Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja książki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja książki. Pokaż wszystkie posty

piątek, 18 marca 2022

Śmierć przyszła przedwcześnie

Wiele popularnych osób zmarło przez te kilkanaście lat mojego życia w Irlandii: aktorów, muzyków, projektantów, celebrytów... Sean Connery, David Bowie, George Michael, Pierre Cardin, Kenzō Takada, Kobe Bryant, Chris Cornell, Chester Bennington - to tylko kropla w morzu tych, którzy odeszli. Jednak śmierć żadnej z tych osób nie poruszyła mnie aż tak bardzo jak ta Irlandki Dary Fitzpatrick i jej trzech kolegów ze straży przybrzeżnej Irlandii, którzy pechowej nocy, w poniedziałek 13 marca 2017 roku, wyruszyli w misję ratunkową na pokładzie śmigłowca Sikorsky S-92A zwanego Rescue 116. W misję, z której żadne z nich już nie wróciło żywe, a niektórzy nie wrócili wcale, bo ich ciała zabrał ocean i już nie oddał.

Jest czas odrodzenia i jest czas śmierci

Marzec to taki miesiąc w Irlandii, kiedy wiosna jest już mocno wyczuwalna. Przyroda budzi się do życia, a wraz z nią ludzie i zwierzęta. I kiedy tak świat flory i fauny odradzał się po zimowym śnie, w szeregach Irish Coast Guard zagościła śmierć.

Na początku marca po krótkiej chorobie zmarł ich kolega z pracy - Daithí, ojciec pięciorga dzieci - i choć uroczystości pogrzebowe odbyły się w dwóch różnych dniach i miastach (11 marca w hrabstwie Clare i 13 marca w Dublinie), to jednak nie wszystkim z załogi śmigłowca Rescue 116 udało się na nie dotrzeć. Taką osobą był właśnie Paul Ormsby, ratownik i operator dźwiga pokładowego.

Na kogo wypadnie, na tego bęc

Tego dnia Paul nie tryskał energią ani humorem - wydawał się być w refleksyjnym nastroju, tak jakby nadal kontemplował przedwczesną śmierć kolegi. Czy chociaż przez moment przeszło mu wtedy przez myśl, że to jest jego ostatni dzień życia? Jego kask i kamizelkę ratunkową odnajdą w sieci rybackiej dopiero rok i cztery miesiące później. Ciała - nigdy.

Dzień jak co dzień

Dara, rudowłosa pani pilot o zniewalającym, szerokim uśmiechu Julii Roberts, niebieskich oczach i dołeczkach w policzkach, niczego nieświadoma po raz ostatni podrzuciła swojego małego synka do żłobka. Gdyby tylko wiedziała... Uścisnęłaby go mocniej, bardziej wycałowała, a może nawet nigdy nie wypuściła ze swoich ramion. 

                                                           Zdjęcie znalezione w sieci

Mark Duffy, drugi pilot, ukochany mąż i ojciec dwójki dzieci, wypił tego dnia ostatnią kawę ze swoim przyjacielem, a potem zajął się obowiązkami domowymi. Pracę miał nadzwyczajną i nietypową, ale poza nią był zwyczajnym człowiekiem ze zwyczajnymi obowiązkami. Wiedział też, że kiedyś może nadejść TEN dzień. Dlatego na niecałe trzy miesiące przed śmiercią zakazał żonie i dzieciom przybycia na miejsce wypadku. Choćby nie wiadomo co się działo, mają nie jechać. Sam do nich wróci. Słowa dotrzymał. Wrócił - z "małą" pomocą nurków, którzy wydobyli jego ciało z kokpitu. Jak przystało na prawdziwego kapitana, poszedł na dno razem ze swoją maszyną. I zrobił to z klasą. Ostatnie wypowiedziane słowa, tuż przed katastrofalnym uderzeniem, należały właśnie do niego. Nie były to żadne wulgaryzmy, raczej smutne stwierdzenie nieuniknionego - "we're gone". Już po nas. Żył w Blackrock w hrabstwie Louth i to "czarna skała" - Blackrock Island - go zabiła. 


Ciarán Smith, ostatni z załogi z pechowego śmigłowca R116, winchman, ratownik pokładowy wykonujący swoje działania ratownicze wisząc głównie na linie opuszczonej z helikoptera, został tego dnia po raz ostatni odebrany z pracy przez swoją żonę i dzieci. Nie wiedział, że niedługo znów tu wróci na swoją ostatnią już misję. Ocean wypluł jego kask i nienadmuchaną kamizelkę ratunkową dopiero ponad sześć miesięcy później. Ciała już nie oddał. 


"Śmierć" zadzwoniła dziesięć minut po dziesiątej wieczorem

Gdzieś tam daleko od jej dublińskiej bazy, ponad 200 km od zachodniego wybrzeża Irlandii, był statek pod angielską banderą, a na nim szkocki rybak, który przy pracy z błękitkiem stracił czubek kciuka.

Nie ma czasu na pożegnanie

Kapitan Dara odebrała telefon wzywający ją na służbę w ramach "top cover", misji polegającej głównie na wspomaganiu i "ubezpieczaniu" innego śmigłowca ratunkowego, w tym wypadku Rescue 118 startującego z bazy w Sligo. Niedługo później wyszła z domu. Czas naglił. Nie pożegnała się z rodzicami, bratem, siostrami. Nie dokończyła czytania książki Linwooda Barclaya - "No Time For Goodbye". Naprawdę nie było czasu na żegnanie się. Okazji też już nigdy nie będzie.

Go Mairidís Beo. Aby inni mogli żyć

Paul Ormsby również odłożył książkę. Wstał z łóżka, obowiązki ratownika wzywały. Kiedy inni "normalni" ludzie w zimną, mokrą i ponurą noc przysuwali się do ognia i cieplej okrywali kocem, tacy jak on wychodzili ratować innych. Ludzi, których nie znali. Ludzi, za których skłonni byli oddać życie.

Skrzyknięta czteroosobowa ekipa niedługo później już wsiadała na pokład Rescue 116, by asystować Rescue 118. Załoga Rescue 118 nie wiedziała jeszcze wtedy, że tej samej nocy będą przeprowadzać dwie misje - ewakuację szkockiego rybaka, a także poszukiwania wraku i załogi Rescue 116, która o 23:03, 35 minut po ich odlocie, wyruszyła w swoją ostatnią akcję ratunkową.

Najczarniejszy z czarnych scenariuszy

Kiedy nastał czternasty dzień marca i wybiła pierwsza w nocy, latarnik w Blacksod Lighthouse zaczął się niepokoić. To tu miał wylądować śmigłowiec R116, by tak samo jak Rescue 118 zatankować paliwo i ruszyć w dalszą drogę na pomoc poszkodowanemu rybakowi. Problem polegał na tym, że R118 odleciał o 23:18, a R116 już powinien przylecieć. 

Blacksod Lighthouse, hrabstwo Mayo, tu miał zatankować R116

O 01:08 latarnik Vincent Sweeney podniósł alarm. Instynkt podpowiadał mu, że coś tu nie gra. Trzeba było działać.

Nieco ponad godzinę później załoga Rescue 118 rozpoczynała swoją drugą misję tej nocy. Misję, która była im wyjątkowo bliska - szukali swoich, a to zawsze bardziej boli.


Na efekty nie trzeba było długo czekać. W wodach obmywających skałę, w którą uderzył R116 i na której wzniesiono latarnię Blackrock, zlokalizowano szczątki feralnego śmigłowca. Znaleziono też Darę. 


                                                                          Zdjęcie znalezione w sieci

Zrobiła wszystko to, czego ją uczono i na co ją przygotowywano w sytuacjach kryzysowych. Zaledwie dziesięć dni przed tą tragedią odbyła swoje kolejne szkolenie "dunker training", w którym symuluje się taki właśnie makabryczny scenariusz. Być może to świeża pamięć po nim, a może po prostu wola przeżycia i powrotu do ukochanego dziecka sprawiła, że w ciemnych i zimnych wodach Atlantyku udało jej się odpiąć pasy bezpieczeństwa, zdjąć kask i wydostać z głębin oceanu, z wraku śmigłowca. Jako jedyna miała nadmuchaną kamizelkę ratunkową, ale to wszystko nie wystarczyło. Walczyła dzielnie, tak jak ekipa R118 dzielnie próbowała wyłowić ją ze wzburzonego oceanu (bez sukcesu), ale przegrała tę najważniejszą z walk.

A potem było już tylko tak jak w piosence Coldplay:

"And the tears come streaming down your face

when you lose something you can't replace

when you love someone but it goes to waste

could it be worse?"

Medice, cura te ipsum

Swoje zmagania z tym, co przyniosła jej śmierć Dary, opisała w przejmującym memuarze jedna z jej sióstr - Niamh Fitzpatrick, która od blisko trzydziestu lat jest psychologiem i specjalizuje się w psychologii sportu. 


"Tell me the truth about loss" nie jest tylko i wyłącznie dla tych, którzy przechodzą przez żałobę. A zatem dla kogo? Przede wszystkim dla tych, którzy nie boją się trudnej tematyki. Dla tych, którym wydaje się, że życie sprzysięgło się przeciwko nim, bo spotykają ich same przykre wydarzenia. 

 

Niamh jak nikt inny coś o tym wie. Najpierw musiała radzić sobie z kolejnymi nieudanymi próbami zajścia w ciąże, z bolesną świadomością, że nigdy nie zostanie matką, którą tak bardzo chciała być. Później zaś do tej kupki nieszczęść dołączyły kolejne - jej długoletnie małżeństwo rozpadło się praktycznie w tym samym czasie, kiedy straciła Darę, swoją ukochaną siostrę i przyjaciółkę. Do tego doszła przejmująca żałoba, ból i obawa o utratę domu, który znajdował się o rzut beretem od jej drugiej siostry, Emer, i Fionna - syna dopiero co zmarłej Dary. 


Książka Niamh - z racji poruszonej tematyki - jest ciężka niczym ołów, ale też stanowi swoisty promyk słońca. Dobitnie pokazuje, że po tym kiedy życie zadaje ci kolejne prawe sierpowe, lewe proste, a nawet nokautuje, nadal można się podnieść z maty. Powoli, z trudem, ale można. 


To nade wszystko ciekawy "instruktarz" do poruszania się po polu minowym, jakim niewątpliwie jest cudza żałoba. Niamh z ogromną szczerością dzieli się z czytelnikami opowieściami o swoich wybuchach gniewu i złości, a także o tym, jak można, zupełnie niechcący, sprawić komuś ból, nie do końca umiejętnie dobierając słowa, udzielając porad, albo - co gorsza - poprzez udawanie, że nic się nie stało. To nie jest ten przypadek, kiedy mniej znaczy więcej i kiedy pożądane jest milczenie w towarzystwie osoby, która niedawno straciła kogoś ukochanego i ewidentnie przechodzi przez żałobę. 


Treść książki porusza wiele ciekawych aspektów związanych z ogólnie pojętą stratą i skomplikowaną ludzką psychiką, z którą nie może porównywać się żadna, nawet najbardziej wyrafinowana konstrukcja inżynierska. 

                                     Ławka ku pamięci Ciarana Smitha, niedaleko miejsca wypadku

Darę pochowano dokładnie pięć lat temu.

piątek, 9 kwietnia 2021

How Animals Saved My Life

W dniu urodzin mojej siostry stałam przed tescowym regałem z książkami, patrzyłam na jedną z nich, i myślałam sobie, że to byłby wspaniały prezent... dla mnie.

Nie wiem, co sprawiło, że zboczyłam z trasy i powędrowałam na dział książek, wiedziałam jednak, że tę walkę przegrałam. W zasadzie to oddałam ją walkowerem.

Jakiś czas temu powzięłam postanowienie, by zaprzestać kupowania książek - szło mi ono nad wyraz dobrze. Aż do tego pamiętnego listopadowego wieczoru. Kiedy ujrzałam najnowszą książkę Noela Fitzpatricka, o której to nie miałam zielonego pojęcia, moje postanowienie spektakularnie szlag trafił. 

 

Do Noela, sympatycznego Irlandczyka o psotnym uśmieszku, zapałałam wielką sympatią po przeczytaniu jego debiutanckiego memuara - "Listening to the Animals" - dlatego ani przez moment nie zastanawiałam się, czy warto robić dla niego wyjątek. 

 

Nie wiem, dlaczego sobie to robię. To chyba jakieś moje ukryte zapędy masochistyczne. Czytanie "How Animals Saved My Life" było bowiem niczym przedzieranie się przez wszystkie dziewięć kręgów piekła Dantego. Nie, Noel nie spartaczył roboty. Jednak czytanie tego wszystkiego, co napisał, było jak przymusowe wzięcie udziału w psychoterapii, w czasie której rozdrapuje się zabliźnione rany i wraca pamięcią do wydarzeń, o których z chęcią by się zapomniało. 

 

Miałam na studiach takiego, hmm, bardzo oryginalnego promotora. Za każdym razem, kiedy w swojej pracy dyplomowej pisałam, że zgadzam się z takim albo innym uczonym, zostawiał mi na marginesie swój komentarz: "Trochę skromności!". Będę zatem teraz bardzo nieskromna i napiszę, że nie tylko tak bardzo zgadzam się ze światopoglądem Noela, ale przede wszystkim, że się z nim utożsamiam. Mogę sobie jedynie wyobrazić, jaką pianę z ust toczyłby mój promotor, gdyby przeczytał te obrazoburcze słowa. Plugawe i zarozumiałe - z pewnością nie przeszłyby mu nawet przez usta.

Jeszcze do niedawna nie sądziłam, że z kimś całkowicie obcym, będącym ponadto osobą publiczną, a zarazem przedstawicielem innego pokolenia, można aż tak się identyfikować. Teraz już wiem, że to jak najbardziej możliwe. Ktoś mądry powiedział kiedyś Noelowi: "Everything is impossible until it happens".

Dorastaliśmy na wsi, w zupełnie odmiennych krajach, latach i realiach, ale mimo to nasze doświadczenia są pod wieloma względami uderzająco do siebie podobne. W środowiskach, w których od zawsze podchodziło się do zwierząt w bardziej pragmatyczny niż empatyczny sposób. Ten pragmatyzm zaś balansował nieraz na granicy okrucieństwa, a dla kogoś takiego jak Noel ("I always felt the pain of animals at a deeply visceral level") i ja oznaczało to stawanie twarzą w twarz z zacofanymi, niehumanitarnymi praktykami, które budziły wewnętrzny bunt i obrzydzenie. Z topieniem niechcianych psich i kocich miotów (spostrzeganych bardziej jako "czarci pomiot"), z przemocą wobec zwierząt, z brakiem szacunku do nich. Bo to przecież "tylko" zwierzę. Wszyscy wiedzieli, że czeka je taki sam marny los jak pijaczka spod monopolowego.

Jako kilkuletnie dziecko, znalazłam zwłoki burego kota wyrzucone na stertę śmieci za domem sąsiada. Poszłam do domu po pudełko, a później zapakowałam je do środka, i urządziłam mu "cywilizowany" pochówek, bo już wtedy wiedziałam, że bez względu na to, jakim kotem był (a w tamtych czasach "dobry kot" to tylko ten łowny), nie zasłużył na to, by zostać potraktowany jak śmieć.

Tak samo jak mój stary, schorowany pies nie zasłużył na marny koniec w lesie. W cywilizowanym świecie, w rzeczywistości przyjaznej zwierzętom, za swoje kilkanaście lat wiernej służby dostałby usypiający zastrzyk. W zacofanej i okrutnej wsi dostał wyrok - samotna i okrutna śmierć w lesie. Nawet nie wiem, gdzie go zakopano.

Noel tak bardzo ma rację. "Humankind" to oksymoron. Humans are not kind.

Zdawałam się o tym wiedzieć już jako grzdyl. Mała Taitka nadrabiała empatią tam, gdzie zabrakło jej dorosłym. Miałam jej w sobie wystarczająco dużo, by urządzić za swoim domem skromny pochówek mojemu ukochanemu kociakowi, który zginął pod kołami naszego auta w dniu Wszystkich Świętych, kiedy jechaliśmy na cmentarz. Posadziłam na tym grobie kwiaty i odwiedzałam tę mogiłę częściej niż jakąkolwiek inną.

Jako to samo kilkunastoletnie dziecko miałam też w sobie wystarczająco dużo złości, by nienawidzić wujka-zwyrodnialca, który regularnie katował, okaleczał konie i inne zwierzęta. Z całego swojego małego serca życzyłam mu śmierci. Dziś najbardziej żałuję tego, że moje życzenie nie spełniło się wcześniej. O jego sadystycznych zapędach wobec zwierząt, żony i dzieci wiedzieli wszyscy. Szkoda tylko, że nikt nie miał jaj, by cokolwiek z tym zrobić. Na wsi, gdzie niemal każdy wtykał nos w nie swoje sprawy, nikt nie potrafił wetknąć go tam, gdzie był najbardziej potrzebny. Żałosne jest to, że w takiej sytuacji nagle przestawało to być czyjąkolwiek sprawą. Nagle nikt nie widział sińców i okaleczeń, nagle nikt nie słyszał skowytów i jęków. Nagle nikt nic nie mówił. Wszyscy stawali się niemi i głusi.

Człowiek to przedziwny i nade wszystko egoistyczny gatunek. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, jak to możliwe, że "głupie" i bezduszne drzewa altruistycznie podtrzymują przy życiu te chore, leczą się same, klucz gęsi pięknie ze sobą współpracuje w czasie lotu, zastępując osobnika opadającego ze sił nowym i wypoczętym, by ten poprzedni mógł się zregenerować w mniej wymagającej pozycji, a człowiek, tak dumnie niosący sztandar "homo sapiens sapiens", wyspecjalizował się w kopaniu dołków pod innymi i zrobił doktorat z podkładania świni. 

Doskonale za to rozumiem, dlaczego Noelowi zawsze łatwiej było nawiązać nić porozumienia ze zwierzętami niż z ludźmi, wśród których do dziś czasami czuje się niezręcznie, i dlaczego od zawsze czuł się odmieńcem. Podobnie jak on nigdy nie byłam duszą towarzystwa (i to do tego stopnia, że nie chciałam iść na własną studniówkę), i od zawsze wolałam przebywać wśród zwierząt.

Za każdym razem, kiedy jechaliśmy w niedzielę w odwiedziny do wujka w sąsiedniej wiosce, lądowałam w... stajni. Nie w ramach kary. Na swoje własne życzenie. Bo tam był jego piękny, ogromny, ale łagodny koń pociągowy. Rozmowy dorosłych mnie nużyły, a ludzie wydawali się nudni i niegodni zaufania. Dwadzieścia parę lat później nadal jestem - podobnie jak Noel - wary of humans i rzadko obdarzam kogokolwiek pełnią zaufania. Ludzie wielokrotnie mnie zawiedli. Zwierzęta nigdy.

Jak słusznie zauważa autor książki - zwierzęta nie oceniają. Nie wbijają też noża w plecy i nie łamią serca. A jeśli już to robią, to tylko dlatego, że chorują i trzeba patrzeć na ich cierpienie. Przed nimi można być całkowicie sobą, a one i tak będą mieć gdzieś to, jak wyglądamy, ile mamy lat, pieniędzy na koncie, jakie mamy wyznanie religijne, samochód w garażu czy preferencje seksualne. Zwierzęta nie oceniają. Ludzie - tak.

O tym ostatnim autor miał okazję przekonać się wielokrotnie na różnych etapach życia. Z mojego punktu widzenia najbardziej okrutny wydaje mi się ten z wczesnych lat młodości, kiedy małego Noela prześladowano w szkole i poza nią - kiedy pastwiono się nad jego tornistrem z książkami, rowerem, nim samym. Szczęśliwie nie mam tutaj podobnych doświadczeń, wiem za to, co czuł, kiedy trafił do szkoły średniej i odkrył, że pod względem wiedzy znacznie odstaje od swoich kolegów, co było pokłosiem niskiego poziomu nauczania w jego poprzedniej placówce.

Znam to uczucie. Po swojej wiejskiej, podrzędnej szkółce trafiłam do najlepszego liceum w sąsiednim mieście i przez pierwsze parę tygodni codziennie wracałam do domu z tym samym przerażeniem w oczach. Na usta cisnęły mi się słowa Elektrycznych gitar: "co ja robię tu???"

Obracając się w towarzystwie synów i córek lokalnych szych, czułam się nie na miejscu. Miałam piętnaście lat i nie wiedziałam, co chcę robić w życiu. Niektórzy z nich mieli już nie tylko wybrane zawody, ale także zaplanowane kilka kolejnych dekad życia, a pewnie nawet datę śmierci.

Sprawy nie polepszył fakt, że szybko załapałam pałę z przysposobienia obronnego i z informatyki, bo jako wiejska sierota, nie miałam wcześniej do czynienia z komputerami. A to był dopiero początek - po tym niespodziewanym sprawdzianie nauczyciel zapowiedział nam kolejny. Tym razem z prędkości pisania na klawiaturze. Czy przejął się jękami i protestami tych kilku nielicznych sierot, które ośmieliły się pożalić, że nie mają w domu dostępu do komputera? Nie. Udzielił nam jednak cennej wskazówki - kazał rozrysować sobie na tekturze układ klawiatury i ćwiczyć. Tak też zrobiłam. Poprawnej metody pisania nam jednak nie zdradził, dlatego do dzisiaj moja technika jest godna pożałowania, ale już wtedy była na tyle sprawna, że udało mi się załapać czwórkę albo nawet piątkę.

Od tamtej pory było już nieco łatwiej. Jak mnie niedługo później nauczono na lekcjach łaciny, które akurat zawsze lubiłam, ardua prima via est.

W przeciwieństwie do kilku innych osób udało mi się przetrwać te cztery lata edukacji w szkole średniej, a nawet skończyć ją z mianem dobrej i solidnej uczennicy, za którą mama nigdy nie musiała się wstydzić na wywiadówkach. Nauczyłam się wtedy czegoś jeszcze - per aspera ad astra. Przez trudy do gwiazd.

Do czego zmierzam? Sowa orła nie urodzi. Nie każdy rodzi się tym orłem. A nawet jak się urodzi, to czasami ktoś lub coś podcina mu skrzydła. Jak pokazuje jednak mój przykład, a przede wszystkim ten Noela - pracą i uporem można wiele zdziałać. Noel posuwa się wręcz jeszcze dalej i z pełnym przekonaniem twierdzi, że na sukces w 75% składa się upór w dążeniu do celu, a w zaledwie 25 pozostałych procentach talent. W jego przekonaniu wrogiem sukcesu nie jest brak talentu, możliwości, lecz właśnie brak silnej woli. To, że sami się sabotujemy, albo że innym na to pozwalamy. Kiedy takie słowa padają z ust osoby, która dzięki swojej ambicji, ciężkiej pracy (szkoła sześć dni w tygodniu i codzienne zakuwanie do późnych godzin nocnych!) i konsekwencji wspięła się tak wysoko, trudno nie potraktować ich śmiertelnie poważnie. Trudno się Noelem nie zainspirować.

Mało kto mi imponuje. Noela podziwiam jednak z wielu powodów. Nie tylko za jego megamózg i ogromne pokłady empatii. Również za to, że nie dał się stłamsić dręczycielom, że ostatecznie potrafił uciszyć swój wewnętrzny głos wiecznie szepczący mu, że nie jest wystarczająco dobry. Podziwiam też jego szczerość - opisywać swoje uczucia z taką otwartością, będąc przy tym osobą na świeczniku, to wymaga naprawdę ogromnej odwagi.

"How Animals Saved My Life" to zapiski blasków i cieni związanych z weterynaryjną profesją autora. Choć miałam wrażenie, że w ostatnim czasie tych drugich było niestety więcej w życiu Noela, to jednak cieszę się, że nie bał się o nich otwarcie mówić. Podobnie zresztą, jak nie bał się łamać tematów tabu, jakimi nadal pozostaje problem zdrowia psychicznego, depresji i często wynikających z niej samobójstw.

Megamózg i innowator, któremu z pewnością wszystko przychodzi łatwo. Tak może jawić się postronnym osobom profesor Noel - chirurg neuroortopeda. I o ile to pierwsze jest prawdą, to drugie nie mogłoby być od niej dalsze.

Bardzo podobało mi się to, że Noel nie upiększał swojej rzeczywistości, ani nie dodawał cekinowego splendoru swojej profesji, będącej w jego przypadku efektem prawdziwego powołania i oddania. Otwarcie pisał o ciężarze z nią związanym, o wysokim współczynniku samobójstw w tej grupie zawodowej, o tym, że przynajmniej jeden z pięciu ankietowanych weterynarzy rozważał ten dramatyczny krok na pewnym etapie swojej kariery. Bo o ile blaski są niewątpliwie przyjemne, wdzięczność i radość uratowanych pupili - jak i ich właścicieli - bezcenna, to nadal jednak pozostaje druga strona medalu. Ta mroczniejsza, która czasami rzuca długie i ciemne cienie - nie pozwala na radość z sukcesów, za to potęguje poczucie porażki.

I tu też rozumiałam Noela bardziej, niżbym chciała. Ze swojego skromnego doświadczenia wiem, że najbardziej pamięta się te zwierzęta, którym pomimo najszczerszych chęci nie udało się pomóc.

W młodości oglądałam wiele głupkowatych horrorów - dziś już nie pamiętam żadnych strasznych scen. Zastąpiły je te z prawdziwego życia. Larwy. Setki obślizgłych, tłustych larw żywcem zjadających psa pasterskiego, na widok których chcesz pobiec w krzaki i zwymiotować, zamiast tego powstrzymujesz odruch wymiotny, wkładasz palce w rany, pod skórę, i wydłubujesz te, które były zbyt dobrze zamaskowane, by dobrowolnie wypłynąć po pestycydowej kąpieli.

Krew na moich białych "adidasach", kiedy jako dziecko "zrozumiałam" to, co wpajano też Noelowi - że już czas stwardnieć, bo w życiu na wsi nie ma miejsca na sentymenty.

Wzdęte brzuchy kociąt utopionych w silosach na gnojówkę. Albo te, którym szczury obgryzły łapki.

Owieczka w ostatniej chwili wydarta z łap Mrocznego Żniwiarza - farmerowi udało się ją wskrzesić, ale po tej zaciekłej walce ze śmiercią pozostało jej porażenie mózgowe. Fizjoterapia nie przynosiła żadnych rezultatów, ale mała nie traciła pogody ducha. Za każdym razem, kiedy przychodziłam do niej, tak ochoczo merdała ogonkiem na dźwięk mojego głosu, że moje serce skakało z radości, ale jednocześnie też pękało na tysiąc kawałków. To jej jednak któregoś dnia się poddało. A ja żałowałam, że nie żyję w disnejowskiej bajce - wtedy być może którakolwiek z moich łez spadających na nią, mogłaby przywrócić ją do życia. Tak jak książę wskrzesił swym magicznym pocałunkiem Śpiącą Królewnę.

Czasami, kiedy zbytnio użalam się nad sobą, przypominam sobie tę właśnie owcę. Leżącą we własnych odchodach, ale mimo to radosną. Życie nie jest bajką, ale bywa cenną lekcją. W tym konkretnym przypadku była ona następująca: zachowaj pogodę ducha, nawet jeśli jesteś w gównianej pozycji.

W czasie jednego ze swoich ostatnich wywiadów Chester Bennington stwierdził - wskazując palcami na swoją głowę - coś, co głęboko utknęło mi w pamięci: "This place right here, the skull between my ears, that is a bad neighborhood. I should not be in there alone".

Noel, który podobnie jak Chester, uratował wiele istnień, zdaje się doskonale o tym wiedzieć. Ta książka jest w dużej mierze właśnie o tym, jak po wielu długich latach bycia swoim największym krytykiem, udało mu się wreszcie uratować samego siebie. I jak wielką rolę odegrały w tym procesie właśnie jego ukochane czworonogi: zezowaty, ale rozbrajający kot Ricochet, a także wierna, długoletnia towarzyszka Keira, która niespodziewanie napisała ostatni, przejmujący rozdział książki.

Tak jak w przypadku tej pierwszej lektury, tak i teraz towarzyszyły mi skrajne emocje - od łez smutku (bo sama byłam tym chłopcem z królikiem opisanym w prologu) po radosny śmiech i zapewnienia, których Noel nie mógł słyszeć ("I would laugh at your jokes!" - kiedy jego sztywni amerykańscy koledzy nie docenili poczucia humoru, które przemycił do pozornie nudnego wykładu).

I tak samo jak poprzednio książka okazała się być dla mnie skarbnicą złotych myśli. Jako że tym razem dysponowałam swoim prywatnym egzemplarzem, nie zaś bibliotecznym, zabierałam ją ze sobą do łóżka, czytałam, i do woli zaznaczałam zakreślaczem te myśli, które wyjątkowo przypadły mi do gustu. Później zaś kilkukrotnie do nich wracałam w poszukiwaniu motywacji, żałując za każdym razem, że nigdy nie miałam w swoim życiu takiego mentora jak on, który wie, kiedy pocieszyć, przytulić, posłużyć ramieniem, ale też powiedzieć bolesną prawdę: "Whatever it is you want to do, if you don't have tenacity or purpose and effort, then, simply put, you probably don't deserve to succeed". Ouch.

Nie będę kłamać - większość tego, co czytam to taki książkowy fast-food, który ma za zadanie skutecznie oderwać mnie od tu i teraz. Szybko się go konsumuje, i równie szybko o nim zapomina. Memuar Noela był jego całkowitym przeciwieństwem.

Wspaniały człowiek, którego zwyczajnie chciałoby się sklonować, bo po prostu ma się świadomość, że bez niego ten świat będzie znacznie gorszym miejscem.

wtorek, 3 marca 2020

Życie w służbie ludzkości


Książka Pata Marry'ego "The Making Of a Detective: A Garda's Story of Investigating Some of Ireland's Most Notorious Crimes" okazała się być dla mnie istnym darem niebios i chyba nie mogła wpaść w moje ręce w lepszym czasie.

Zacznę od tego, że usłyszałam o niej przypadkiem, dzięki niezawodnemu RTÉ Radio 1, ale nie przez przypadek zapragnęłam ją przeczytać. Ta tematyka była mi bowiem od dawna bliska, i choć już na tamtym etapie byłam zapoznana z najgłośniejszymi przestępstwami, które wstrząsnęły Irlandią, nie miałam jednak okazji czytać książki, która wyszła spod ręki wybitnego detektywa, a takim właśnie był Pat Marry. Był, bo choć nadal żyje, to jednak już nie jest zawodowo czynny, jako że po 33 latach sumiennej, ale jakże żmudnej i wyczerpującej psychicznie służby w irlandzkiej policji, An Garda Síochána, przeszedł w 2018 roku na zasłużoną emeryturę.
Zamówiłam ją w bibliotece chyba jeszcze tego samego wrześniowego dnia i nie bardzo zdziwiłam, kiedy trafiłam na koniec długaśnej kolejki, nie dającej żadnych nadziei na to, że książka trafi do mnie w najbliższych tygodniach.
Grzecznie czekałam na nią przez te ostatnie miesiące minionego roku, a kiedy już niemal zapomniałam, że takie zamówienie widnieje na moim bibliotecznym koncie, dostałam SMS-owe powiadomienie z biblioteki, że dzieło Pata Marry'ego czeka na odbiór, na co pozostało mi jedynie przyklasnąć.  
Wyczucie czasu miała idealne - tak się bowiem składało, że pakowałam się na sylwestrowy wyjazd do Kerry i potrzebowałam czegoś nowego do czytania, a nie chciałam zabierać ze sobą żadnych podręczników ani "Jesieni cudów" Jodi Picoult -  cegły, którą męczę już chyba trzeci miesiąc i nadal nie mogę skończyć, bo jakoś tematyka mi nie podeszła. Zabrnęłam jednak za daleko, by się poddać i ją porzucić (bardzo nie lubię tego robić).
Sylwestrowy wieczór okazał się być idealną porą na czytanie, bo kiedy dotarłam już na miejsce, nagle zdałam sobie sprawę, że od północy dzieli mnie jeszcze "cała wieczność", a w realizacji mojego planu polegającego na spacerowaniu i podziwianiu pięknych widoków przeszkadza mi... wszechobecna ciemność. Wszechświat zdecydowanie nie był po mojej stronie, bo na sylwestrową noc pechowo przypadł nów. Noc była zatem czarna jak smoła, a ja pomimo największych chęci nie mogłam zlokalizować nawet najmniejszej gwiazdy, która prowadziłaby mnie do mojego prywatnego "Betlejem".
Kiedy przebywa się w takich warunkach na "odludziu", nie widzi się dosłownie nic.
Jak na ironię losu znajdowałam się w pięknych okolicznościach przyrody, ale nie mogłam ich podziwiać. Valentia, na której jest tyle lamp ulicznych, co kot napłakał, spowita była czarnym całunem (i szybko dotarło do mnie, że nic tu po mnie), droga od "mojego" domku do Portmagee - również. A ponieważ wyglądałam jak ninja i od stóp do głów odziana byłam w czerń, prędko zrozumiałam, że spacer w takich warunkach jest tak samo bezpieczny jak skok na bungee... bez zabezpieczającej uprzęży i liny.  
Wróciłam więc do wynajmowanego domku, odkorkowałam szampana o kilka godzin za wcześnie, wypiłam duszkiem o kilka lampek za dużo, a kiedy już zaczynało mi szumieć w głowie, rzuciłam się na łóżko i zaczęłam czytać książkę Pata, wychodząc z założenia, że to najmądrzejsze, co mogę zrobić.
Istniało dość spore ryzyko, że zasnę, bo narzuta na łóżku była tak mięciutka i przyjemna, a ono samo nieubłaganie mamiło mnie niczym mitologiczne syreny Odyseusza. Wystarczyło tylko zamknąć oczy... Jednak tak samo jak on oparłam się pokusie, bo jak tylko zaczęłam czytać, to już nie mogłam się oderwać. I niech to zdanie będzie najlepszą rekomendacją. Skoro ja (ja! - mająca mniej więcej taką samą tolerancję na alkohol jak noworodek i upijająca się samym jego zapachem) nie zasnęłam, Wy też nie zaśniecie!
Lubię czuć więź z autorem książki albo chociaż jej bohaterami, i w tym przypadku tak właśnie było. Szybko polubiłam Pata, bo był szczery, prostolinijny, skromny i niczego nie ukrywał. Już w samym prologu szczerze wyznał wątpliwości i frustracje, jakie nim szargały niedługo po tym, jak opuścił mury szkoły policyjnej - bez pleców, które ułatwiłyby mu karierę, za to z głową pełną ideałów i z nieodpartą chęcią, by służyć, pomagać, zmieniać świat na lepsze. Wyjątkowo dobrze było mi znane  zdanie, które i on wypowiedział pewnej letniej nocy: "There has to be more to life than this", kiedy dopadła go frustracja związana z bezsensownością i nudą jego ówczesnej egzystencji, sprowadzającej się tylko do "ochraniania" brytyjskiej ambasady. 
Kolejne strony sprawiały, że autor tylko i wyłącznie zyskiwał w moich oczach: jego upór, konsekwencja, determinacja, kodeks wartości, pracowitość mróweczki i pieczołowitość z jaką wykonywał swoje zadania, zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Ale to nie one najbardziej mnie zaskoczyły.
Zdecydowanie najbardziej zdziwiło mnie to, że pomimo trzech dekad babrania się w szlamie, taplania w ludzkim szambie - w tym, co ludzie mają w sobie najgorsze, pomimo oglądania miejsc okrutnych zbrodni, których nie da się "odwidzieć", choć bardzo by się tego chciało i wiele by się za coś takiego oddało, pomimo tego całego zła Pat daleki jest od ferowania wyroków i określania nawet najokrutniejszych zbrodniarzy diabelskim nasieniem.
Ile w tym człowieku jest zrozumienia dla grzesznej ludzkiej natury, ile miłosierdzia i ile troski o to, by nawet największy bydlak traktowany był z godnością i szacunkiem! Ile w nim jest człowieczeństwa! - właśnie to mnie nieustannie zaskakiwało.
Pat nigdzie nie napisał, że jest pełnym zrozumienia, ciepłym człowiekiem. Nie musiał, bo chyba zupełnie nieświadomie taki portret siebie naszkicował. Tak właśnie go sobie wyobrażam - jako dobrodusznego, życzliwego człowieka, do którego przychodzi skruszona bliska mu osoba, mówiąc: "Sorry, I fucked up", a on w odpowiedzi bierze ją w ramiona i nie robi żadnych wyrzutów.
Mordercy, z którymi miał do czynienia na swojej ścieżce zawodowej, odebrali mu prawo do spokojnego przesypiania nocy, być może ograbili go z kilku(nastu) lat życia, dali w zamian nieznośną bezsenność, ale jednego go nie pozbawili -  człowieczeństwa.
Oprócz przenikliwego umysłu, niebywałego atutu każdego szanującego się detektywa,  wysokiego IQ oraz inteligencji emocjonalnej zazdroszczę mu właśnie tego człowieczeństwa, humanitarności i wiary w ludzkość. Podziwiam, że nie dał się psychicznie zgnoić i zdeptać, a o to akurat nietrudno w jego profesji i jego świecie.
Bardzo przyjemnie spędziłam czas, czytając tę lekturę, ale lojalnie uprzedzam, że natrafiłam w niej też na takie fragmenty, przy czytaniu których drżała mi broda, a oczy zaczynały łzawić... Pewnych rzeczy nie mogę zwyczajnie zrozumieć. Na przykład tego, jak można bestialsko zakatować swoją żonę, po tym jak spędziło się z nią kilkanaście lat życia, po tym jak się ją tuliło, całowało, kochało, po tym jak wyznawało się jej miłość na ślubnym kobiercu? Po tym, jak spłodziło się z nią dzieci. Ten konkretny fragment mnie zmiażdżył. Bo co może być bardziej wyrazistym przykładem czegoś, co określiłabym jako "the ultimate betrayal", jeśli nie wsunięcie kobiecie złotej obrączki na palec, a następnie doprowadzenie do zsunięcia jej z jej opuchniętych, posiniaczonych i sztywnych palców przez patologa sądowego przeprowadzającego sekcję zwłok...
Jak można też narazić swoje dzieci na wstrząsający widok zmaltretowanej i zalanej krwią matki? Jak można skazać je na traumę, która pozostanie z nimi już do końca życia?
Jak można kogoś tak skatować, że przez osiemdziesiąt ostatnich minut swojego życia będzie przeżywał piekło na ziemi, usilnie próbował zadzwonić i wezwać pomoc, ale nie będzie mógł wymówić żadnego słowa, bo życie będzie z niego wyciekało niczym woda z pękniętego naczynia?
Jak można brutalnie zatłuc swoją żonę, a potem z pełną premedytacją zadzwonić do jej matki i wysłać ją na miejsce kaźni, doskonale zdając sobie sprawę, że znajdzie ona tam swoją ukochaną córkę, albo raczej to, co z niej pozostało...
No jak tak, kurwa, można?! Powie mi ktoś?
Pat Marry to mój bohater.
Pat Marry to człowiek, który może spać spokojnie - o ile uda mu się już tego snu zaznać - wiedząc, że jego życie nie poszło na marne, lecz przyniosło wiele dobrego.
Chciałabym kiedyś móc powiedzieć o sobie coś takiego, stojąc jedną nogą nad grobem.

niedziela, 26 maja 2019

Bardzo nietypowa Polka i niesamowity Irlandczyk


Jestem bardzo nietypową Polką. 
Do takiego wniosku doszłam po zapoznaniu się z "najświeższymi" wynikami badań sprawdzającymi stan czytelnictwa w Polsce w 2018 roku. Otóż wynika z nich, że 37% ankietowanych zadeklarowało przeczytanie przynajmniej jednej książki, a jedynie 9% więcej niż siedmiu sztuk! 
W mojej grupie wiekowej (25-39 lat) tylko 8% mężczyzn i 17% kobiet przyznało, że bardzo lubi czytać książki. 58% ankietowanych z tej samej grupy nie przeczytało żadnej książki. Nie żebym traktowała ten - lub każdy inny - sondaż ze śmiertelną powagą jako wyrocznię, niemniej rezultaty nie są optymistyczne. 
Po raz kolejny, z niejakim smutkiem, utwierdzam się w przekonaniu, że jestem odmieńcem. Nie tylko pod tym względem, lecz wieloma innymi. 
Jestem zatem bardzo nietypową Polką, bo właśnie z ciekawości wyliczyłam, że w minionej dekadzie przeczytałam 549 książek, co daje mi średnio prawie 55 książek rocznie [w zeszłym roku było to równe 60 sztuk]. 
Czytam dużo, ale rzadko sięgam po biografie i autobiografie. Częściowo pewnie dlatego, że nie mam idoli i wzorców do naśladowania, częściowo, bo zazwyczaj staram się sięgać po sprawdzonych autorów i powieści z dynamiczną akcją, która wciągnęłaby mnie niczym tornado. 
Generalnie, to idealnie jest, kiedy takie tornado zmiata mnie z nóg, wciąga, a potem wypluwa - poruszoną, nieco "wstrząśniętą", nieco zmieszaną i zmuszoną do poukładania sobie w głowie wielu rzeczy na nowo. 

Tak właśnie niespodziewanie zadziałała na mnie autobiografia Noela Fitzpatricka - "Listening to the Animals: Becoming The Supervet". 
A wszystko zaczęło się od tego, że któregoś dnia usłyszałam w radiu fragment wywiadu z Noelem, promujący wyżej wspomnianą książkę. Tutaj wspomnę, że jak to bywa - najciemniej pod latarnią. Żyję na wyspie już kilkanaście lat, ale jeszcze do niedawna w ogóle nie słyszałam o Noelu. Tymczasem okazuje się, że to irlandzki "celebryta", choć na co dzień mieszkający w Anglii, gdzie prowadzi swoją klinikę, Fitzpatrick Referrals, a w niej zmierza się z "beznadziejnymi przypadkami", przeprowadza innowacyjne zabiegi, i ratuje życie zwierzakom. 
Noel jest weterynarzem, a dokładniej mówiąc - chirurgiem neuroortopedą. Jest "Supervetem" i w pełni na ten przydomek zasługuje. Jak na superbohatera przystało, robi rzeczy, od których włosy stają dęba. Wkracza tam, gdzie jest najbardziej potrzebny, gdzie inni weterynarze bezradnie rozkładają ręce i mówią "przykro mi, nic więcej nie można zrobić". A on te niemożliwe rzeczy robi. Za jedną z nich trafił nawet do Księgi Rekordów Guinnessa - wszczepił protezy nóg Oscarowi, swojemu kociemu pacjentowi, który miał nieszczęśliwe spotkanie z kombajnem. 
Słuchałam tego wywiadu z zaciekawieniem. Rozmówca wydał mi się sympatyczny, interesujący i zabawny - godzien bliższego zapoznania się z nim. Dlatego też postanowiłam dać mu szansę i zamówić książkę w bibliotece. I z pełnym przekonaniem stwierdzam, że to była świetna decyzja, bo autobiografia  Noela to najlepsza książka, jaką przeczytałam w tym roku, a było ich już ponad dwadzieścia. Żadna z nich jednak nie mogła być godną konkurencją dla "Listening to the Animals". Wszystkie zostały przez nią zdeklasowane. 


Przede wszystkim ta pozycja dość mocno i niespodziewanie mnie poruszyła. Dotknęła na poziomie - a bo ja wiem, jak to powiedzieć? Duchowym? Okazała się być dla mnie niesamowicie motywacyjnym "poradnikiem", mimo że absolutnie do tego nie aspirowała. Moją "Biblią" i drogowskazem, do którego mam zamiar wracać po motywację. 
Noel zaskoczył mnie swoją skromnością i prostotą. Swoim poświęceniem, niesamowitą pracowitością i konsekwencją w dążeniu do upatrzonego celu. Swoim dobrym sercem, które wydaje się być tak ogromne, że jest w stanie oferować miłość, szacunek, empatię i współczucie każdej żyjącej istocie. Swoją szczerością, wytrwałością, a także czułością, z jaką pisze o swoich rodzicach. Dla niego to nie są "starzy", to "Mamusia" i "Tatuś". Kiedy takie słowa padają z ust małego dziecka - nie dziwią, kiedy wypowiada je dorosły mężczyzna - zaskakują, choć pewnie niektórych też bawią. Noel wydaje się o to nie dbać. Tak jak nie dba o to, by jego wizerunek był nieskazitelny, by uchodził za geniusza. 
Mam wrażenie, że jest wręcz przeciwnie. Że nie chce uchodzić za jakiegoś boga, ale za zwykłego człowieka, który tak samo jak my wszyscy kocha, cierpi, weseli się i smuci, a nawet płacze i popada w stany depresyjne. 
Z rozbrajającą szczerością pisze o swoich błędach w sztuce lekarskiej i chociażby za to należy mu się szacunek, bo szczerość jak i wdzięczność to są tak rzadko spotykane cechy w naszym społeczeństwie, że wydają się być skazane na wyginięcie. Niczym dinozaury. 
Książka ta nie jest absolutnie zapiskami chwalipięty. Mimo że mogłaby być. Bo dlaczego nie? Człowiek taki jak on, o światowej sławie, tak wybitny w swojej dziedzinie, z tyloma sukcesami na swoim koncie mógłby - niczym samochwała z wiersza  Jana Brzechwy - przechwalać się swoimi wyczynami. Ale tego nie robi. Nie pisze: "Jak odpowiem, to roztropnie, w szkole mam najlepsze stopnie(...)" Wręcz przeciwnie: pisze, jak trudno mu było, bo miał braki w edukacji, jak odstawał od swoich rówieśników, jak ciężko mu było zmagać się z piętnowaniem...  Pisze to w taki sposób, że dodaje czytelnikowi wiary i otuchy. Przypomina, że ciężką pracą można naprawdę wiele osiągnąć. 
Jego książka podbudowuje, inspiruje, ociepla serce i duszę, a jednocześnie bardzo delikatnie i taktownie przypomina nam, że to nie dobra materialne są najważniejsze w życiu. Memento mori, każdy z nas kiedyś umrze, ale żadne z nas nie zabierze ze sobą swojego bogactwa. Ważne jest to, co po sobie pozostawimy. 

Bardzo podobały mi się idee wybrzmiewające z dzieła Noela. Nieco utopijne, romantyczne jak on sam, ale mimo wszystko piękne.  
Śmiałam się i płakałam niczym rozchwiana emocjonalnie nastolatka. Książka okazała się być bardzo życiowa. Jest w niej miejsce na smutek, ale także na radość i śmiech. Noel ma bardzo fajne poczucie humoru. 

Wspaniały, niesamowity człowiek. Co tu więcej mówić... 

PS. Parę dni temu, przeglądając gazetkę Lidla, zauważyłam, że książkę będzie można tam kupić szóstego czerwca z okazji zbliżającego się Dnia Ojca (16 czerwca) za 9.99 euro. 

wtorek, 1 marca 2016

"Sekrety francuskiej kuchareczki" i niespodziewana podróż sentymentalna do przeszłości

Początkowo podeszłam do niej dość sceptycznie, tak jak pies może patrzeć na dziwadło w postaci jeża. Z pewną dozą zdziwienia, ale też zaciekawienia.



Jej tytuł wydał mi się dość tandetny i niefortunny. A jakby tego było mało, bardziej przywodził mi na myśl film dla dorosłych niezbyt wysokich lotów, bądź też tanie romansidło, których unikam jak diabeł wody święconej.


Zapowiadało się zatem tak sobie, ale ostatecznie wyszło zupełnie inaczej. Już w trakcie czytania kilku pierwszych stron uśmiechałam się sama do siebie, co było tylko i wyłącznie dobrą wróżbą. Zapowiadała ona lekką i przyjemną lekturę, a to jest w ostatnim czasie to, czego szukam, kiedy wracam po pracy zmęczona i chwytam za książkę. Tego mi trzeba. Nie chleba i igrzysk, a ciszy i relaksu.



„Sekrety francuskiej kuchareczki” ukazały się na rynku pod koniec lutego nakładem Wydawnictwa Kobiecego. To najnowsza powieść autobiograficzna dziennikarki, Marie-Morgane Le Moël, w której autorka wprowadza czytelnika w swój świat, dzieląc się z nim wydarzeniami ze swojego barwnego życia. A ma o czym opowiadać, bo mimo iż jest stosunkowo młoda, nie spędziła przeżytych lat jako leń kanapowy. Dość powiedzieć, że meandry losu rzuciły ją do Kanady i Australii.



Będą zatem te kraje, do spółki z Francją - która jest przecież dla każdego szanującego się Francuza świętością i swoistym El Dorado położonym nie nad Orinoko lecz nad Sekwaną - przewijać się na kartach powieści Le Moël. Nie oczekujcie jednak dogłębnych rozpraw nad tymi krajami, bo w lekkiej książce Marie brak dla nich miejsca. Trzeba było gdzieś przecież zmieścić te 24 przepisy, tytułowe sekrety, z francuskiej kuchni, a ta jak wiemy, uchodzi za jedną z najsmaczniejszych na świecie. Rozdziały są zatem krótkie, kilkunastostronicowe i zawsze wieńczy je przepis na jakiś francuski specjał, który z jakiegoś powodu ma znaczenie dla naszej autorki.


Najbardziej zaskoczyło mnie to, że książka otworzyła u mnie furtkę w pamięci, za którą schowane były wszystkie wspomnienia z Francji. Nie te jednak, kiedy odwiedziłam ją w celach stricte turystycznych, lecz te sprzed kilku lat wcześniej, kiedy to miałam przyjemność żyć, mieszkać i pracować z prawdziwymi Francuzami. I poznawać ten piękny kraj.


Powieść Le Moël zadziała na mnie niczym wehikuł czasu. Musiałam od czasu do czasu przerywać czytanie i dać sobie chwilę na sentymentalne wspominki w stylu Marcela Prousta, któremu wystarczyło dać magdalenkę, by obudzić w nim błogie wspomnienia z dzieciństwa. U mnie było podobnie. Z tym że rolę magdalenki pełniła autobiograficzna powieść Marie.


Chyba robię się sentymentalna na starość, bo z łezką w oku wspominałam te czasy, kiedy robiłam ratatouille z prawdziwym Francuzem, a on za zwykłe krojenie warzyw co rusz nagradzał mnie komplementem „impeccable!”, jakbym dokonała nie wiadomo jakiego wyczynu.


Nie sądziłam też, że książka rozbudzi we mnie kulinarny zapał. A tymczasem pewnego wieczoru [po nieco męczącym dniu pracy!] udałam się do kuchni w celu zrobienia sałatki nicejskiej według przepisu Marie. Bo tak. Bo akurat miałam ochotę na coś lekkiego. Recepturę oczywiście lekko zmodyfikowałam i zamiast 4 jaj dodałam 6, tak dla jaj. Z kuchni zaś wyszłam… jakieś dwie godziny później, bynajmniej nie dlatego, że robiłam wszystko w slow motion. Włączyłam płytę „Only by the Night” Kings of Leon i dosłownie przepadłam. Tak się rozkręciłam, że oprócz sałatki z rozmachu machnęłam jeszcze ratatouille dla ubogich, bo o tej porze roku nigdzie nie mogłam dostać bakłażanów, a następnie terrine de deux poissons, czyli pasztet z czerwonej i białej ryby, bo tak się doskonale składało, że już drugi dzień z rzędu rozmrażałam w lodówce łososia i dorsza, no i wszystko wskazywało na to, że jeśli wkrótce nie wyjmę ryb z lodówki, niedługo same z niej wyjdą.


Na drugi dzień zaś przygotowałam łatwe i przyjemne ciasto quatre-quarts, które jadłam i robiłam po raz pierwszy właśnie we Francji. Już wtedy urzekło mnie swoją prostotą: 4 składniki [nie wliczając szczypty proszku do pieczenia], około 10 minut roboty i po krzyku. I tu nie obyło się bez niewielkich modyfikacji. Po dodaniu jabłek i udekorowaniu go polewą czekoladową i Smarties ciasto robiło za tort urodzinowy dla najsłodszej kilkulatki na świecie. Następnym razem jednak piekłabym je w nieco mniejszej temperaturze, nie w 180 stopniach, bo gdyby nie szybka reakcja, miałabym Murzynka zamiast quatre-quarts.


Plus przyznaję autorce za to, że jej przepisy są naprawdę łatwe nawet dla totalnych beztalenci kulinarnych [erm, that would be me!] a jedzenie smaczne i dość szybkie w przygotowaniu. Wszystko w myśl zasady: ułatw sobie życie. Co mi się jeszcze podobało? To, że przy każdym przepisie znajduje się krótka geneza dania. Muszę otwarcie przyznać, że dzięki temu dowiedziałam się wielu ciekawostek, o których wcześniej nie miałam pojęcia.


Zaskoczyło mnie to, że mimo iż urodziłyśmy się w zupełnie innych zakątkach świata, kilkukrotnie „łapałam się” na tym, że identyfikowałam się z niektórymi dziecięcymi [i nie tylko] problemami autorki.  Też bolało mnie to, że dorośli podpisywali wyrok na króliki i inne zwierzęta, też się wtedy dąsałam na wszystkich, a nawet złorzeczyłam mamie, którą normalnie ubóstwiałam. I też namiętnie oglądałam „McGyvera”. Ku mojemu zaskoczeniu w książce znalazły się nawet odnośniki do Irlandii, co było miłym akcentem.


Jeszcze do niedawna nic nie wiedziałam o Marie-Morgane Le Moël. Teraz wiem już, że autorka łączy w sobie zalety dobrej pisarki i solidnego dziennikarza: ma zarówno lekkie pióro, talent przykuwania uwagi czytelnika, dystans do siebie, a także poczucie humoru – nieocenione zawsze i wszędzie. W przyszłości zaś nie miałabym oporów, by sięgnąć po kolejną książkę jej autorstwa.


Za przyjemną lekturę i podróż sentymentalną dziękuję Wydawnictwu Kobiecemu.

czwartek, 31 grudnia 2015

Pseudorecenzja "Wyspy na prerii" Cejrowskiego

Na wielu blogach goszczą dziś podsumowania roczne, i u mnie chyba też się takie pojawi – a przynajmniej jego obrazkowa wersja – w nieco późniejszym czasie. Dziś chciałam jednak opublikować wpis o „Wyspie na prerii” Cejrowskiego, jako że obiecałam go Zielakowi już dobre kilka miesięcy temu. Ciążyła mi ta obietnica niczym koło młyńskie uwiązane u szyi. Robię to dziś, jako że to już ostatni dzień roku - gdyby ktoś nie zauważył - a ja nie chciałabym wkraczać w nowy z niezrealizowanymi obietnicami.



Cejrowskiego nie trzeba zbytnio przedstawiać. „Kto go nie zna, ten coś przegapił”. To ten typ, którego się nie zapomina, nawet jeśli na przyjęciu byli przystojniejsi i młodsi od niego. To ten niepokorny rodzaj człowieka, który albo zjednuje sobie dożywotnich przyjaciół, albo wrogów aż po grób. Zawsze i wszędzie wali prawdą i kontrowersyjnymi poglądami wszystkim wokół. I ma gdzieś, że jego słowa bolą jak ciosy od samego Mike’a Tysona.



Ty mówisz Cejrowski, ja widzę kolorowego jak papuga ara człowieka, który nosi się nonszalancko, chodzi boso i z zamiłowaniem pija yerba mate.  Ty mówisz „podróżnik WC”, ja widzę tego podróżnika w krzykliwej, wzorzystej koszuli. Gdyby przewiesić mu przez szyję łańcuch z bugenwilli, można by go wziąć za turystę, który dopiero co wrócił z egzotycznych czasów na Hawajach.



Jego wizerunek artystyczny nie bardzo pasuje do polskich realiów, ale kto powiedział, że ma pasować? Mam nieodparte wrażenie, że Cejrowski, jako cynik i bystry obserwator rzeczywistości oraz zachowań ludzkich, celowo wkłada kij w mrowisko, celowo prowokuje. Myślę też, że częściowo czerpie z tego przyjemność i ma niejednokrotnie niezły ubaw, kiedy ludzie pozbawieni dystansu do siebie, do otaczającego ich świata, bez grama wyrozumiałości dla cudzych poglądów i bez krztyny poczucia humoru, zaczynają się pieklić i buchać parą z nosa z tego całego rozwścieczenia.



Ale dość o samym autorze, mimo że można o nim długo jeszcze rozprawiać. Czas napisać co nieco o jego książce.



Zacznę może od tego, co najbardziej rzuca się w oczy, czyli od okładki. Niby wiemy, że nie liczy się pudełko, ale jego zawartość, że nie ocenia się książki po okładce, ale ile z nas tak naprawdę to robi? Mnie samej jeszcze do niedawna wydawało się, że nie przywiązuję wielkiej uwagi do okładki, aż pewnego dnia zauważyłam, że byłam w błędzie. Stojąc przed półkami wypełnionymi książkami, nie zacznę po kolei przeglądać każdej z nich. Najpierw chwycę za te, które trafiły w moją estetykę, które są ładne i ciekawe. Intrygujące.


Jest niewielu autorów, których książki mogę kupić w ciemno, bo wiem, że ich treść na pewno mnie usatysfakcjonuje. Cejrowski jest jednym z nich. Bo on ma to, czego kupić się nie da – niepodrabialny styl, lekkie pióro, poczucie humoru. A mając to, można pisać praktycznie o wszystkim. Nawet o życiu seksualnym mrówek. Temat nie jest najważniejszy. Ważne jak go przedstawisz.


Jego podróżnicze książki są zawsze pięknie wydane i niemal każda z nich stanowi dzieło poligrafii. Solidne twarde oprawy, dobry jakościowo papier, dużo kolorowych zdjęć – to wszystko do mnie jak najbardziej przemawia. Każda książka, którą biorę do ręki, jest obiecującą zapowiedzią ciekawej przygody. I z „Wyspą na prerii” nie jest inaczej. Co prawda książka należy do serii z Tukanem, a co za tym idzie, lekko odstaje graficznie od cyklu z gringo, ale kiedy postawi się je obok siebie, widać, że to jedna i ta sama rodzina. Stara, dobra rodzina.


Ostatnie książki Cejrowskiego przyzwyczaiły czytelnika do egzotycznych wypraw w głąb Ameryki Południowej. „Wyspa na prerii” jest nieco bardziej „swojska” pod względem tematyki. Autor zostawia czytelnika na tej samej zachodniej półkuli, ale przenosi go na inny kontynent, tym razem do Ameryki Północnej, a dokładniej mówiąc na południowy zachód USA, do graniczącej z Meksykiem Arizony.


Zamiast Indian są kowboje. Zamiast złowrogiej dżungli jest wypalona słońcem preria. A na niej mały, liczący sobie 40 m kwadratowych domek. I niewielkie rancho na 200 akrach ziemi. Autor wszedł w posiadanie swojego amerykańskiego dobytku na Dzikim Zachodzie będąc jeszcze nieopierzonym żółtodziobem. Jak sam pisze; „Miałem go krótko: dostałem, wygrałem, kupiłem, pomieszkałem jakiś czas, a potem zostawiłem pośród suchej prerii daleko stąd i dawno temu.”


Kiedy on włóczył się po świecie jego mały, drewniany domek stał i czekał. Oczywiście czas nadgryzł go swoim zębem, ale podczas tych 20 lat nieobecności domek był reperowany, sprzątany i chwilowo zamieszkiwany. Przez kogo? Przez wędrujących obcych, bo jak mówi stary zwyczaj Dzikiego Zachodu: ludzie w potrzebie mogą chwilowo zatrzymać się w opuszczonych domostwach. Muszą tylko spełnić jeden warunek: zostawić je w lepszym stanie, niż je zastali. Przetrwał więc drewniany dom różne pogodowe zawieruchy, dzięki czemu stał się inspiracją do napisania kolejnej książki.


Jak wspomniałam, tematyka w „Wyspie na prerii” może nie być dla niektórych zbyt atrakcyjna, ale po przeczytaniu książki stwierdzam, że Cejrowski żyje i ma się dobrze. Upływający czas nie odebrał mu ani zmysłu spostrzegawczości, ani celnych uwag, ani ciętych ripost. Ani też daru zainteresowania sobą innych. Stany Zjednoczone nigdy nie były specjalnie wysoko na mojej podróżniczej liście i nie wybieram się tam w najbliższym czasie. Nawet teraz, gdybym miała darmową możliwość wyjazdu, Dziki Zachód nie byłby moim pierwszym wyborem. Jako nastolatka bez wahania wybrałabym Seattle z uwagi na Kurta Cobaina i Nirvanę. Dziś pewnie wahałabym się bardziej nad San Francisco i zobaczeniem Golden Gate lub nad górzystą Montaną. Ale mimo to książkę przeczytałam ze sporym zainteresowaniem. I dużo z niej wyniosłam. Po jej lekturze Dziki Zachód już nie jest ani taki dziki, ani taki daleki. Ona mi go znacznie przybliżyła.


Polecam. Nawet tym, którzy nie przepadają za pierwszoosobową narracją.

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

O człowieku, który zło dobrem próbował zwyciężać


Jego słowa: „Przemoc nie jest oznaką siły lecz słabości. Komu nie udało się zwyciężyć sercem lub rozumem, usiłuje zwyciężyć przemocą” wyryły mi się w pamięci na długo przed tym, zanim tak naprawdę zrozumiałam, kim był, i jaki jest ich sens. Wielokrotnie wpatrywałam się w nie jako dziecko w czasie kolejnych nabożeństw w mojej rodzinnej parafii. Niewiele wtedy o nim wiedziałam. Na lekcjach religii, pozostawiających wiele, wiele do życzenia, nie mówiło się o nim. Kiedy zrozumiałam, jak ważną postacią był, i jaką piękną postawę prezentował w swoim dość krótkim życiu, jego już dawno nie było pośród żywych. Bestialsko zabito go zanim się urodziłam. Jego słowa są jednak do dziś żywe.


O „Matce Świętego. Poruszającym świadectwie Marianny Popiełuszko”, książce Mileny Kindziuk, dziennikarki i publicystki, usłyszałam po raz pierwszy od mojej mamy. Jej słowa, w pozytywnym świetle malujące obraz matki bł. Ks. Popiełuszki, na tyle mnie zaintrygowały, że postanowiłam przy pierwszej nadarzającej się okazji przeczytać tę książkę. Oczywiście irlandzka biblioteka nie przyszła mi tu z pomocą, ale św. Mikołaj – już tak.


Zmarła dwa lata temu Marianna Popiełuszko miała coś, czego nie można kupić, a co niejedna osoba chciałaby mieć – charyzmę. I to chyba ją wyssał z mlekiem mały Alfons [ks. Popiełuszko zmienił to imię w późniejszym okresie życia]. Prosta, ale nie prostacka, kobiecina ze wsi, miała w sobie tyle dobra, miłości i mądrości, że mogłaby nimi obdzielić kilku ludzi. Żyjąc według prostej filozofii: „I radość, i cierpienie pochodzi od Boga” z ogromną pokorą przyjmowała kolejne ciosy od życia. A ono doświadczyło ją jak mało kogo.


Śmierć od dawna była jej towarzyszką życia. Podążała za nią niczym cień. Marianna przeżyła śmierć dwuletniej córki, zabójstwo przez Rosjan jej ukochanego młodszego brata Alfonsa [na cześć którego dała to imię ks. Popiełuszce], stratę obydwojga rodziców, młodej synowej [której dziećmi musiała się zaopiekować], osiemnastoletniego wnuka, swojego długoletniego męża, no i oczywiście syna Jerzego. Tego syna, którego jeszcze przed narodzeniem ofiarowała Bogu. Wielu na jej miejscu nie podniosłoby się po tych wszystkich nieszczęściach. Wielu na dobre przeklęłoby Boga i wypowiedziało mu wojnę. Wielu zamieniłoby się w zgorzkniałych, ponurych i smutnych. Ale nie ona, bo dla niej każde cierpienie miało sens. Głęboka wiara była jej opoką, nie pozwalającą upaść i pozostać przygniecioną przez ciężar życia.


Zaimponowała mi tą niewyczerpaną wiarą i pogodą ducha. To jest coś, co niesamowicie rzucało się w oczy nie tylko w czasie spotkań na żywo z Marianną, tym, którym było to dane, ale nawet w czasie czytania książki o niej. Była zwykłą-niezwykłą bohaterką, która wydała na świat księdza, który najpierw był człowiekiem, a dopiero później kapłanem. Człowiekiem głębokiej wiary, którego nie można było złamać ani groźbą ani torturami. Ten mocny charakter i silną wolna zdecydowanie odziedziczył po matce.


Ksiądz Popiełuszko był niepokornym kapłanem stawiającym opór politycznej indoktrynacji i za to przyszło mu zapłacić ogromną cenę. Już w wojsku był prześladowany przez swoich dowódców z powodu praktyk religijnych. Brutalnie „uczony pływania”, zmuszany do stania na mrozie gołymi stopami, pozbawiony przepustek, dręczony psychicznie i fizycznie. Gnojony.


Wojsko zrujnowało mu zdrowie i niemal pozbawiło życia. Mimo to nie użalał się, nie marudził i nie skarżył rodzinie. Marianna dowiedziała się o tych brutalnych praktykach znacznie później, od jego kolegów z wojska. Mimo usilnych prób dowódców wojsko nie zabiło w nim ani wiary, ani tej naturalnej dobroci i życzliwości, która sprawiała, że gromadził wokół siebie innych, zjednywał zarówno młodych jak i starych. Ludzie czuli w nim dobroć i lgnęli do niego niczym ćmy do światła, by w trudnych dla nich i dla ojczyzny czasach ogrzać się jego ciepłem i pokrzepić dobrym słowem. Był ich powiernikiem, przyjacielem i duchowym przewodnikiem. Dla władz PRL-u zaś drzazgą w oku, którą należało jak najszybciej usunąć, bo „nadużywał wolności sumienia i wyznania”. Jego dobroć miała zbyt duży zasięg „rażenia”. Postanowiono więc uciszyć go raz na zawsze. Wszystko to w nadziei, że jak uderzy się pasterza, to owce się rozproszą.


Książka nie traktuje o kontrowersjach. Nie ma w niej rozdziałów poświęconych procesowi toruńskiemu, długich rękach esbeków. Są w niej archiwalne zdjęcia z rodzinnych albumów, zeznania Marianny w procesie beatyfikacyjnym, a przede wszystkim dwie słodko-gorzkie historie niezwykłych ludzi: matki i syna. Dwójki Polaków, o których wypadałoby pamiętać.


To zdecydowanie była pouczająca i wzbogacająca lektura. Ale niestety też smutna. Mimo że przebija się z niej wiele optymizmu i nadziei na to, że zło można zwyciężyć dobrem, to jednak nie mogę pozbyć się wrażenia, że na dobre tkwimy w szambie, które sami sobie wyprodukowaliśmy. Pozostał mi po niej smutny wniosek: świata nie da się naprawić. Wystający gwóźdź zostanie wbity. Wcześniej lub później.

czwartek, 12 lutego 2015

Size does matter. O "Szwecji" Kraśki.

Było już o Islandii, teraz będzie o Szwecji. Bo nie wiem, czy wiecie, moi drodzy, ale Szwecja to kolejny kraj, który wysoko znajduje się w moim prywatnym rankingu podróżniczych kierunków. Cóż ja na to poradzę, że fascynuje mnie Skandynawia i jej specyficzne klimaty? Czym tłumaczyć to moje zainteresowanie chłodniejszymi stronami Europy? Może tym, że jestem dzieckiem zimy i choć uwielbiam wybujałą zieleń lata, to jednak bardziej ciągnie mnie do chłodniejszych krajów, niż do państw o gorącym klimacie.



Panie Kraśko, nie wie pan, że rozmiar ma znaczenie? Tak chciało mi się powiedzieć, kiedy dotarłam do ostatniej strony jego „Szwecji”. Z czym do ludu, panie? Z taką malizną?! Toż to wstyd i obciach. Obawiam się jednak, że taka była koncepcja, taki był zamysł. „Szwecja” Kraśki jest bowiem jedną z wielu jego publikacji z serii „Świat według reportera”.


„Szwecja” jest malutką książeczką, i jak wszystko co małe, jest ładniutka i przyciągająca oko. Nazywam ją „książeczką” nie z zamiłowania do zdrabniania nazw wszystkiego wokół, lecz raczej z chęci nazywania rzeczy po imieniu i zadośćuczynieniu prawdzie. „Szwecja” ma rozmiary modlitewnika. I co tu więcej mówić - to ja już dłuższe maile piszę. Ale może taki już jej urok? Pakujemy ją do kieszeni, a potem, w dogodnej chwili, wyciągamy stojąc w kolejce, siedząc „na tronie”, lub przebywając w pracy, kiedy szef nie łypie na nas okiem. Może to o to chodzi.


Jak łatwo się domyślić - z takim rozmiarem to nie ma co liczyć na głębokie wgryzanie się w temat. Kraśko liznął tylko tematykę, ale zrobił to całkiem umiejętnie. Czyta się chętnie i przyjemnie, tylko że głód wiedzy doskwiera w czasie tego czytania. Bo chce się więcej i więcej, a tu strony umykają w tempie pędzącego pociągu TGV. I dlatego ta wycieczka po Szwecji, w którą zabiera nas autor, jest zdecydowanie za krótka. No nie jest to zdecydowanie kompendium wiedzy, tylko raczej skromny zapis pewnych szwedzkich ciekawostek. Sporo informacji o szwedzkiej monarchii, trochę historii, garstka interesujących faktów z życia Szwedów, szczypta zdjęć.


Duży plus dla autora za język. Jest on poprawny, ładny i przyzwoity. Taki, jakim wypadałoby się posługiwać w książce. Kolejny punkcik przyznaję Kraśce za namalowanie pozytywnego obrazu Szwedów i przedstawienie tego kraju w korzystnym świetle. Dość już mam marudzenia i narzekania na to, co jest obce i inne. A Szwedzi Kraśki to naród Eco-friendly, praktyczny, przyjemny, zaradny i życzliwy.


Dlaczego nie wypada pytać Lapończyka, ile posiada reniferów? Komu tak naprawdę zespół ABBA zadedykował piosenkę „Dancing Queen”? Czy szwedzki śledź może być bronią biologiczną i dlaczego zakazano wnoszenia go na pokład samolotów wielu linii lotniczych? Kto i dlaczego dobrowolnie godzi się na spanie w pomieszczeniach, w których jest kilka stopni na minusie? Jeśli interesują Was odpowiedzi na te pytania, to już wiecie, gdzie ich szukać.


Chętnie bym przeczytała pozostałe książeczki z tej serii, bo Kraśko opisuje wiele ciekawych krajów, ale prawdę powiedziawszy nie planuję wydawania na nie pieniędzy. Cena jest nawet przyzwoita [9.99 zł], ale preferuję jednak bardziej solidne publikacje.


___


Fotka jaka jest, każdy widzi. Lampa odmówiła współpracy. Można to jakoś samemu naprawić, czy trzeba lecieć po pomoc do specjalistów? [PS. Nie, nie wyłączyłam jej ;) Niby jest włączona, a nie działa. Gwarancja nie obowiązuje].

piątek, 2 stycznia 2015

"Islandzkie zabawki" - nie czytaj zanim umrzesz i nie miej wyrzutów


„Islandzkie zabawki” Mirosława Gabrysia to pierwszy z książkowych prezentów, które dostałam pod choinkę od niezwykle szczodrego Mikołaja. Długo rozmyślałam, po który najpierw sięgnąć, bo tematyka była różnorodna, a wybór naprawdę trudny. Ostatecznie zdecydowałam się na tę niewielką gabarytowo książkę, bo Islandia od dawna znajduje się na mojej liście krajów, które chciałabym zobaczyć.


Z informacji zawartych na tyle okładki można wyczytać, że „Islandzkie zabawki” to relacja z trzech lat życia na wyspie, a także alternatywny przewodnik pisany z perspektywy pubów i klubów muzycznych. To portret Islandczyków i swoista kronika polskiego najazdu na wyspę.


Dla mnie to jednak bardziej portret samego autora, bo w miarę przewijania kartek coraz więcej rzeczy dowiadywałam się o Gabrysiu, jego upodobaniach muzycznych niż samej Islandii. Nie powiedziałabym zatem, że jest to przewodnik, bardziej zbiór ciekawostek, lub pamiętnik, w którym znajdują się różnego rodzaju zapiski. Taki też jest podtytuł: Zapiski z wyspy wulkanów.


Kiedy czytałam informacje, które Gabryś zamieścił o sobie na okładce [„listonosz, przemytnik wódki i papierosów, pracownik McDonald’s, dziennikarz, praczka”], pomyślałam, że to będzie fajna lektura, bo autor ma do siebie dystans i poczucie humoru. Po kilkudziesięciu stronach wiedziałam już, że ma także zmysł obserwatorski i dar opowiadania. Gabryś używa dość niewyszukanego języka, jego nieformalnej odmiany [„kibel”, „skapowałem”, „nie muszę oglądać codziennie tych samych pysków”, „nikt nie pieprzy za uszami”…]. Można odnieść wrażenie, że się siedzi w pubie i słucha opowieści kumpla-emigranta, który właśnie wrócił z Islandii i opowiada o tym, jak tam było.


Gabryś nie robi z siebie wielkiego intelektualisty, nie kreuje się na obraz i podobieństwo wielkich mistrzów pióra. Wierzę, że jest autentyczny - taki, jak w prawdziwym życiu i że posługuje się takim językiem na co dzień. I to by było chyba tyle, jeśli chodzi o zalety autora i jego książki.


Nie podobało mi się przede wszystkim pogardliwe wypowiadanie o tubylcach, ich rzekomym zamiłowaniu do ubierania się w wieśniackim stylu, o szkaradnych Islandkach, złośliwie określanych w książce jako foki. To jest coś, co mnie zawsze strasznie irytuje w emigrantach: narzekanie na to, co nowe, inne, krytykowanie tubylców, ich urody, wyglądu i zwyczajów. Jejku, nie podoba się wam za granicą, to wracajcie do Polski! Proste. Uwierzcie, jakoś tu bez was przeżyją. My, Polacy, to chyba jednak lubimy się nurzać w martyrologii i kreować na ofiary. Jest tyle krajów na świecie. Tyle państw o przyjaznym klimacie, wysokim poziomie życia i odpowiednio zadowalających zarobkach – dlaczego Polak-maruda musi żyć w tym, który mu się nie podoba? No dlaczego? Czyżby bał się, że gdyby trafił do tego idealnego, nagle okazałoby się, że nie wie, jak żyć, bo nie ma na co narzekać?


Nie kupuję tego negatywnego portretu złych Islandczyków i brzydkich Islandek. Za bardzo przypomina mi to moją własną sytuację sprzed wyjazdu na Zieloną Wyspę. Też wtedy wmawiano mi, że Irlandczycy – a już w ogóle Irlandki – to najgorsze zło. Takie są zawistne, takie złośliwe, a wszystko to dlatego, że nie mogą strawić pięknych Polek. [Polak zawsze i wszędzie jest najmądrzejszy i najładniejszy].


Gabryś wpadł w pułapkę: tak bardzo chciał odciąć się od Polaków na wyspie, którzy już zdążyli wyrobić nam wśród Islandczyków złą markę, że „zmienił” sobie narodowość [w wielu sytuacjach podawał się za Czecha] i nawet nie zauważył, kiedy sam zaczął mieć znamiona Polaka-cwaniaka: jeżdżenie w pracy (!) i poza nią bez posiadania prawa jazdy, bez zapiętych pasów [życzę powodzenia w przypadku wypadku samochodowego i przeciążenia…]. Każdemu z nas zdarza się łamać przepisy - niech pierwszy rzuci kamień ten, komu nie zdarzyło się przekroczyć prędkości na drodze – tylko po co o tym pisać w swojej książce? Dla poklasku? Dla lansu? Trochę przypomina mi to zachowanie pewnego znajomego Polaka, dla którego nawet najbardziej obciachowe zachowanie jest powodem do dumy.


Dopisywanie sobie nadgodzin w celu wyłudzenia większej wypłaty to kolejny numer z repertuaru pana Gabrysia. I tu zabrakło mi u autora spójności. Bo jeśli faktycznie nie wyjechał dla pieniędzy, jak sugerował w książce, to po co robić takie przekręty?


Czytając „Islandzkie zabawki” miałam czasami wrażenie, że czytam o Irlandii [bardzo zmienna i kapryśna pogoda, rzadkie opady śniegu, pobłażliwa policja…]. Nie oparłam się też wrażeniu, że książkę nie napisano po to, by coś wnieść na polski rynek książkowy, lecz przede wszystkim po to, by nabić kabzę autora, a przy okazji rozliczyć się ze swoimi byłymi kolegami z pracy, sąsiadami czy też współlokatorami Polakami. Takie dwa w jednym.


Autor nie bardzo przypadł mi do gustu i nie nazwałabym go osobą, którą chciałabym kiedyś poznać, by np. wziąć od niego autograf. Mam alergię na tych, którzy krytykują ubiór i wygląd innych, nie przyjmując jednocześnie do wiadomości, że może sami nie są przy tym opoką mody i wzorem do naśladowania. Widać jedyny słuszny rodzaj ubioru to ten nie islandzki, nie wieśniacki, preferowany przez Gabrysia, koniecznie skompletowany ulubionymi glanami i granatową czernią włosów, które to autor sam sobie ścina i farbuje.


Reasumując: „Islandzkie zabawki” to generalnie smutny i nieco depresyjny obraz Polaków za granicą. To nieco ponad 200-stronnicowa książka, którą czyta się dość szybko i z której niekoniecznie dużo się wynosi. Nawet wciąga, ale przecież bagna też wciągają. Czy autor przybliżył mi Islandię? Odrobinę. Czy przekonał mnie do zapoznania się z pozostałą częścią jego twórczości? Nie [poezji nie lubię, a prozaików znam lepszych].  Jeśli polecę do Islandii, to na pewno nie będzie to jego zasługa.