Uwaga, będzie OSTRO!
Pobłądziłam w internetach, a wirtualne ścieżki zaprowadziły mnie do artykułu, w którym wyczytałam, że lekarzowi Matthew Perry'ego, doktorowi Salvadorowi Plasencia, grozi nawet 40 lat więzienia za to, że zaopatrywał go w ketaminę, która to miała przyczynić się do śmierci aktora w październiku 2023 roku.
To z kolei wreszcie zmobilizowało mnie do napisania tego wpisu. Już parę miesięcy temu przeczytałam biografię słynnego Chandlera z "Przyjaciół", i chciałam się tutaj podzielić swoimi przemyśleniami, jednak zabierałam się do tego tak niemrawo jak sójka do swojej podróży za morze.
Grubą przesadą wydaje mi się to 40 lat. Nie zrozumcie mnie źle. Czy to, czego dopuścił się doktor Plasencia było złe? Oczywiście! Postępował niemoralnie w celu osiągnięcia korzyści materialnych, nie bardzo jest się tutaj nad czym rozwodzić, jednak wiszący nad nim wyrok wydaje mi się nieproporcjonalnie duży w stosunku do popełnionych czynów. W końcu nie powinniśmy zapominać o znaczących okolicznościach łagodzących, czyli o tym, że wszystko odbywało się za obopólną zgodą. Bo to nie było tak, że zły doktorek przywiązał biednego Matthew do krzesła, a później wbrew jego woli nafaszerował medykamentami.
Autentycznie zdziwiło mnie, jak mało współczucia wzbudził we mnie aktor, a jestem osobą ‒ śmiem twierdzić ‒ zdecydowanie bardziej empatyczną od przeciętnego Kowalskiego. Gdyby zawód płaczki nadal istniał i był dobrze opłacany, byłabym dziś multimiliarderką, a Wy oglądalibyście moją facjatę na okładce Forbesa, bo widniałabym na pierwszym miejscu listy najbogatszych kobiet świata.
Bardzo, ale to bardzo nie lubię, kiedy ludzie nie potrafią wziąć odpowiedzialności za swoje czyny, a winą obarczają wszystkich, tylko nie siebie. Zdecydowanie więcej zrozumienia i sympatii mam do tych, którzy potrafią przyznać się do błędu, powiedzieć: tak, schrzaniłem to, popełniłem ogromny błąd, ale wyciągnąłem wnioski, jest mi strasznie głupio. Przepraszam, moja wina... Cokolwiek. Wszystko jest lepsze od obwiniania innych i obarczania ich swoimi porażkami. Jakby nie było, nikt z nas nie jest nieomylny, bo "errare humanum est" i te sprawy, jak głosił mędrzec Seneka (sporo o nim dzisiaj będzie, ale przysięgam, to nie jest post sponsorowany, nie zapłacił mi za promocję!)
Mam nieodparte wrażenie, że tak właśnie było w przypadku Perry'ego. Można by pomyśleć, że każdy był winny jego sytuacji, tylko nie on sam. Nawet samego Boga gdzieś tam po drodze uwikłał w swój nałóg i nieszczęście.
Zacznę od tego, że nigdy nie byłam fanką ani tego aktora, ani serialu, w którym występował. Jego bohaterowie bardziej mnie irytowali, niż bawili, zdecydowanie nie był to mój rodzaj poczucia humoru, toteż nigdy nie utożsamiałam się z żadnym z bohaterów. Nie uważam też "Przyjaciół" za nieodzowną część mojego dzieciństwa czy młodości.
Książka tego nie zmieniła. Tak, jak nie pałałam miłością do Matthew Perry'ego przed jej publikacją, tak po jej wydaniu również się to nie zmieniło. Co więcej, powiedziałabym nawet, że aktor dodatkowo stracił w moich oczach przez to swoje ‒ nie bójmy się powiedzieć tego wprost ‒ idiotyczne i lekkomyślne zachowanie, a także przez przerzucanie odpowiedzialności na innych. Wydawał mi się lekkoduchem, niebieskim ptakiem cierpiącym na syndrom Piotrusia Pana. Takim typowym man-child, od którego uchowaj, Boże, wszystkie kobiety.
Aktor był też, jak to się teraz mówi, mocno o d k l e j o n y. Jego biografia to w zasadzie neverending pity-party, nieustanna sesja użalania się nad sobą.
Tak, on wie, że inni mają źle, ale on jednak ma NAJGORZEJ! Momentami miałam ochotę potrząsnąć nim i powiedzieć: "no, honey, you don't have it tough!" Weź, człowieku, wreszcie odpowiedzialność za swoje losy. Zacznij zachowywać się jak mężczyzna, a nie rozkapryszony, uprzywilejowany chłopiec!
Perry pisze, że bez mrugnięcia okiem zamieniłby się z kimś, kto nie jest aktorem, nie ma kasy, nie ma pracy, ma za to czynsz do opłacenia, cukrzycę i ciągłe zmartwienia finansowe. Powiem tak. Nie wątpię, że Matthew Perry wierzył w to, co pisał. Nie wierzę jednak, że faktycznie doszłoby do takiej zamiany, nawet gdyby była ona możliwa. A nawet jeśli by doszło, coś mi podpowiada, że już na drugi dzień aktor z pretensjami domagałby się reklamacji.
Dla mnie była to już niezła odklejka, wyższy stopień delulu.
Smutna prawda jest bowiem taka, że aktor uwielbiał ten chaos, jaki wokół siebie tworzył, całą tą dramaturgię z uzależnieniem. Jak to typowa drama queen. I nie jest to tylko moje zdanie, bo kiedy jeden z jego terapeutów, Burton, rzucił mu to w twarz, skonfrontował go z tą niewygodną, nagą i brzydką prawdą, aktor najpierw się oburzył, no bo jak to tak? Że on niby lubi swoje pokręcone życie? Że niby nie chciałby żyć jak normalny, nieuzależniony człowiek?! Potem jednak, w przypływie szczerości, sam przyznał mu rację. Lubił być w centrum zainteresowania. Lubił dramę, dlatego tak chętnie ją nakręcał.
Tych przypływów szczerości miał jeszcze kilka. Zdarzało mu się otwarcie pisać to, co, bardziej lub mniej, przebijało z kart książki ‒ miał duże ego, ale mały rozumek, a do tego był narcystycznym egoistą ("selfish, lazy fuck", "everything had to be about me").
W pewnym sensie cierpiał też na wyuczoną bezradność i zdecydowanie nie umiał radzić sobie z napotykanymi przeszkodami, bo jak sam przyznał, tak naprawdę to nie pozwalał sobie zbyt długo czuć się niekomfortowo. Od razu uciekał w używki. W alkohol, narkotyki, papierosy. W najgorszym momencie życia zażywał nawet... 55 piguł dziennie i wypalał... 60 papierosów! Dla kogoś takiego jak ja, niecierpiącego dymu tytoniowego, jest to naprawdę niepojęte! Przerażają mnie te ilości, jak również stopień upadku Perry'ego ‒ wiecie, że potrafił splądrować i okradać apteczki w domach na sprzedaż, aby tylko zaspokoić swój narkotykowy głód? Smutne i wstrząsające zarazem.
Człowiek, który teoretycznie miał wszystko: pieniądze (zarabiał nawet milion dolarów za jeden odcinek "Przyjaciół"!), sławę, rzeszę uwielbiających go fanów, dom w Malibu, luksusowe samochody, powodzenie u kobiet (nie omieszkał poinformować o tym czytelników, ponoć tylko jedna mu odmówiła), a nade wszystko środki finansowe, by skutecznie wyleczyć się z nałogu, nie miał jednak autentycznej chęci, by to zrobić. Grał w głupią grę i wygrał głupią nagrodę.
Aż chciałoby się powiedzieć, że to był bardzo biedny człowiek ‒ miał tylko pieniądze. Choć po prawdzie, pod koniec życia nawet tych nie posiadał aż tak dużo (biorąc pod uwagę bajońskie sumy, jakie dostawał za swoje role), bo miał bardzo drogi nałóg i był skłonny zapłacić ogromne kwoty, aby go dokarmiać.
Perry niejako usprawiedliwia się i pisze, że nie miał instrukcji obsługi życia. A kto z nas ją miał? Mieliście? Bo ja nie. Nawet w czepku się nie urodziłam! Nie śmiałabym więc marzyć o jakiejkolwiek "wyprawce" na dobry start w życie.
Już staruszek Seneka wiedział, że "żyć trzeba się uczyć przez całe życie, a czym zapewne jeszcze bardziej się zdziwisz, przez całe życie trzeba się uczyć umierać". Choć to ostatnie akurat dobrze Perry'emu wychodziło. Uśmiercał się krok po kroku, łyk po łyku, papieros po papierosie. I miał to w nosie.
Nie wiem, może gdyby zamiast po narkotyki sięgnął po łacińskie sentencje, przeczytał choćby kilka poniższych mądrości wspomnianego wcześniej Seneki (młodszego bądź starszego ‒ bez znaczenia, każdy mądrze prawił), jego życie potoczyłoby się inaczej? Nie musiałby topić swoich demonów w alkoholu, zmieniać domów i kobiet jak rękawiczki, bo...
· „Całe to bieganie z miejsca na miejsce nie przyniesie ci ulgi, ponieważ podróżujesz w towarzystwie swoich demonów, które śledzą cię na każdym kroku"
· "Pijaństwo to nic innego jak dobrowolne szaleństwo”.
· „Jeśli to, co masz, wydaje ci się niewystarczające, to nawet jeśli będziesz posiadać cały świat, i tak będziesz nieszczęśliwy”.
I nie piszcie mi, proszę, że nałóg to straszliwa rzecz, a ja nie mam o nim pojęcia, więc nie powinnam się wypowiadać.
Mam. Mam pojęcie. Uwierzcie. I może dlatego doskonale wiem, że jeśli człowiek uzależniony SAM nie zechce wyjść na prostą, to nikt i nic mu nie pomoże. Ani prośby, ani groźby. A obwinianie bliskich takiej osoby (rodziny i przyjaciół Perry'ego też to nie ominęło) jest zwykłym świństwem. Jestem pewna, że nie raz i nie dwa stawali na rzęsach, żeby uratować taką osobę. Problem polegał na tym, że ta osoba nie chciała być uratowana.
Cóż, może jestem wybitnie nieczuła, a może po prostu nie stać mnie na wykrzesanie współczucia dla nadzianych celebrytów ‒ z szafą markowych ubrań, garażem pełnym drogich limuzyn, domem z widokiem na Pacyfik ‒ użalających się, jak im to źle w życiu, bo wolę zachować je dla kogoś, kto jest naprawdę pokrzywdzony przez los? Dla kogoś, kto przeżył prawdziwą traumę, był molestowany, bity, poniżany i prześladowany. Dla kogoś, kto był świadkiem śmierci swojej rodziny. Nawet dla kogoś, kto dwoi się i troi, by mieć co do garnka włożyć. Dla kogoś, kto przeszedł piekło w dzieciństwie, ale mimo to nie dał się zniszczyć... Wiem, że nie powinno się licytować i porównywać cudzych nieszczęść, bo każdy ma swój prywatny koniec świata, ale czasami naprawdę trudno tego nie robić.
Dla pewnych osób po prostu nie mam empatii i już. Perry znalazł się w tej grupie, w której umieściłam między innymi bezmózgich kierowców piratujących po mieście, fast & furious wannabe, niemających za grosz wyobraźni i szacunku do cudzego życia. Jeżeli oni nie mają szacunku dla siebie, to dlaczego ja mam nad nimi płakać? Zachowam swoje łzy dla kogoś, kto jest tego wart.
Uff, to sobie ulżyłam! Chcecie coś dodać do tej tyrady?