poniedziałek, 28 lipca 2025

Ostro i bezpardonowo. O "Przyjaciołach, kochankach i tej Wielkiej Strasznej Rzeczy"

Uwaga, będzie OSTRO!

Pobłądziłam w internetach, a wirtualne ścieżki zaprowadziły mnie do artykułu, w którym wyczytałam, że lekarzowi Matthew Perry'ego, doktorowi Salvadorowi Plasencia, grozi nawet 40 lat więzienia za to, że zaopatrywał  go w ketaminę, która to miała przyczynić się do śmierci aktora w październiku 2023 roku.

To z kolei wreszcie zmobilizowało mnie do napisania tego wpisu. Już parę miesięcy temu przeczytałam biografię słynnego Chandlera z "Przyjaciół", i chciałam się tutaj podzielić swoimi przemyśleniami, jednak zabierałam się do tego tak niemrawo jak sójka do swojej podróży za morze. 


Grubą przesadą wydaje mi się to 40 lat. Nie zrozumcie mnie źle. Czy to, czego dopuścił się doktor Plasencia było złe? Oczywiście! Postępował niemoralnie w celu osiągnięcia korzyści materialnych, nie bardzo jest się tutaj nad czym rozwodzić, jednak wiszący nad nim wyrok wydaje mi się nieproporcjonalnie duży w stosunku do popełnionych czynów. W końcu nie powinniśmy zapominać o znaczących okolicznościach łagodzących, czyli o tym, że wszystko odbywało się za obopólną zgodą. Bo to nie było tak, że zły doktorek przywiązał biednego Matthew do krzesła, a później wbrew jego woli nafaszerował medykamentami.

Autentycznie zdziwiło mnie, jak mało współczucia wzbudził we mnie aktor, a jestem osobą ‒ śmiem twierdzić ‒ zdecydowanie bardziej empatyczną od przeciętnego Kowalskiego. Gdyby zawód płaczki nadal istniał i był dobrze opłacany, byłabym dziś multimiliarderką, a Wy oglądalibyście moją facjatę na okładce Forbesa, bo widniałabym na pierwszym miejscu listy najbogatszych kobiet świata.

Bardzo, ale to bardzo nie lubię, kiedy ludzie nie potrafią wziąć odpowiedzialności za swoje czyny, a winą obarczają wszystkich, tylko nie siebie. Zdecydowanie więcej zrozumienia i sympatii mam do tych, którzy potrafią przyznać się do błędu, powiedzieć: tak, schrzaniłem to, popełniłem ogromny błąd, ale wyciągnąłem wnioski, jest mi strasznie głupio. Przepraszam, moja wina... Cokolwiek. Wszystko jest lepsze od obwiniania innych i obarczania ich swoimi porażkami. Jakby nie było, nikt z nas nie jest nieomylny, bo "errare humanum est" i te sprawy, jak głosił mędrzec Seneka (sporo o nim dzisiaj będzie, ale przysięgam, to nie jest post sponsorowany, nie zapłacił mi za promocję!)

Mam nieodparte wrażenie, że tak właśnie było w przypadku Perry'ego. Można by pomyśleć, że każdy był winny jego sytuacji, tylko nie on sam. Nawet samego Boga gdzieś tam po drodze uwikłał w swój nałóg i nieszczęście. 


Zacznę od tego, że nigdy nie byłam fanką ani tego aktora, ani serialu, w którym występował. Jego bohaterowie bardziej mnie irytowali, niż bawili, zdecydowanie nie był to mój rodzaj poczucia humoru, toteż nigdy nie utożsamiałam się z żadnym z bohaterów. Nie uważam też "Przyjaciół" za nieodzowną część mojego dzieciństwa czy młodości.

Książka tego nie zmieniła. Tak, jak nie pałałam miłością do Matthew Perry'ego przed jej publikacją, tak po jej wydaniu również się to nie zmieniło. Co więcej, powiedziałabym nawet, że aktor dodatkowo stracił w moich oczach przez to swoje ‒ nie bójmy się powiedzieć tego wprost ‒ idiotyczne i lekkomyślne zachowanie, a także przez przerzucanie odpowiedzialności na innych. Wydawał mi się lekkoduchem, niebieskim ptakiem cierpiącym na syndrom Piotrusia Pana. Takim typowym man-child, od którego uchowaj, Boże, wszystkie kobiety.  

Aktor był też, jak to się teraz mówi, mocno o d k l e j o n y. Jego biografia to w zasadzie neverending pity-party, nieustanna sesja użalania się nad sobą.

Tak, on wie, że inni mają źle, ale on jednak ma NAJGORZEJ! Momentami miałam ochotę potrząsnąć nim i powiedzieć: "no, honey, you don't have it tough!" Weź, człowieku, wreszcie odpowiedzialność za swoje losy. Zacznij zachowywać się jak mężczyzna, a nie rozkapryszony, uprzywilejowany chłopiec! 


Perry pisze, że bez mrugnięcia okiem zamieniłby się z kimś, kto nie jest aktorem, nie ma kasy, nie ma pracy, ma za to czynsz do opłacenia, cukrzycę i ciągłe zmartwienia finansowe. Powiem tak. Nie wątpię, że Matthew Perry wierzył w to, co pisał. Nie wierzę jednak, że faktycznie doszłoby do takiej zamiany, nawet gdyby była ona możliwa. A nawet jeśli by doszło, coś mi podpowiada, że już na drugi dzień aktor z pretensjami domagałby się reklamacji.

Dla mnie była to już niezła odklejka, wyższy stopień delulu.

Smutna prawda jest bowiem taka, że aktor uwielbiał ten chaos, jaki wokół siebie tworzył, całą tą dramaturgię z uzależnieniem. Jak to typowa drama queen. I nie jest to tylko moje zdanie, bo kiedy jeden z jego terapeutów, Burton, rzucił mu to w twarz, skonfrontował go z tą niewygodną, nagą i brzydką prawdą, aktor najpierw się oburzył, no bo jak to tak? Że on niby lubi swoje pokręcone życie? Że niby nie chciałby żyć jak normalny, nieuzależniony człowiek?! Potem jednak, w przypływie szczerości, sam przyznał mu rację. Lubił być w centrum zainteresowania. Lubił dramę, dlatego tak chętnie ją nakręcał.

Tych przypływów szczerości miał jeszcze kilka. Zdarzało mu się otwarcie pisać to, co, bardziej lub mniej, przebijało z kart książki ‒ miał duże ego, ale mały rozumek, a do tego był narcystycznym egoistą ("selfish, lazy fuck", "everything had to be about me").

W pewnym sensie cierpiał też na wyuczoną bezradność i zdecydowanie nie umiał radzić sobie z napotykanymi przeszkodami, bo jak sam przyznał, tak naprawdę to nie pozwalał sobie zbyt długo czuć się niekomfortowo. Od razu uciekał w używki. W alkohol, narkotyki, papierosy. W najgorszym momencie życia zażywał nawet... 55 piguł dziennie i wypalał... 60 papierosów! Dla kogoś takiego jak ja, niecierpiącego dymu tytoniowego, jest to naprawdę niepojęte! Przerażają mnie te ilości, jak również stopień upadku Perry'ego ‒ wiecie, że potrafił splądrować i okradać apteczki w domach na sprzedaż, aby tylko zaspokoić swój narkotykowy głód? Smutne i wstrząsające zarazem.

Człowiek, który teoretycznie miał wszystko: pieniądze (zarabiał nawet milion dolarów za jeden odcinek "Przyjaciół"!), sławę, rzeszę uwielbiających go fanów, dom w Malibu, luksusowe samochody, powodzenie u kobiet (nie omieszkał poinformować o tym czytelników, ponoć tylko jedna mu odmówiła), a nade wszystko środki finansowe, by skutecznie wyleczyć się z nałogu, nie miał jednak autentycznej chęci, by to zrobić. Grał w głupią grę i wygrał głupią nagrodę.

Aż chciałoby się powiedzieć, że to był bardzo biedny człowiek ‒ miał tylko pieniądze. Choć po prawdzie, pod koniec życia nawet tych nie posiadał aż tak dużo (biorąc pod uwagę bajońskie sumy, jakie dostawał za swoje role), bo miał bardzo drogi nałóg i był skłonny zapłacić ogromne kwoty, aby go dokarmiać.

Perry niejako usprawiedliwia się i pisze, że nie miał instrukcji obsługi życia. A kto z nas ją miał? Mieliście? Bo ja nie. Nawet w czepku się nie urodziłam! Nie śmiałabym więc marzyć o jakiejkolwiek "wyprawce" na dobry start w życie.

Już staruszek Seneka wiedział, że "żyć trzeba się uczyć przez całe życie, a czym zapewne jeszcze bardziej się zdziwisz, przez całe życie trzeba się uczyć umierać". Choć to ostatnie akurat dobrze Perry'emu wychodziło. Uśmiercał się krok po kroku, łyk po łyku, papieros po papierosie. I miał to w nosie.

Nie wiem, może gdyby zamiast po narkotyki sięgnął po łacińskie sentencje, przeczytał choćby kilka poniższych mądrości wspomnianego wcześniej Seneki (młodszego bądź starszego ‒ bez znaczenia, każdy mądrze prawił), jego życie potoczyłoby się inaczej? Nie musiałby topić swoich demonów w alkoholu,  zmieniać domów i kobiet jak rękawiczki, bo...

·         „Całe to bieganie z miejsca na miejsce nie przyniesie ci ulgi, ponieważ podróżujesz w towarzystwie swoich demonów, które śledzą cię na każdym kroku"

 

·         "Pijaństwo to nic innego jak dobrowolne szaleństwo”.

 

·         „Jeśli to, co masz, wydaje ci się niewystarczające, to nawet jeśli będziesz posiadać cały świat, i tak będziesz nieszczęśliwy”.

I nie piszcie mi, proszę, że nałóg to straszliwa rzecz, a ja nie mam o nim pojęcia, więc nie powinnam się wypowiadać.

Mam. Mam pojęcie. Uwierzcie. I może dlatego doskonale wiem, że jeśli człowiek uzależniony SAM nie zechce wyjść na prostą, to nikt i nic mu nie pomoże. Ani prośby, ani groźby. A obwinianie bliskich takiej osoby (rodziny i przyjaciół Perry'ego też to nie ominęło) jest zwykłym świństwem. Jestem pewna, że nie raz i nie dwa stawali na rzęsach, żeby uratować taką osobę. Problem polegał na tym, że ta osoba nie chciała być uratowana.

Cóż, może jestem wybitnie nieczuła, a może po prostu nie stać mnie na wykrzesanie współczucia dla nadzianych celebrytów ‒ z szafą markowych ubrań, garażem pełnym drogich limuzyn, domem z widokiem na Pacyfik ‒ użalających się, jak im to źle w życiu, bo wolę zachować je dla kogoś, kto jest naprawdę pokrzywdzony przez los? Dla kogoś, kto przeżył prawdziwą traumę, był molestowany, bity, poniżany i prześladowany. Dla kogoś, kto był świadkiem śmierci swojej rodziny. Nawet dla kogoś, kto dwoi się i troi, by mieć co do garnka włożyć. Dla kogoś, kto przeszedł piekło w dzieciństwie, ale mimo to nie dał się zniszczyć... Wiem, że nie powinno się licytować i porównywać cudzych nieszczęść, bo każdy ma swój prywatny koniec świata, ale czasami naprawdę trudno tego nie robić.

Dla pewnych osób po prostu nie mam empatii i już. Perry znalazł się w tej grupie, w której umieściłam między innymi bezmózgich kierowców piratujących po mieście, fast & furious wannabe, niemających za grosz wyobraźni i szacunku do cudzego życia. Jeżeli oni nie mają szacunku dla siebie, to dlaczego ja mam nad nimi płakać? Zachowam swoje łzy dla kogoś, kto jest tego wart.

Uff, to sobie ulżyłam! Chcecie coś dodać do tej tyrady?


poniedziałek, 21 lipca 2025

Znakomicie zachowany zamek Rushen (Wyspa Man)


Wiecie, co mówi Meksykanin w czasie zwiedzania zamku Rushen w Castletown na Wyspie Man? ‒ Me gusta! Tak naprawdę, to nie wiem, co mówi, a tego suchara à la Karol Strasburger w "Familiadzie" wymyśliłam na poczekaniu. 


Mogę za to powiedzieć Wam, tym razem z całą powagą i zupełnie szczerze, co my mówiliśmy. W zasadzie był to niekończący się ciąg superlatyw, ochów i achów, choć zdarzały się też takie okrzyki jak "ech!" i pełne żalu "ała! (najczęściej w akompaniamencie ręki pocierającej obolałą od uderzenia głowę), kiedy to chwilowo zapomnieliśmy, że mamy do czynienia ze średniowiecznymi klatkami schodowymi wybudowanymi dla ludzi o średniowiecznych gabarytach. Czy oni wszyscy musieli być mikrusami?!


Choć wcale bym się też nie zdziwiła, gdyby zbudowano je w ramach oszczędności budulca, lub... zwyczajnie z ludzkiej złośliwości. A także w nadziei, że w razie najgorszego scenariusza, czyli przedostania się wroga na teren zamku, ów wróg sam się znokautuje o niski sufit. Nie mogli tego wówczas wiedzieć, ale byłoby to bardzo zgodne ze współczesną filozofią Tesco ‒ "every little helps!" 


Już kiedyś zdarzyło nam się zwiedzać warownię, w której klatka schodowa wyglądała tak, jakby wybudowało ją kilku pijanych jak bela majstrów z Europy Wschodniej. Każdy schodek miał inną wysokość i szerokość, ale nasz przewodnik twardo obstawał przy oficjalnej wersji ‒ to tak celowo! Stali bywalcy zamkowi znali te schody jak własną kieszeń, intruzi zaś mieli być przez nie wzięci z zaskoczenia i całkowicie skonfundowani. 


Znacie to przekorne polskie wyrażenie "połamania nóg", tak naprawdę oznaczające "powodzenia"? No to tutaj naprawdę życzyło się innym połamania nóg. Powodzenie intruzom też by się przydało, bo kiedy taki wróg, z mieczem w ręku, wspinał się po krętych schodkach w górę, obrońcy nacierający na niego z góry mieli ułatwione zadanie, jako że dzierżyli broń w prawej ręce i mieli większe pole manewru, niż ci, którzy znajdowali się na dole. No chyba, że akurat trafiło na mańkuta. Wtedy peszek. 


Zwiedzanie rozpoczęliśmy, jak Bozia przykazała, od zapoznania się z kontekstem historycznym, aby mieć lepszy pogląd na zabytek, który zwiedzaliśmy. Zaczęliśmy więc czytać tablice z osią czasu, i już po chwili ze zdumieniem odkryliśmy, że... nasza piękna i kochana Polska na niej widnieje! A konkretnie to rok 1025, w którym odbyła się koronacja pierwszego króla Polski. 



Podekscytowani, jak pedofil w Smyku, zaczęliśmy żywo o tym dyskutować, co oczywiście od razu zostało wyłapane przez czujne oko urzędującego tam przewodnika, sympatycznego seniora. Tak na marginesie, to był kolejny emeryt napotkany w mańskiej atrakcji turystycznej, czego nie omieszkałam zarejestrować. Gwoli jasności, nie mam nic przeciwko seniorom, a jako że sama mam starą duszę, to zdecydowanie wolę staruszków od rozrywkowych małolatów (takie politycznie poprawne czasy mamy, że człowiek musi się ze wszystkiego tłumaczyć, aby nie został źle zrozumiany i osądzony).


Jako że to była wczesna pora, a zamek został dopiero co otwarty, nie było w nim zbyt wielu zwiedzających, i mężczyzna najwyraźniej się nudził. Ucieszył się więc, jak pajęczyca Tekla, kiedy zobaczył, że w jego sidła wpadła para nieuważnych ofiar. Od razu przystąpił do ataku zaczął wypytywać, nad czym tak żywo dyskutujemy, odpowiedzieliśmy więc, że pochodzimy z tej właśnie Polski, o którego królu wspominają tutaj na zamkowym kalendarium, i że zdziwiło nas to odkrycie. Odebraliśmy je jako dość nietypowe, bo jaki związek ma Polska z zamkiem na Wyspie Man? Chyba żaden. 


Pajęczyca Tekla (naprawdę tak powiedziałam? Miałam na myśli "pan przewodnik"!) chyżo ruszyła w naszym kierunku, zmniejszając dzielący nas dystans do minimum, i zapytała, co w takim razie my byśmy umieścili na tej osi czasu. Połówek, niczym uczniak liczący na piątkę i uścisk dłoni nauczyciela, począł intensywnie tłumaczyć, że na takich tablicach zazwyczaj spotyka się wzmianki o przeróżnych konfliktach zbrojnych, wojnach, etc, a tutaj tego nie ma, są za to inne, ważne wydarzenia w skali świata,  jak na przykład wysłanie Jurija Gagarina w kosmos, albo dotarcie Roalda Amundsena na biegun południowy. To wszystko czyniło tę tablicę swoistym zapiskiem "pierwszych razów" przeróżnych światowych osobistości. Umieszczono na niej nawet informację o tym, kiedy ser Roquefort doczekał się pierwszej, oficjalnej wzmianki we francuskiej legendzie!  (Od razu mówię, że w 1070 roku! Nigdy bowiem nie wiadomo, kiedy ta niesamowicie istotna ciekawostka może się Wam przydać!)


Trochę obawiałam się, że przez resztę wizyty będziemy mieć na karku "przyzwoitkę" w jego postaci. Kustosz był bowiem wyraźnie zadowolony z obrotu, jaki przybrała nasza konwersacja, nade wszystko jednak z faktu, że zauważyliśmy ich oryginalne podejście do tematu. Niedługo później do sali weszły jednak kolejne osoby, a my się z niej po angielsku ulotniliśmy, wszak czekało na nas tutaj jeszcze mnóstwo atrakcji i guzów do nabicia! 


Ogromną radością, ale też niesamowitym przywilejem była możliwość zwiedzania tego historycznego obiektu ‒ na przestrzeni ponad 800 lat tyle wydarzeń miało tutaj miejsce, tyle osób przewinęło się w tych zamkowych murach! Część z nich dobrowolnie się tu znalazła, jako że zamek był siedzibą możnych i władców, część jednak nie znalazła się tu z własnej woli, lecz przymusu, i nie zaznała tu żadnych uciech ani wygód. Myślę tu głównie o tych wszystkich więźniach w lochach, o jeńcach wojennych, o pacjentach cierpiących na choroby umysłowe ‒ w swojej długiej historii zamek był  nie tylko siedzibą królów, lecz także mennicą, więzieniem czy "szpitalem" dla obłąkanych. Miały tutaj miejsce również liczne egzekucje, a ostatnią z nich wykonano za ojcobójstwo latem 1872 roku.




Jak łatwo się domyślić, wielu z nich już nigdy nie opuściło żywcem jego grubych na kilka metrów murów. Jeśli wierzyć w podejrzaną aktywność i nadprzyrodzone historie, z których Castle Rushen słynie, wiele dusz tych nędzników na zawsze utknęło na terenie zamku jako tutejsze zjawy. Taką lokalną marą, zamkową celebrytką jest tajemnicza kobieta w czerni, którą wielokrotnie tutaj widziano (przeważnie w okolicach wieży) na przestrzeni przynajmniej dwustu lat. Prawdopodobnie jest to duch więźniarki, którą stracono za zabicie własnego dziecka. O jej "objawieniach" donosiły przeróżne, niepowiązane ze sobą osoby, od zamkowych strażników poprzez turystów z różnych krańców świata, aż po samych pracowników. 


W 1937 roku jeden z przewodników zobaczył kobietę w czerni przemykającą koło niego i wchodzącą do dawnego donżonu. Nie wzbudziło to jego podejrzeń, jako że pomieszczenie było otwarte dla zwiedzających i wziął ją za zwykłą turystkę. Kiedy jednak niedługo później pewien turysta spytał go, czy nie widział jego żony, ten odrzekł, że przed chwilą przechodziła tutaj jedna kobieta i należałoby jej szukać w lochach. Ku zdziwieniu obydwu mężczyzn okazało się, że w donżonie jednak nikogo nie było, nie było też tam innego wyjścia, którym tajemnicza nieznajoma mogłaby się niepostrzeżenie wydostać. A żeby było ciekawiej, to żona turysty sama niedługo później się pojawiła. Jak się okazało, przez cały czas przebywała na szczycie zamku. Nadprzyrodzone zjawiska badał tutaj w latach 60. XX wieku brytyjski łowca duchów, Andrew Green, który sam nie wierzył w pośmiertne życie.  


Rushen Castle, słusznie okrzyknięty jednym z najlepiej zachowanych zamków, to nasz ulubiony rodzaj twierdzy ‒ ładnie położona warownia z murami obronnymi, po których można sobie swobodnie pochodzić. Nade wszystko jednak można (a nawet trzeba!) dostać się na sam jego szczyt, skąd rozciąga się świetna panorama na miasto i okolicę, a to jest właśnie to, co tygryski lubią najbardziej.


 

Naturalnie, jest tutaj mnóstwo podstępnych schodków do pokonania, które tylko czyhają na chwilę nieuwagi turysty. Z tego to powodu zamek nie jest idealną atrakcją dla osób na wózkach inwalidzkich, i choć mogłyby one coś tam pozwiedzać na parterze, gra raczej nie jest warta świeczki, bo wstęp kosztuje £14.00, no chyba że ma się wykupiony holiday pass, kartę wstępu do wszystkich atrakcji objętych pieczą Manx National Heritage, to wtedy nic nie trzeba płacić (nasz przypadek).



Dla samych widoków warto było tutaj przyjechać, i choć mieliśmy zezowate szczęście, bo akurat był odpływ, to i tak fajnie było popatrzeć na życie toczące się u podnóża tego imponującego zamku. O tym jednak opowiem Wam w następnym odcinku, jako że wielu z Was woli częściej a krócej, niż rzadziej a dłużej.




sobota, 19 lipca 2025

Uziemiona

Jak sprawić, by człowiek na nowo docenił to, co ma?

Bezpardonowo mu to zabrać!

Jeszcze do niedawna radośnie opiewałam maj, był potrzebnym i radosnym powiewem świeżości. Później podobnie entuzjastycznie przywitałam nieco chłodniejszy czerwiec ze wszystkimi jego dobrodziejstwami i wadami. Aż nadszedł lipiec i całkowicie wykoleił moją szarą codzienność, którą próbowałam wielokrotnie romantyzować.

Głupio narzekać na dom do sprzątania, kiedy inni nie mają nawet dachu nad głową.

Głupio marudzić, że naczynia są do zmycia (choć tym i tak często zajmuje się zmywarka), kiedy tyle ludzi na świecie przymiera głodem.

Nie przystoi narzekać na nudę i "nieciekawe życie", kiedy tyle ludzi drży z obawy przed kolejną bombą. Przed tym, co przyniesie nowy dzień. Albo, co znowu im zabierze.

Maj był jak miły i puchaty miś. Lipiec okazał się z kolei groźnym wilczurem, który brutalnie przeciągnął mnie przez chaszcze, krzaki i inne iglaki. Poskładał jak domek z kart. Nie wiem, czy po tym wszystkim wyszłam z tego silniejsza, ale na pewno bardziej ukorzona i doceniającą małe, proste rzeczy.

Kiedy człowiek leży przykuty do szpitalnego łóżka, ma mnóstwo czasu na refleksje. Na przewartościowanie swoich priorytetów. Na snucie planów.

W tych najmniej przyjemnych momentach sama rozpraszałam swoją uwagę, przenosząc się w myślach w jakieś przyjemniejsze miejsce. Na opustoszałą plażę, gdzie Atlantyk raz po raz rozbijał się o jej brzeg.

Mimo wszystko najczęściej marzyłam jednak o tym... na co jeszcze do niedawna zdarzało mi się kręcić nosem. Na te wszystkie domowe, żmudne i przyziemne obowiązki.

Nie chciałam zdobywać Kilimandżaro. Ani jechać na drugi koniec świata. Chciałam po prostu wstać z łóżka, iść sprzątać, kosić trawę, rozwieszać pranie... Chciałam odzyskać to, co straciłam.  

Szlachetne zdrowie,
Nikt się nie dowie,
Jako smakujesz,
Aż się zepsujesz.

Tak pisał Kochanowski kilka wieków temu. Tyle czasu minęło, a w tym temacie nic się nie zmieniło. Ta fraszka nadal jest nieśmiertelna. W przeciwieństwie do nas.

Te nieprzewidziane perturbacje zdrowotne zupełnie wybiły mnie z blogowego rytmu. Nie było mnie w cyberświecie, co być może zauważyliście. Jest jednak jeden plus tej mojej przymusowej absencji ‒ wracam na blogowisko ze zwiększonym apetytem.

Póki co zaś, na nowo zachwycam się swoim zwyczajnym życiem i odzyskiwaną formą.

Może to dziwnie zabrzmieć, ale chyba potrzebowałam takiego uziemienia.

Chyba każdy z nas potrzebuje, aby przypomnieć sobie, co w życiu jest najistotniejsze.