo przedstawia metody upodlające człowieka, niszczące go zarówno od wewnątrz jak i zewnątrz. Katheryn Bigelow włożyła patyk w amerykańskie mrowisko między innymi właśnie przez umieszczenie tych scen. Bo przecież Ameryka nie zniża się do tortur, nawet jeśli chodzi o misję mającą na celu znalezienie najbardziej poszukiwanego terrorysty na świecie. Szefostwo CIA skrytykowało reżyserkę. Zarzucono jej zbytnią swobodę interpretacji i podkoloryzowanie historii. Historii, która według Bigelow jest jak najbardziej zgodna z faktami.


Akcja filmu rozciągnięta jest na całą dekadę. Rozpoczyna się tragedią 11/09, a kończy w pierwszej połowie 2011 roku. Jej celem jest zobrazowanie działań zmierzających do namierzenia i unieszkodliwienia bin Ladena. Widz co chwilę przerzucany jest w różne zakątki świata – do Anglii, USA, Pakistanu, a nawet do naszego rodzimego Gdańska, gdzie CIA przesłuchuje swoich więźniów.


Na pierwszy plan szybko wysuwa się rudowłosa Maya [w tej roli nominowana do Oscara Jessica Chastain], młoda agentka zwerbowana do CIA tuż po zakończeniu studiów. Jej atutem jest godna pozazdroszczenia determinacja w dążeniu do celu, a także upór i konsekwencja. Maya jest doskonałym przykładem ilustrującym tezę „chcieć to móc”. Jej poświęcenie sprawie, zakrawające niekiedy na obsesję, okazało się być kluczem do sukcesu. Swoim trudem i wysiłkiem taranuje wszystkie przeszkody, jakie pojawiają się na jej drodze. Ma jeden cel – doprowadzić do ujęcia Osamy bin Ladena. Wierzy, że to jest jej misją, bo kiedy wokół niej giną ludzie, jej udaje się zachować życie.


Maya zdaje się być przedstawicielką ludzi sukcesu – ludzi, dla których praca staje się niemalże obsesją. Wykonywane przez nich zadania pochłaniają ich do reszty, subtelnie popychając ich w pułapkę zastawioną przez nich samych. Bo kiedy przychodzi oczekiwany przez nich moment, kiedy cel zostaje osiągnięty, wtedy w ich życiu pojawia się dziwna pustka i pytanie „co teraz?”. Doskonale widać to w scenie końcowej, kiedy na zadane pytanie „gdzie teraz?” Maya nie umie odpowiedzieć.


Przez pierwsze pół godziny film nie potrafił rozbudzić mojego zainteresowania. Łudziłam się, że to tylko stan tymczasowy. Potem po raz pierwszy zerknęłam na zegarek, by nieco zorientować się w czasie. Z coraz większą niecierpliwością zaczęłam wyglądać Marka Stronga, licząc na to, że jego pojawienie się podniesie moje zainteresowanie. Strong pojawił się chyba dopiero po godzinie trwania filmu. Miał krótkie, ale mocne wejście. Niedługo później wiedziałam już na czym stoję – mój ulubiony aktor miał niestety mało znaczącą rolę, a sam film okazał się nieco poniżej moich oczekiwań. Wtedy moje zainteresowanie zaczęło spadać po równi pochyłej. Co prawda wiedziałam, o czym będzie Zero Dark Thirty, ale nie sądziłam, że tematyka zostanie przedstawiona w tak mało ciekawy sposób.


To było 157 długich minut, z czego niestety sporą część spędziłam nudząc się. Nie myślałam co prawda o tym, na jaki kolor pomaluję sufit, ale o tym co zjem, kiedy wrócę do domu. Zaczęło mi burczeć w brzuchu. Film okazał się nudny, męczący i przytłaczający. Zupełnie taki, jak ukazane w nim dochodzenie. W tym kontekście słowo ‘dochodzenie’ wydaje się lepsze niż ‘śledztwo’. Bo agenci CIA mozolnie, krok po kroku dochodzili do celu. Po nitce do kłębka. A nitka była wyjątkowo długa.


Ożywiłam się w ostatnich trzydziestu minutach seansu. To właśnie wtedy akcja nabrała tempa i pojawiły się małe elementy napięcia, które winny były zaistnieć przynajmniej półtorej godziny wcześniej. Ciekawe ostatnie pół godziny filmu to jednak za mało, by mnie oczarować. Prawda jest niestety taka, że był to dla mnie najnudniejszy seans, na jakim miałam okazję być. Zero Dark Thirty nie udźwignął tematyki. Ta produkcja ma więcej cech filmu dokumentalnego niż thrillera. To były zdecydowanie słabo wykorzystane prawie trzy godziny mojego ostatniego dnia wolnego. Gdybym oglądała ten film w telewizji, zapewne bym go wyłączyła. Gdybym miała go na DVD, zrobiłabym sobie przerwę i obejrzała go przynajmniej w trzech podejściach.


Duet Kathryn Bigelow – Mark Boal [autor scenariusza] odniósł spektakularny sukces, kiedy stworzony przez nich The Hurt Locker (2008) zgarnął garść Oscarów. Bigelow przeszła do historii jako pierwsza kobieta, której udało się zdobyć Oscara za reżyserię. I tym razem są szanse na sukces. Wspomniana dwójka ponownie pracowała razem, a ich działania doceniono pięcioma nominacjami do tej prestiżowej nagrody, choć prawdę powiedziawszy zupełnie nie rozumiem tego wyróżnienia.


Z ulgą powitałam końcowe napisy, z żalem odnotowałam późną godzinę na zegarku i ze zdziwieniem przyjęłam krótkie oklaski któregoś z widzów. Nie wnikałam, czy była to radość z zakończenia tego niemiłosiernie długiego i nudnego filmu, czy też może wyraz uznania dla niego. Rozbawił mnie staruszek, który po wyjściu z sali zapytał pewną kobietę, jakie było zakończenie filmu. Sen go pokonał. Połówek również przyznał, że powieki dziwnie mu ciążyły pod koniec seansu.


Jaki film, taka reakcja - chciałoby się rzec nieco złośliwie. Po seansie Nędzników z męskich i damskich kabin w toalecie dobiegało nucenie melodii i podśpiewywanie. Po Zero Dark Thirty trzeba było pytać innych o zakończenie.


Wyszłam z tego kina zmęczona i przytłoczona niczym Syzyf pod wpływem toczonego ciężaru. Z pragnieniem masażu pewnej części ciała. Bo jak żartobliwie rzekł mój towarzysz, to „pedalski film był, bo po seansie dupa boli”.

piątek, 25 stycznia 2013

Nędzna recenzja nie takich znowu nędznych "Nędzników"

Musicale to nie jest to, co tygryski lubią najbardziej. Pradawne księgi głoszą, że pojawiłam się na tej ziemi jakoś niedługo po wyginięciu dinozaurów, ale do tej pory udało mi się obejrzeć żenująco mało produkcji reprezentujących właśnie ten gatunek filmowy. Palce jednej ręki w zupełności wystarczyłyby mi do tego prostego rachunku. Wypada tutaj wspomnieć, że do takiego stanu rzeczy w głównej mierze przyczyniły się osoby trzecie: „Mamma Mia” nałogowo oglądały kilkuletnie Irlandki, które kiedyś przypadły mi w opiece na babysittingu. Obejrzałam i ja, szału nie było. „Sweeney Todd” leci, chodź, bo to fajny film! Posłuchałam zachęty. Obejrzałam, wzdrygając się przez 2/3 filmu, szału nie było. „Nine” i „Evitę” wyjątkowo postanowiłam obejrzeć z własnej woli. Ten pierwszy tylko dla Daniela Day-Lewisa, ale i tu szału nie było. „Evita” niemiłosiernie mi się dłużyła, korzystałam z błogosławieństwa przycisku fast-forward.  Był jeszcze „Upiór w operze” i chyba tylko tego filmu nie obejrzałam z takim zainteresowaniem, jakie pięciolatek musi odczuwać, kiedy przedstawia mu się teorię względności, albo opowiada o fizyce kwantowej.


Nie jestem też szczególnie ‘upoetycznionym’ typem. Z reguły poezja do mnie nie przemawia, podobnie jak recytowane kwestie i wyśpiewywane libretto. Zdaje się, że jeszcze się taki nie urodził, który by mi pod tym względem dogodził. Zachowały się we mnie jednak jakieś drobinki romantyzmu, bo włoskie piosenki miłosne śpiewane specjalnie dla mnie przez ukochanego skutecznie taranowały wszystkie moje bariery i sprawiały, że serce miękło mi tak szybko, jak topią się lody na upale. Szybko też zauważyłam pewną prawidłowość: musicale oglądane na żywo miały nieporównywalnie większe szanse na moje uznanie – przypadek „Michaela Collinsa” i „Phantom of the Opera”.


Jedenastego stycznia miała miejsce premiera „Nędzników” w Irlandii. Dwa dni później stało się nieuniknione: udaliśmy się do kina na długo wyczekiwany seans „Les Misérables”. Połówek wprowadził w czyn swoje ‘groźby’. Dotrzymał słowa i postarał się, bym ja także czegoś dotrzymała – jemu towarzystwa.


Pora była dość nietypowa, bo z reguły do kina chodzimy późnym wieczorem, tym razem jednak w planach na wieczór mieliśmy co innego. W niedzielne popołudnie pewnym krokiem wmaszerowałam do wyjątkowo jasno oświetlonej kinowej sali i po jej szybkim przeskanowaniu zajęłam pierwsze lepsze miejsce. Nawet nie sprawdzałam, jaki numer rzędu i krzesełka został nam przypisany. Nigdy tego nie robię i tym razem też nie było takiej potrzeby. Największa sala multipleksu niemalże świeciła pustkami, choć do seansu pozostało zaledwie kilka minut. Nie zdziwiło mnie to, ani nie zmartwiło. Nie oczekiwałam tłumów, a już na pewno nie wyjątkowo młodego skupiska widzów. A jednak trafiła się garstka młodych ludzi, którzy dotarli tu zapewne w ramach familijnego, niedzielnego spędzania czasu. A przynajmniej na to wskazywała obecność usadowionych po ich bokach rodziców. Z przyjemnością odnotowałam też obecność staruszków, których nigdy wcześniej w kinie nie widziałam.


Ściągnęłam płaszcz, odwinęłam szal uczepiony mojej szyi i rozsiadłam się wygodnie błogosławiąc w myślach wygodne krzesełka. Chwilę później żałowałam swojego czynu. Scena otwierająca „Nędzników” oddziaływała na mnie niesamowicie realistycznie. Nagle otulił mnie niezwykle przejmujący chłód, a ciało zdawało się odczuwać każdą kroplę wody ‘tryskającą’ z dużego ekranu. Brrr. Początkowe sceny niewątpliwie robiły wrażenie i utwierdzały mnie w przekonaniu, że pewne filmy zdecydowanie powinno się oglądać tylko w kinie.


Obsada. Do stworzenia ekranizacji powieści Victora Hugo wykorzystano w dużej mierze znanych i cenionych aktorów. Z dużego ekranu swoją grą aktorską raczą nas takie osobistości jak Hugh Jackman (główny bohater, Jean Valjean), Russell Crowe (Javert – policjant służbista, ślepo trzymający się litery prawa), Anne Hathaway (udręczona i sponiewierana przez los Fantine), czy chociażby Helena Bonham Carter i Sacha Baron Cohen. Ta ostatnia dwójka wcieliła się w rolę państwa Thénardier, nieuczciwych karczmarzy notorycznie okradających swych klientów i stanowiła cudowny akcent komiczny. To była doskonała przeciwwaga do poważnej tematyki filmu. Bardzo potrzebna i lekka odskocznia wypadałoby dodać. Niezwykle bawiły mnie sceny z udziałem tej oryginalnej dwójki. Zresztą nie tylko mnie. Sacha Baron Cohen, znany wielu widzom głównie jako Borat, bardzo dobrze poradził sobie z rolą hieny cmentarnej. Patrząc na Helenę, miałam déjà vu – jej rola nie odbiegała zbytnio od tej w musicalu „Sweeney Todd: demoniczny golibroda z Fleet Street”. Za Russellem Crowe nigdy nie przepadałam, ale przyznać muszę, że dawał radę. Podobało mi się aktorstwo Hugh Jackmana.


Nade wszystko największe wrażenie zrobiła na mnie Anne Hathaway. Znałam ją tylko z dużo lżejszych produkcji typu „Diabeł ubiera się u Prady” i jakoś tak automatycznie, całkiem niesprawiedliwie zresztą, przyczepiłam jej łatkę aktorki ‘lekkich i komediowych filmów’. Tymczasem Anne pokazała, że jest niczym uśpiony wulkan o piorunującej mocy. Ku mojemu rozczarowaniu nie zagościła na ekranie zbyt długo. Jednak to, co zobaczyłam, zdecydowanie przekonało mnie o jej talencie. Była niezwykle autentyczna w swoim bólu i cierpieniu. Pięknie odegrała emocje, które wcale nie są łatwe do podrobienia. Nie przemyciła do nich ani krzty fałszu i sztuczności. Była bardzo przekonująca. Zdecydowanie zasłużenie otrzymała nominację do Oscara. Jako drobniutka, szczuplutka i pozornie słaba osoba wzięła mnie absolutnie z zaskoczenia – ścisnęła tak mocno za serce, że poczułam ból. Ale nie swój, tylko ten jej. Ten, o którym była mowa w filmie.


Czytałam różnych klasyków francuskiej literatury, ale tak się składa, że żadnego dzieła Victora Hugo. Nie przerabiałam tej lektury na żadnym etapie mojej edukacji. „Nędznicy”, o których koleżanka pisała pracę licencjacką, odstraszyły mnie nieco swoją objętością. Inne jego dzieło - „Katedrę Marii Panny w Paryżu” kupiłam już dobre parę lat temu. Póki co bezczynnie leży na regale. Ilekroć na nie spojrzę, mówię sobie: „innym razem”. Nie wiem zatem, jaka jest profesjonalna interpretacja „Les Misérables” Hugo. Dla mnie jest to jednak zwycięstwo dobra nad złem. Wygrana nosząca znamiona pyrrusowego zwycięstwa, ale jednak sukces. To ostateczny triumf człowieczeństwa.


Tematyka filmu nie jest łatwa, a całokształt nieco psuje czas projekcji – 160 minut. To nieco za długo dla mnie, nie jestem przyzwyczajona do prawie trzygodzinnych seansów. Ze dwa razy ukradkiem rzuciłam okiem na zegarek. Rozumiem jednak, że tak obszerną powieść, w dodatku dość wiernie zekranizowaną, nie dało się wcisnąć w standardowe ramy czasowe.


Zapewne dla wielu osób film okaże się po prostu „nie taki”: za trudny, za długi, za nudny. Sama się go obawiałam nie tylko ze względu na tematykę, ale także gatunek i czas projekcji. Do kina zabrałam ze sobą dość spory bagaż w postaci obaw. Zupełnie niepotrzebnych, jak się później okazało. Film jest zarówno wartościowy jak i wart obejrzenia. Przede wszystkim warto go oglądnąć w kinie. Jakoś tak naturalne wydaje mi się, że produkcje takiego kalibru wypadałoby zobaczyć w szacownych okolicznościach – nie gdzieś w domowym kącie z laptopem na kolanach, ale właśnie w kinowym fotelu.


Porządnie zrobiony film o fabule jasno przedstawionej nawet dla kompletnego laika. Ciężki, ale mimo wszystko dziwnie optymistyczny w swej ciężkości. Piękny, wzruszający, smutny. Choć dzielnie trzymałam się przez prawie cały seans, to jednak na jego zakończenie mój prawy policzek zrosiła jedna, samotna łza. Jestem jednak pewna, że nie byłam wtedy wyjątkiem.


Ode mnie 8/10. Od Połówka zaznajomionego z tematyką [po obejrzeniu polskiej wersji teatralnej spektaklu i przeczytaniu książki] - 9/10.

wtorek, 18 grudnia 2012

Wieczór z psychopatami

Mam pomysł na wieczór! – wypalił przy kuchennym stole Pomysłowy Dobromir. Chodźmy do kina! Jeszcze biedak nie zdążył zamknąć ust po wypowiedzeniu zdania, a ja już skontrowałam go dwoma ALE.


- ALE przecież „Nędznicy” jeszcze nie weszli do kina – rzekłam, mając w pamięci odgrażającego się Połówka i jego zapewnienia, że „na ten film na pewno mnie wyciągnie”.


- Nieee, nie na „Nędzników”. Na „Seven psychopaths”.


- ALE to... komedia? – dodałam niepewnym głosem przypominając sobie widziany kiedyś zwiastun.


- Tak, to film, którego reżyserem i scenarzystą jest Martin McDonagh, gość od „In Bruges”.


- Aaaa, jak tak, to idziemy!


Martin McDonagh był także odpowiedzialny za produkcję „Gliniarza” [The Guard]. Obydwa wspomniane filmy bardzo lubię i to sprawiło, że nie protestowałam.


***


Ostatnio w dość krótkich odstępach czasu byłam trzy razy w kinie. O ile dwa pierwsze seanse uważam za naprawdę udane, tak po tej ostatniej wizycie – na przekór znanemu powiedzeniu - mam ochotę rzec: third time unlucky.


„Siedmiu psychopatów” - najnowszy film Martina McDonagh ma solidną i znaną obsadę, co na samym starcie daje mu plusa o całkiem sporych rozmiarach. W głównej roli Marty’ego widzimy Colina Farrella wcielającego się w irlandzkiego scenarzystę chwilowo przeżywającego ‘zatwardzenie intelektualne’. Marty ma tytuł swojego scenariusza [„7 psychopatów”] i mglisty zarys historii, którą chciałby opowiedzieć. Ma też słabość do alkoholu i dość oryginalnych przyjaciół parających się... kradzieżą psów w celu uzyskania nagrody od zrozpaczonych właścicieli. Wydawać by się mogło, że największą zmorą Marty’ego jest jego brak weny. I tak chyba jest aż do pewnego niefortunnego dnia. Jego kumple Billy i Hans – w tych rolach odpowiednio Sam Rockwell i Christopher Walken -  kradną bowiem psa rasy shih tzu, pupilka pewnego gangstera. Pies jest miniaturowy, ale ściąga na głowę przyjaciół gigantyczne problemy. Charlie, jego właściciel [w tej roli Woody Harrelson], kocha psiaka miłością bezgraniczną i jest gotów urządzić jesień średniowiecza każdemu, kto stanie mu na przeszkodzie w odzyskaniu szczekającego Bonny'ego. I tu wypadałoby zamilknąć na temat fabuły, a  przejść do argumentów przemawiających za moja nową teorią third time unlucky.


Dziwny to był wieczór, dziwny to był film i dziwni byli ludzie w kinie.


Komedie kryminalne, bo za taką uchodzi Seven psychopaths, oglądam i nawet lubię. Ale w czasie tego seansu było kilka takich scen, na widok których krzywiłam się z niesmakiem i odwracałam głowę. Królik chłepczący krew, podrzynanie sobie gardła, czy też odcinanie komuś głowy piłą to nie są obrazki, które lubię i chcę oglądać. Przemocy mówię „nie” – tak w prawdziwym świecie, jak i tym filmowym. Nie lubię krwi wylewającej się hektolitrami i brutalnych scen. Już jakiś czas temu wyrosłam z dziecinnego upodobania do oglądania horrorów. Tyle, że ten film nie był tanim horrorem i wspomnianych scen było zaledwie kilka. Dużo więcej za to – i o tym koniecznie należy wspomnieć – było scen, kiedy widownia parskała głośnym śmiechem. Bo „7 psychopatów” to nade wszystko komedia z dużą dawką czarnego humoru. Nieco może absurdalnego, ale mimo wszystko pobudzającego do głośnego śmiechu. Już sama historia nieszczęsnego czworonoga i bezgranicznej miłości twardego gangstera do małej, futrzanej kulki jest zdecydowanie absurdalna, ale także w pewnym sensie ujmująca i zabawna.


Bardzo dobra gra aktorska to niewątpliwy atut filmu. Duże wrażenie zrobiła na mnie rola Sama Rockwella, który wprost idealnie wcielił się w swoją postać i jak dla mnie przyćmił grę swych zacnych partnerów. Jego wizja końcówki scenariusza Marty’ego jest wprost niesamowita i zrodzić się mogła chyba tylko w głowie prawdziwego wariata. Sala ryczała ze śmiechu. My zresztą też.


Jakie było nasze pierwsze skojarzenie po projekcji tego filmu? Dziwny. To jedno słowo padło praktycznie równocześnie z naszych ust. Czułam, że muszę dać sobie czas na przemyślenie go, na stwierdzenie, czy był bardziej na tak czy na nie. To specyficzny film dla dość specyficznego odbiorcy. Czuję, że muszę obejrzeć go jeszcze raz. Oswoić się z nim, bo czasami dopiero za drugim razem doceniam daną produkcję. Tak było na przykład z osławionym Pulp Fiction Tarantino. Po pierwszym obejrzeniu stwierdziłam: ale czym się tak wszyscy zachwycają? Po drugim nadal nie miałam dokładnej odpowiedzi, bo tak naprawdę ciężko jej udzielić, ale wiedziałam, że film jest po prostu niepowtarzalny i takiż ma właśnie klimat. Czuję, że to może być właśnie przypadek „Siedmiu psychopatów” tym bardziej, że wiele osób porównuje go do twórczości braci Coen i Tarantino.


Trzeba mieć poważne zatargi z Tym Na Górze, by na sali liczącej sobie spokojnie z dwieście miejsc trafić na parkę, która swobodnie mogłaby robić za tytułowych psychopatów. No bo powiedzcie mi, od kiedy chodzi się do kina tylko po to, by sobie POGADAĆ? Durna  - i przygłucha? - parka nawijała przez jakieś półtorej godziny i tylko w nielicznych momentach spoglądała na ekran. Kompletna głupota i marnotrawienie pieniędzy. Tyle różnych pubów w mieście, tyle restauracji i innych knajpek typu take-away, a oni musieli akurat przyjść do kina na POGAWĘDKĘ, by zakłócać swoim sąsiadom wypowiadane w filmie kwestie i odbierać całą przyjemność z seansu. A już wydawało się, że będzie tak pięknie, kiedy fotele w naszym sąsiedztwie świeciły pustkami...


W efekcie zamiast się zrelaksować po męczącym tygodniu w pracy siedziałam wściekła i syczałam pod nosem przeróżne „życzenia”, z których: „niech Cię dopadną wszy łonowe, ty gadatliwy ciulu!” było jedynym, które nie trzeba by było ocenzurować przed publikacją. Zwyczajnie nie było możliwości „wyłączenia się” i udania, że wokół panuje cisza absolutna. Nie dało się, bo parka była niczym najbardziej natarczywa pszczoła latająca przed nosem. Kiedy już się łudziłam, że ich „bzyczenie” dobiegło końca, pszczoła atakowała ze zdwojoną siłą, a ja bezradnie rozglądałam się za miejscem, gdzie mogłabym się przesiąść. I powstrzymywałam się, by z całej siły nie kopnąć smarkacza w tyłek tak, by mu się przesunął na górną partię pleców. Może by go to nie uciszyło, ale przynajmniej miałby po mnie pamiątkę w postaci garba. I szansę na rolę Quasimodo w szkolnym teatrzyku.


Zdaje się, że wypada zrobić sobie przerwę od kina. Tak przynajmniej do stycznia, bo wtedy na wielki ekran wchodzi „Lincoln”. No i „Nędznicy”, których Połówek na pewno mi nie odpuści.


Nie mówcie, niech zgadnę... Nikt nie zamierza lecieć do kina na spotkanie z psychopatami, co?

czwartek, 29 listopada 2012

Uprowadzona

Kiedyś wychodząc z kina – nie pamiętam już, czy było to po projekcji „Teda”, czy też może „Shadow Dancer”– zauważyłam plakat z zapowiedzią „Taken 2”. Niemalże podskoczyłam wtedy z radości, bo w moim miejscowym, prowincjonalnym kinie niestety nie zawsze wyświetlane są te nowości filmowe, na których mi najbardziej zależy. Na „Black Gold” przykładowo się nie doczekałam. Na jego planowany seans w jednym z kin w Dublinie też ostatecznie nie dotarłam. Postanowiłam sobie, że nie będę więcej popełniać takich błędów, a w przyszłości robić, co w mojej mocy, by oglądać wszystkie produkcje, które mają w obsadzie cenionych przeze mnie ludzi filmu. No prawie wszystkie, bo do tych stworzonych w konwencji science-fiction ciągle się nie przekonałam.


Czas mijał, nadeszła premiera „Taken 2” znanego w Polsce jako „Uprowadzona 2”, a mnie dziwnie się nie spieszyło do kina, choć w obsadzie filmu znajdował się jeden z moich ulubionych aktorów, Liam Neeson, sympatyczny "wielkolud" z Irlandii Północnej. Czasami dobiegały do mnie negatywne głosy na temat „Uprowadzonej 2”, ale wypadały z moich uszu tak szybko, jak do nich wpadały. Nie przywiązywałam do nich wielkiej wagi, bo zwykłam ufać swojej intuicji, a nie cudzym opiniom.


Jak zwykła mawiać przebojowa Milva z powieści Sapkowskiego: przychodzi kiedyś taki czas, kiedy trzeba albo srać, albo oswobodzić wychodek. I ja znalazłam się właśnie w takiej sytuacji. Niedawno sprawdzałam repertuar kina i to wtedy dotarło do mnie, że nie ma już czasu na zastanawianie się. Na stronie internetowej ‘mojego’ multipleksu znalazłam niezbyt dobrą informację – w środku tygodnia miał odbyć się ostatni seans „Taken 2”. Niepocieszona pokręciłam nosem. To była kwestia now or never. Teraz albo nigdy. Wybrałam "teraz", by wkrótce z Połówkiem u boku pomaszerować do wyznaczonej sali na seans „Uprowadzonej 2”. Sala kinowa była pusta. Lepszej niespodzianki chyba nie mogłam dostać. Czy mówiłam już, że uwielbiam mój prowincjonalny multipleks?


W 2008 roku do kin wszedł „Taken” i zebrał wiele pozytywnych recenzji zarówno od krytyków filmowych jak i zwykłych szaraków. Publice zaserwowano zgrabną historię Bryana Millsa, byłego agenta CIA i jego nastoletniej córki, Kim, nieszczęśliwie uprowadzonej w Paryżu przez albańskich handlarzy żywym towarem. Kiedy Bryan dowiaduje się o uprowadzeniu, nie waha się ani moment – pakuje potrzebny sprzęt i śladem Kim wyrusza do stolicy Francji, by skopać tyłki komu trzeba. Tak pokrótce można by było opisać fabułę „Uprowadzonej”.


Powstały cztery lata później sequel, „Uprowadzona 2” serwuje widzom podobną historię z niewielką zamianą ról. Tym razem w ręce porywaczy dostaje się nasz główny bohater i jego była żona, a córka będzie musiała zrobić wszystko, co w jej mocy, by doprowadzić do oswobodzenia rodziców. Potem całą resztą zajmie się daddy, który wydawać by się mogło, nawet do toalety chodzi zaopatrzony w super gadżety.


Miło popatrzeć na znajome twarze. Nie zmieniła się obsada głównych bohaterów, nawet mimo tego, że Maggie Grace, grającej nastoletnią córkę Bryana, bliżej już do trzydziestki niż dwudziestki. O ile w „Uprowadzonej” udałoby się jej jeszcze kogoś nabrać na jej rzekomy nastoletni wiek, o tyle w sequelu nie uda jej się tego zrobić. Cztery lata dzielące obydwie produkcje zrobiły swoje i nieco odebrały Maggie młodzieńczego uroku, choć nadal miło sobie na nią popatrzeć. Bryan za to ciągle wygląda dobrze. Nad wyraz dobrze – grający go Neeson ma już sześćdziesiąt lat, ale do statecznego staruszka o lasce ciągle mu daleko.


Film jest dość krótki i zwyczajnie nie ma w nim przydługich momentów wiejących nudą. Półtorej godziny mija szybko, a to w głównej mierze za sprawą wartkiej akcji, dynamicznych pościgów i całkiem przyjemnych zdjęć przenoszących nas kolejno z Albanii do Los Angeles, Paryża i Stambułu. To właśnie w tym ostatnim mieście toczy się zdecydowana większość akcji. Ma to swój klimat, choć Stambuł ukazany w filmie niekoniecznie zachęcił mnie do zwiedzenia go. Oglądając tę kilkunastomilionową metropolię można za to odnieść wrażenie, że wyjątkowo dobrze i widowiskowo biega / jeździ się tam po dachach – kilka dni później niemalże identyczną scenę pościgu miałam okazję oglądać w najnowszym Bondzie, "Skyfall".


Film obejrzałam z przyjemnością, ale to głównie z uwagi na jego obsadę. Nie nudziłam się, czasami tylko nieco irytowała mnie technika zmontowania niektórych scen walki - migawki bardziej męczyły oczy niż dodawały dynamiki. Oczywiście nie zobaczymy tu rozbudowanej intrygi i zaskakujących zwrotów akcji. Film jest na to za krótki i chyba też zbyt prosty. Łatwo za to dopatrzeć się zarzucanego mu braku realizmu, a dobrym tego przykładem są np. samochodowe manewry wykonywane przez Kim. Dziewczyna jest świeżo po niezaliczeniu testu na prawo jazdy, tymczasem za kierownicą radzi sobie podejrzanie dobrze. Zawstydziłaby Hołowczyca i wprawiła w kompleksy niejednego kierowcę z dziesięcioletnim stażem. Wąskie, kręte i pełne ludzi stambulskie ulice nie są dla niej przeszkodą. Radzi sobie na nich wspaniale niczym Colin McRae.


Takich ‘niedociągnięć’ jest w filmie więcej. Pytanie tylko, czy w filmach akcji naprawdę o to chodzi? O 100% autentyczności? O realizm do bólu? Kino sensacyjne to gatunek rządzący się swoimi prawami. Ono nie ma pobudzać do głębokich przemyśleń filozoficzno-egzystencjalnych,ale głównie spełniać funkcję rozrywkową. I pod tym względem „Taken 2” radzi sobie całkiem dobrze. Zresztą, w oglądanym przeze mnie "Skyfall" realizm stał na podobnym stopniu. Naturalnie z tych dwóch filmów produkcja o Bondzie jest zdecydowanie tą ciekawszą, ambitniejszą i bardziej godną uwagi, ale na obydwu dobrze się bawiłam.


Nie piszę, że polecam „Taken 2”, bo doskonale zdaję sobie sprawę, że ten film nie do każdego przemówi. Kino akcji albo się lubi, albo omija szerokim łukiem. Zapewne sami podświadomie czujecie, czy to Wasz klimat. Namawiać nie będę, a fani Liama pewnie i tak go obejrzą. A że to ponoć bajka? Być może. Bajki mają jednak to do siebie, że są całkiem fajne.

poniedziałek, 26 listopada 2012

Wstrząśnięta, nie zmieszana

Najpierw wiercił mi dziurę w brzuchu, by pójść do kina na Skyfall, a potem o mało co nie zabił spazmatycznym śmiechem, kiedy - nie przeczuwając takiej okrutnej reakcji – wesoło i niewinnie zaświergotałam: a wiesz, że nigdy nie oglądałam żadnego filmu z Bondem? [zapamiętać na przyszłość: nigdy zbytnio nie uzewnętrzniać się przed facetem!]


Tak się dziwnie ułożyły moje życiowe ścieżki, że jakoś nigdy nie było mi po drodze z panem Bondem. I co z tego, że na palcach jednej ręki w błyskawicznym tempie mogłam wyliczyć aktorów grających agenta 007? Zachowanie Połówka było okrutne w swej jednoznaczności: nie oglądać Bonda? Toż to siara i niewybaczalny grzech! Nawet pięćdziesięcioletni prawiczek mieszkający pod jednym dachem z mamą, kolekcjonujący zabawki z Kinder niespodzianki, mógłby zapewne liczyć na większe zrozumienie otoczenia niż ja.


W ramach pokuty i zadośćuczynienia w piątkowy późny wieczór wylądowałam na kinowym fotelu, choć jeszcze kilka godzin wcześniej cała akcja stała pod wielkim znakiem zapytania. Wróciwszy z pracy w późne i chłodne popołudnie byłam bardziej sponiewierana niż sandały Włóczykija i patrząc na swoje pozbawione życia odbicie w lustrze sama miałam nieodpartą ochotę zakrzyknąć: Siostro, reanimacja! Szczęśliwym trafem obyło się bez defibrylatora i resuscytacji krążeniowo-oddechowej. Sofa, kawa i wanna zrobiły swoje i parę godzin później znów spokojnie mogłam przemieszczać się po mieście bez obawy, że ktoś weźmie mnie za zombiaka.


Po przeanalizowaniu naszych planów na najbliższe dni i repertuaru kina na nadchodzący tydzień, jednoznacznie wyszło nam, że do multipleksu powinniśmy się niezwłocznie stawić w piątek przed północą. Może było to najrozsądniejsze wyjście, ale w moim przypadku wielce ryzykowne. Istniało poważne zagrożenie, że zasnę w połowie tego trwającego niemal 2,5 godziny filmu. Przed samym wyjściem błyskawicznie rozprawiłam się z napojem energetyzującym, by nie zasnąć. Mój samiec alfa zapewne nie wykazałby zrozumienia dla takiego karygodnego zdarzenia, a to w efekcie mogłoby się dla mnie skończyć przymusowym pobytem w jakimś karcerze - tam, gdzie psy zadkami szczekają, a wrony natychmiast zawracają.


Wypadałoby napisać coś o fabule i postaciach w najnowszym Bondzie. Tylko tak się zastanawiam: co ja mam Wam napisać? Ja mam uczyć ojca robić dzieci? Ja, dyletantka? Podejrzewam, że co drugi czytelnik – nawet ten w wieku gimnazjalnym – wie więcej o Bondzie niż ja. Może napiszę tylko tyle, że agent 007 będzie miał nie lada orzech do zgryzienia, a to wszystko przez pewnego psychopatę, robiącego co w jego mocy, by uprzykrzyć życie całej ściśle tajnej organizacji MI6. W rękach Bonda spocznie nie tylko jego własne życie, ale także losy wielu jego współpracowników i rodaków.


Film nie należy do najkrótszych i trochę obawiałam się tego, że w czasie tej 150-minutowej projekcji może dojść do następujących czynności:


a) zaczynam niecierpliwie wiercić się w fotelu


b) wymyślam arcyniewygodne pozycje, byle by tylko nie zasnąć


c) drzemię [ale tak cicho i niezauważalnie], a ktoś z górnych rzędów rzuca we mnie popcornem, bym przestała dodawać swoje efekty dźwiękowe


d) Połówek szturcha mnie coraz mniej subtelnie – mam natychmiast przestać chrapać i obudzić się


e) szczypię się i gryzę odganiając sen, ale Morfeusz jest silniejszy


f) otwieram jedno oko i pokazując palcem na Bonda, pytam rozespanym głosem: co to za jeden?


g) mam wszystko gdzieś – śpię


Z dumą wyznaję, że moje obawy okazały się zupełnie niepotrzebne. Ani oka nie zmrużyłam! Film obejrzałam w pełni świadoma oglądanego obrazu, a mało tego – pomimo nieznajomości wątków z poprzednich bondowskich produkcji – nie miałabym problemów z odpowiedzią na pytanie: ale o co tutaj chodzi? Co więcej, przyjemna ścieżka dźwiękowa w połączeniu z bardzo dobrymi zdjęciami sprawiła, że w kinowym fotelu zrelaksowałam się bardziej niż przy muzycznych pobrzękiwaniach u kosmetyczki.


Ku mojej uciesze Bond zgrabnie przemieszczał się po różnych stronach świata. Raz był w zatłoczonym Stambule, innym razem w deszczowym Londynie. Z kosmopolitycznego i imponującego Szanghaju, a także z egzotycznego Macau trafia wreszcie w zamglone i surowe szkockie Highlandy, gdzie - wydawać by się mogło - sky falls down. To właśnie tu ma dojść do ostatecznego starcia naszego bohatera z niegrzecznym przeciwnikiem. Kto wygra? Bond? Bad guy? Nawet jeśli domyślacie się odpowiedzi, to i tak nie zaszkodziłoby zajrzeć do kina, by ją zweryfikować.


Jeśli dla kogoś ma to jakieś znaczenie – mnie się naprawdę podobało! Nawet bardzo. Rzecz jasna, byłabym bardziej usatysfakcjonowana, gdyby twórcy w roli Bonda obsadzili smaczniejszy i bardziej utalentowany kąsek. Ale to akurat taki mały szczególik, na dobrą sprawę niemający wcale znaczenia. Dziewczyna agenta 007 jest znacznie seksowniejsza niż on sam, choć męskości i gracji Bondowi akurat odmówić nie można. Na szczęście Craig ma chociaż ciało fajne, więc jest na czym oko zawiesić. Film jest wciągający i wart obejrzenia. Dlatego w skali filmwebowej przyznaję mu 8 gwiazdek. Ode mnie zasłużone 8/10.

piątek, 6 lipca 2012

Pseudorecenzja najnowszego Spider-Mana, bo nie samymi podróżami człowiek żyje

A może byśmy poszli do kina na nowego Spider-Mana? Zapytał kiedyś Połówek, a ja bez szczególnego entuzjazmu odniosłam się do tego pytania. Uwielbiam kino, ale za komiksami nie przepadam. Owszem, oglądałam Batmana i Spider-Mana, nawet parę razy przeczytałam jakiś tam komiks, ale no wiecie, to było dawno temu, kiedy pod nosem miałam jeszcze mleko i byłam w tak zwanym głupim wieku. Myślałam, że z zamiłowania do tego typu bajek się po prostu wyrasta, ale przypadek Połówka wskazywał, że to albo  nieprawda, albo mam do czynienia z inną opcją - mój towarzysz życiowy przegapił „moment wyrośnięcia”.


Dobra, przyznam się. Całkiem niedawno widziałam też „Kick-Assa” i o dziwo bardzo mi się spodobał. Ale tam występował obiekt mojej platonicznej i nieodwzajemnionej miłości, Mark Strong, więc wypadało obejrzeć. Dla Mocnego Marka jestem w stanie największej pokory obejrzeć nawet największego gniota. I chociażby dlatego parę miesięcy temu poszłam do kina na Johna Cartera, choć film to czyste science-fiction było, a tego podobnie jak komiksów nie lubię.


Ale. Po dniu spędzonym w pracy, po bieganiu po zielonych łąkach i zabawie z uroczymi końmi, wróciłam do domu i doszłam do wniosku, że podejrzanie dużo mam jeszcze energii. Zatem kiedy Połówek wrócił z pracy, zapytałam, czy nadal chce iść do kina na Spider-Mana. W odpowiedzi dostałam potwierdzenie i dodatkową informację – film dostał pozytywne opinie w Today FM i nie stwierdzono przeciwwskazań do jego oglądania.


Idę sprawdzić repertuar, rzekł Połówek, a ja w tym czasie pociągnęłam usta krwistoczerwoną szminką i stwierdziłam, że o dziwo wyglądam nawet dobrze. To był akurat jeden z nielicznych dni, kiedy patrząc w lustro mogłam powiedzieć do siebie „całkiem fajna z ciebie babka”, co było miłą odmianą od zwyczajowego „Jezu, jaki pasztet!” Lustro musiało się zdziwić.


Do ostatniego seansu zostało jakieś półtorej godziny, a to oznaczało, że przed kinem spokojnie powinniśmy zdążyć zrobić zakupy i zatankować Rollsa przed zbliżającym się weekendowym wyjazdem do stolicy.


W sklepie ku mojemu przerażeniu i zdziwieniu – naprawdę nie wiem, jak to się stało! - okazało się,że z półtorej godziny do seansu zostało niewiele ponad 20 minut. Chronokinezy nie opanowałam i nic nie wskazuje na to, że w najbliższym czasie ulegnie to zmianie, zatem miałam do wyboru: albo zacznę zagęszczać ruchy, albo nici z wypadu do kina. Kilka następnych czynności, wśród których był między innymi bieg do kasy i rozpakowywanie zakupów w domu wykonałam nad wyraz sprawnie. Zrzucenie z nóg czerwonych obcasów i zamienienie ich na coś wygodniejszego uznałam za niepotrzebną stratę czasu i po zaledwie kilku minutach w domu znów byłam w aucie. Tym razem w drodze na film, który rozpoczynał się za pięć minut.


Z trójwymiarowymi okularami w ręku weszłam do ciemnej sali i zdziwiłam się ilością ludzi. Na kilkunastu poprzednich seansach w naszym miejskim multipleksie zwykliśmy oglądać filmy w kameralnym gronie. Zebrana grupa osób mogła świadczyć o pozytywnych recenzjach filmu. Nieco większy tłum ludzi widziałam w tym kinie tylko raz – na Robin Hoodzie.


Obawiałam się 140 minut nudy i nad wyraz sztucznych efektów specjalnych, od których zapewne zacznę mieć mdłości. Po mieszance komiksu i science-fiction nie oczekiwałam rewelacji. A tymczasem już po kilku minutach oglądania „Niesamowitego Spider-Mana” poczułam się naprawdę zaciekawiona tym, co zobaczę na ekranie.


Ku mojemu zaskoczeniu film wciągnął mnie praktycznie od samego początku i nawet skutecznie udało mu się odwrócić moją uwagę od popcornowego smrodku, niefortunnie mającego źródło rząd dalej od nas. To były naprawdę przesympatycznie spędzone dwie godziny. Co więcej, w ogóle nie odczuwało się czasu trwania filmu, a to znak, że „Amazing Spider-Man” nie był obrzydliwie nudną produkcją.


Podobało mi się dobre aktorstwo, wyraziste postacie – do jednych czuło się sympatię, do innych niechęć – całkiem żwawe tempo filmu i przyjemna ścieżka dźwiękowa. Efekty specjalne były jak najbardziej do zaakceptowania przez osobnika, który nie lubi tego, co nienaturalne i sztuczne.


Bardzo przypadła mi do gustu postać tytułowego bohatera, a szczególnie jego ludzki wymiar. Filmowy Peter Parker – w tej roli Andrew Garfield – to przede wszystkim człowiek, a nie niezniszczalny superhero będący zmutowaną wersją Terminatora i Robocopa. Spider-Manem targają ludzkie uczucia. Peter Parker krwawi, płacze, odczuwa ból i radość. A do tego jest urzekający, dowcipny i inteligentny. Choć Andrew Garfield ma w rzeczywistości prawie 30 lat, a grana przez niego postać jest nastolatkiem, aktor w moim odczuciu bardzo dobrze wcielił się w rolę młodzieńca, buntownika i zawadiaki. Ze swoją drobną sylwetką, bujną grzywą i rozbrajającym uśmiechem idealnie pasuje do roli Spider-Mana. Choć gustuję w starszych mężczyznach o bardziej męskich rysach, muszę przyznać, że niezwykle przyjemnie oglądało mi się tego aktora w akcji – Garfieldowi udało się zachować wygląd nastolatka. 


Kolejnym bardzo pozytywnym aspektem, który mnie zaskoczył, okazał się być humor. Ostatnią rzeczą, której oczekiwałam po tym filmie był śmiech: głośny, serdeczny, niewymuszony. A tymczasem tak właśnie było – od czasu do czasu parskaliśmy śmiechem i nie byliśmy osamotnieni w tej czynności. Wtórował nam perlisty śmiech widowni.


„Amazing Spider-Man”, w reżyserii Marca Webba, z perspektywy widza-laika jest właśnie taki, jak mówi tytuł: niesamowity. Zagorzali fani tego komiksu zapewne będą mieć więcej uwag i powodów do niezadowolenia. Dla osoby, która wcześniej nie śledziła losów Petera Parkera, film powinien być przyjemną odskocznią od rzeczywistości. Nie tylko chwilowym przeniesieniem się do czasów młodości, lecz także dwoma godzinami relaksu. I to absolutnie dobrze wykorzystanego czasu.


Film miał niedawno swoją premierę w Polsce, zatem polecam. Od nas dostaje dwie bardzo pozytywne recenzje.