Pokazywanie postów oznaczonych etykietą refleksje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą refleksje. Pokaż wszystkie posty

sobota, 15 maja 2021

Confusing cock

Boss, Irlandczyk z krwi i kości, który za parę lat będzie miał piąty krzyżyk na karku, przez przypadek natrafia na definicję słówka "cockerel" (a young male chicken - młody kogut).

Marszczy czoło, jakby miał do czynienia ze skomplikowanym matematycznym równaniem.

Widzę, że ewidentnie przeżywa właśnie życiowego "mindfucka". (Nawet ćwierćinteligent domyśliłby się, że w tym momencie mózg mu się zagotował pod kopułą)

Z niedowierzaniem czyta na głos. Wolno i wyraźnie:

- M Ł O D Y  kogut?! Całe życie myślałem, że to po prostu kogut.

Po czym pytająco spogląda na mnie, szukając ratunku. I chyba też licząc, że zaprzeczę, że powiem coś, co jednak sprawi, iż jego światopogląd nie legnie w gruzach.

"Nie patrz na mnie, człowieku, ja nie jestem native-speakerem. Ani specjalistką od... ptaszków" - myślę sobie i tak też mam chęć odpowiedzieć.

Zamiast tego mówię, że to definicja ze słownika, więc musi być tak, jak jest napisane.

Chyba nie wierzy w moje słowa (powinnam się obrazić?) - wyciąga telefon i, jak przystało na niewiernego Tomasza, sam sprawdza.

A potem powoli, powolutku, dodając dwa do dwóch, dedukuje.

- Zaraz, zaraz. Jeśli "cockerel" oznacza małego, młodego kogucika, to w takim układzie duży kogut to... COCK?!*

Wszyscy, jak jeden mąż, wybuchamy śmiechem.

- That came out wrong... - podpowiada mu M.

Jedno z nas poszerzyło tego dnia swoją wiedzę ornitologiczną, ale wszyscy okazali się mieć sprośne myśli.

 

_________

* Dla nieznających angielskiego i tych niewiniątek, które zupełnie nie wiedzą, o co chodzi - choć źle się czuję w roli grzesznicy sprowadzającej Wasze niewinne myśli na złe tory, to jednak czuję też, że należy się Wam wytłumaczenie. "Cock" to slangowe określenie pewnej męskiej części ciała, którą my, Polacy, pieszczotliwie nazywamy "wackiem".

niedziela, 3 stycznia 2021

Słowo na nowy rok i podsumowanie tego starego

Nie planowałam tego wpisu, ale ponieważ pod ostatnim postem całkiem niespodziewanie wywiązała nam się ciekawa dyskusja, zmobilizowaliście mnie do napisania tego podsumowania, zanim powrócę do publikowania swoich podróżniczych relacji z zamierzchłej przeszłości. 

Z tego, co widzę, schyłek roku podziałał wyjątkowo refleksyjnie nie tylko na mnie, lecz także na innych. W ostatnim czasie, chyba częściej niż zwykle, wielokrotnie odsądzano 2020 rok od czci i wiary. Pisaliście, że był to najgorszy - albo przynajmniej jeden z gorszych - rok w Waszym życiu. Rok, o którym chętnie zapomnicie, udacie, że go nie było, wymażecie z pamięci na amen.

Może Was zdziwię tym, co zaraz napiszę, ale nie - nie dołączę do tłumu skandującego: "na pohybel 2020 rokowi!". Wbrew temu, co wielu z Was myśli, to nie był dla mnie zły rok, choć zaczął się wybitnie niefortunnie - niespodziewaną śmiercią bliskiej mi osoby.

Wiele rzeczy poszło w nim nie po mojej myśli. Było sporo zasmucających momentów, belek porozrzucanych na mojej drodze przez złośliwy los, o które czasem się potykałam, przewracałam, ale jednak za każdym razem wstawałam, otrzepywałam z kurzu i szłam dalej. Z mniejszym bądź większym zapałem, ale szłam, a to najważniejsze.

Część podróżniczych planów mi nie wyszła - nie było ani Wielkanocy ani majówki w Connemarze, nie było tygodniowych wakacji w domku nad oceanem, nie było rejsu promem do Walii ani Szkocji, ani też zimowego pobytu w latarni, bo były restrykcje, które wypadało uszanować.

Nawet święta Bożego Narodzenia nie były takie, jakie chciałam. Nie były białe, ale za to niesamowicie mroźne i spędzone na granicy hipotermii. Zabrakło mi w nich ciepła - tego w dosłownym znaczeniu. Pierwszy i drugi dzień świąt spędziłam zatem pod kocem, szczękając zębami z zimna - ogrzewanie gazowe, które już parę miesięcy temu  właścicielka domu planowała zamienić na olejowe, doprawdy nie mogło zepsuć się w gorszym momencie. Kiedy więc gorliwi katolicy celebrowali narodziny Jezusa, ja dogorywałam z zimna, i nie mogłam przestać myśleć o tym, że "zabiłabym" za gorący prysznic i kubek porządnej czarnej kawy (bo na święta zostałam też bez niej, ale to już przez własną głupotę i niedopatrzenie).

Nie robię tego często, ale czasami rzucę okiem na nagłówki w gazetach i co ciekawsze artykuły. W świecie wszechobecnej tragedii, w świecie, w którym codziennie przelewa się krew, wylewa miliony łez, w świecie, w którym ludzie stracili cały swój dobytek i najbliższych... who am I to complain? Wstyd mi narzekać, kiedy mam w swoim otoczeniu takich ludzi, którzy stracili w tym roku trzech członków rodziny (jeśli wliczyć w to ukochanego i wiernego psa).

Jako empatyczna osoba jestem jak najbardziej w stanie zrozumieć cierpienie tych, którzy stracili parę dni temu ukochane dziecko - sama przechodziłam w tym roku żałobę i wiem, jak to boli. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że miałam szczęście w nieszczęściu - że nawet wtedy, kiedy przytrafiało mi się coś złego, działo się też coś, co to zło może nie tyle równoważyło, co po prostu koiło i osładzało.

Jakkolwiek niechętnie to przyznaję, potwierdziły się stare prawdy, w tym ta, której nie lubię, bo nieco obrzydziły mi ją osoby, które swego czasu wycierały sobie nią gębę przy każdej nadarzającej się okazji - co cię nie zabije, to cię wzmocni. Ileż w tym prawdy! Jak również w tym, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie.

Dlatego też już zawsze będę dozgonnie wdzięczna tym, którzy okazali mi serce, zrozumienie i ciepło, kiedy byłam w rozsypce. Kiedy z uporem maniaka kręciłam głową i powtarzałam "I can't do that!", nie mogąc przemóc się do tego, by stanąć przed otwartą trumną. Nigdy nie zapomnę tych drobnych, ale bezcennych gestów: jego dłoni położonej na moim ramieniu, jej ręki ciągnącej moją i prowadzącej mnie do pokoju, do którego tak bardzo nie chciałam wejść, otwartych ramion Pearse, i ręki Neila wyciągającej z zakamarków jego marynarki kawałek nawet nie chusteczki higienicznej a ręcznika kuchennego albo nawet papieru toaletowego. Wymazać z pamięci 2020 rok, to tak jakby nie docenić żadnego z tych bezcennych gestów i cudownych, ciepłych, empatycznych ludzi. I choćby z tego powodu nie chcę nie pamiętać.

Czemu o tym piszę? Bo takich dni i momentów mogło być więcej. Szczęśliwie jednak 2020 rok nie uszczuplił mojej własnej rodziny i grona innych bardzo bliskich mi osób. Z każdym obszedł się ulgowo. Jak mogłabym zatem narzekać?

A te wszystkie belki na mojej drodze to tylko małe przeszkody. To, czego nie udało mi się zrealizować w minionym roku, automatycznie wskakuje na priorytetowe miejsce na liście rzeczy do zrobienia w 2021 roku. Jeszcze do tego dojdę. Nie dziś i nie jutro, ale dojdę. Bo, co by nie mówić, 2020 rok nauczył mnie czegoś o mnie samej, o co wcześniej się nie podejrzewałam - przekraczanie własnych barier i pokonywanie lęków sprawia mi sporą satysfakcję. 

Czego jeszcze mnie nauczył? Tego, że tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono. Nigdy nie byłam imprezowiczką, a jeszcze do niedawna na pytanie: "piknik na plaży czy elegancka kolacja?" bez wahania wybrałabym to pierwsze, jednak po tylu miesiącach restrykcji, wysłuchiwania nakazów zachowania odpowiedniego dystansu, do głosu doszła reguła niedostępności. Już się nie mogę doczekać tego momentu, kiedy założę na siebie czarną elegancką sukienkę wieczorową, którą kupiłam parę miesięcy temu, kiedy pomaluję usta czerwoną szminką, albo kiedy wreszcie wyjdę do ludzi: do pubu, do baru, do restauracji. Bez konieczności zakładania maski.

Ten miniony rok był dla mnie niesamowicie dobry pod kilkoma względami. Finansowo najlepszy od kilkunastu lat, podróżniczo - cudowny. Paradoksalnie, to właśnie dzięki koronawirusowi wreszcie zrealizowałam to, o czym w przeszłości tylko marzyłam, i co ciągle odkładałam na później. Latem dotarłam do miejsca, w którym niespodziewanie dokonało się moje duchowe katharsis, do miejsca, w którym zostawiłam kawałek swojego serca, ale w zamian za nie osiągnęłam cudowny stan nirwany, i z którego wróciłam do domu pełna spokoju i przekonania, że wszystko będzie dobrze.

Nie mogę też pominąć tu aspektu rozwoju osobistego. Co prawda nie jest to jeszcze to, co chciałabym osiągnąć, ale udało mi się ukończyć dwa kursy, mimo że na swojej mapie marzeń umieściłam tylko jeden, celująco zdać egzamin, a nawet rozpocząć trzeci. To może nie tyle dodało mi skrzydeł, co po prostu pozwoliło bardziej uwierzyć w siebie. Mierzyć wyżej. Nie bać się sięgać po to, czego chcę.

A ponieważ rozprawianie się z celami zamieszczonymi na mojej mapie marzeń szło mi nad wyraz dobrze, to nie byłabym sobą, gdybym... nie skomplikowała sobie życia. Tuż przed końcem roku nakleiłam na nią także swój dom marzeń, mimo że doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że praktycznie nie mam szans na zrealizowanie tego celu (i to nie tylko dlatego, że ten dom od ponad ośmiu lat należy do kogoś innego). Tak jak nie zrealizowałam tego umieszczonego obok zdjęcia domu - nie przeczytałam pięćdziesięciu książek, tylko dokładnie dziesięć mniej, przez co drugi rok z rzędu zanotowałam na tym polu tendencję spadkową.

I to by było chyba tyle, jeśli chodzi o podsumowanie roku. Na ten nowy zaś życzę Wam przede wszystkim zdrowia, bo jak pokazała moja sylwestrowa wizyta u lekarza, teraz - jak nigdy wcześniej - nie warto chorować. Bóg mi świadkiem, że po wyjściu z gabinetu lekarza czułam się gorzej niż przed wejściem do niego, a już na pewno miałam wtedy podwyższony poziom kortyzolu i wyższe ciśnienie krwi. A zatem zdrowia, zdrowia i jeszcze raz zdrowia - wierzę, że jeśli będziecie je mieć, to doskonale sobie poradzicie z całą resztą.

Dziękuję Wam za kolejny miniony rok, za wszystkie komentarze, maile, ciepłe słowa. Nie dajcie się zdołować ani zwariować. W 2021 roku nie będzie żadnej apokalipsy zombie! Będzie dobrze!


poniedziałek, 12 października 2020

When The Leaves Come Falling Down

Dni mijają zdecydowanie za szybko. Niepostrzeżenie przechodzą w tygodnie, a tygodnie w miesiące.

Jesień znów mnie zaskoczyła niczym zima polskich drogowców. Przyszła trochę za wcześnie odziana w szaty utkane z brązowych, miedzianych i ciemnozielonych nici, mokre od wilgoci i deszczu, nieprzyjemne w dotyku od zimnego powietrza.

Przyszła pachnąca ciężkimi nutami, esencją ziemi, drewna, torfu i lasu. Czasami, by zrobić jej na przekór, wyciągam z szafy ciężki i kanciasty flakon z magiczną zawartością. Magiczny nie dlatego, że w butelce miałby skrywać się dżinn. Jest w nim wyciąg z lata, cały ogród kwiatowo-owocowy: pomarańcze, jeżyny, porzeczki, fiołek, jaśmin i piwonia... Tak właśnie kiedyś pachniały beztroskie wakacyjne dni, skąpane w morskiej wodzie, rozświetlone promykami słońca.

Zanurzam wtedy nos w zatyczce i biorę głęboki wdech, by przypomnieć sobie, jak pachniało lato, a potem... potem odkładam je na półkę. Te perfumy stanowią zbyt cenną zawartość, by się nimi spryskać. I nie jest to kwestia pieniędzy, a tego, że nigdzie już nie mogę ich dostać. Dlatego ostatecznie spryskuję się czymś innym, czymś, co wywołałoby aprobujący uśmiech jesieni, czymś, co mnie otuli niczym najcieplejszy pled, i być może przy okazji pomoże chociaż chwilowo zamaskować chłodny powiew melancholii, którą okryła mnie jesień.  

Bo ta jak zwykle przyszła w towarzystwie swoich mar i demonów - w końcu schyłek roku to ich sezon, a ciemność stanowi nierozerwalną część ich naturalnego środowiska. Halloween i Wszystkich Świętych są tuż za rogiem.

Najczęściej próbuję, nieudolnie niczym Syzyf, zatrzymać upływ czasu, ale teraz odliczam dni do długiego weekendu. I wizja kolejnego lockdownu mi niestraszna. A nawet cieszyłabym się na myśl o nim, gdyby nie to, że w moim przypadku i tak nic to nie zmieni.

Dziwny to był rok i równie dziwne było lato.

Rok bez grillowania, bez wykorzystywania wszystkich mebli ogrodowych, bez kąpieli w oceanie, bez feerii barw w moim ogrodzie, który jeszcze do niedawna stanowił jakże potrzebną przystań dla pszczół. Bez piwonii we flakonie. Mój krzak bezlitośnie zniszczyła jedna z wichur, a na bukiet ciętych kwiatów nigdy nie udało mi się natrafić w sklepie.

Biorąc jednak pod uwagę przeciągający się lockdown i to, że nie wiązałam z latem większych nadziei, to i tak było ono nad wyraz udane i satysfakcjonujące. Zrealizowałam znaczną część moich podróżniczych marzeń związanych z ukochanym zachodem wyspy, mimo że jeszcze do niedawna nie śmiałabym śnić, że mi się to uda.  

A kiedy pewnego sierpniowego dnia YouTube podsunęło mi nowy singiel Walking On Cars, myślałam, że lepszej końcówki lata nie mogłabym sobie wymarzyć.

Znasz ten moment, kiedy długie miesiące czekasz na nowy album cenionej grupy, a potem z wielką ekscytacją zasiadasz do jego odsłuchania, zamykasz oczy, kiedy słyszysz pierwsze dźwięki piosenki, która na pewno stanie się jedną z Twoich ulubionych, a potem uśmiechasz się z wielką aprobatą, bo to jest właśnie "to". Ze mną było nie inaczej.

Kiedy tylko usłyszałam mój ulubiony głos wyśpiewujący piosenkę, która uderzyła mnie prosto w serce, mimowolnie się uśmiechnęłam. Ten dzień nie mógł być lepszy. Jednak parę godzin później moje euforyczne "oh yeah, babe!" skierowane do śpiewającego Patricka zastąpiło pełne żalu "oh no!!!". Jeszcze tego samego dnia grupa ogłosiła swój rozpad, niszcząc tym samym moje marzenia o usłyszeniu tego albumu na żywo.

Kiedy parę lat temu pocieszałam Ronnie po tym, jak jej ulubieńcy muzyczni zakończyli wspólną przygodę, nie sądziłam, że jakiś czas później sama będę przez to przechodzić, i że... to może być aż tak smutna wiadomość. "Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono".

To doświadczenie dobitnie pokazało mi, że pewnych rzeczy nie należy odkładać w nieskończoność. Na jutro, na później, na potem. Czasami jutro po prostu nie nadchodzi. To jeszcze jedna przywara naszej egzystencji - pozorna pewność. Myślisz, że masz jeszcze na wszystko czas. Nie masz. Masz tylko tu i teraz. A i to "tu i teraz" może skończyć się w mgnieniu oka.

Ktoś jeszcze naprawdę potrzebuje dowodów na potwierdzenie tej tezy? Myślałam, że koronawirus utarł już wszystkim (cieknący) nos.

Świat się zmienia. Tu chyba z założenia nie ma miejsca na constans. Ziemia kręci się, czy tego chcemy, czy nie. Nawet jeśli nasz prywatny świat właśnie legł w gruzach, a my desperacko pragniemy, by wszystko inne też zatrzymało się choć na chwilę w ramach żałoby i szacunku, tak się nie dzieje.

Kto z nas powiedziałby - choćby na początku tego roku - że za parę miesięcy pójdziemy śladami Azjatów i będziemy masowo chodzić w maseczkach? Ja na pewno nie.

A świat technologii cyfrowej? Ktoś jeszcze za tym wszystkim nadąża bez zadyszki? Tu to dopiero wszystko zmienia się szybciej niż kobiece humorki.

Zmiany są dobre, jasne, ale niektóre z nich budzą większy bądź mniejszy smutek. I to właśnie poczułam, kiedy w zeszłym tygodniu udałam się do mojego miejscowego "centrum handlowego". O porze, w której normalnie byłoby tam dość tłoczno, w środku było tak pusto, że w pierwszym momencie rozejrzałam się wokół siebie w obawie, że może o czymś nie wiem i że sklepy są zamknięte. Nie były.

Tego dnia w zasadzie niewiele załatwiłam, bo tylko z jednego (z trzech sklepów) wyszłam zadowolona - z papierniczego. W drogerii zabrakło mi trzydziestu przeklętych eurocentów, bym mogła kupić interesujące mnie perfumy, i choć przez sekundę przeszło mi przez myśl, by zapytać ekspedientkę, czy zamiast 93 euro mogę zapłacić 92,70 (nie miałam przy sobie karty płatniczej), doszłam do wniosku, że nie będę żebrać. Ostatecznie wyszło mi to prawie na plus - ten sam zapach znalazłam tego samego dnia online z 15% zniżką. Szkoda tylko, że akurat był wyprzedany. To jednak nie było najgorsze rozczarowanie.

Najbardziej zawiodła mnie jednak wizyta w sklepie muzycznym i kolejna nieudana próba kupna płyty CD. Tęskno mi trochę za tymi czasami, kiedy w najzwyklejszym Tesco, czy nawet w Dunnes Stores zalegały na półkach liczne płyty CD i DVD. Że nie wspomnę o sklepach specjalistycznych typu HMV czy Xtra-Vision. Po tych dwóch ostatnich już dawno pozostało tylko wspomnienie. O ile jednak nie miałam żadnych problemów z kupnem "Colours", z najnowszą "Clouds" Walking On Cars już tak łatwo nie jest.

Zamaskowana jakbym właśnie szykowała się do napadu na pobliski bank, ale jednak pełna nadziei, zapytałam o nią pracownika sklepu muzycznego, ale usłyszałam tylko "sorry?". I wtedy mnie oświeciło. Biorąc pod uwagę, że nie jestem Beverly Goldberg i nie potrafię wrzeszczeć, a także to, że oddzielał mnie od niego nie tylko pleksiglas, ale także moja maseczka, która działała jak tłumik, szybko zrozumiałam, że patrząc na mnie, widzi tylko parę niebieskich oczu wyczekująco w nim utkwionych i brwi uniesione w niemym znaku zapytania, a całej reszty może się jedynie domyślać, bo nawet nie ma opcji czytania z ust. Rozbawiło mnie to, więc zsuwając nieco maskę, rzuciłam tylko dwa kluczowe hasła, ale operacja i tak zakończyła się porażką.

Choć moim życiowym motto są słowa Hawkinga: "However bad life may seem, there is always something you can do and succeed at. While there's life, there is hope", to jednak chyba niczego innego mi w ostatnim czasie tak bardzo nie brakuje jak właśnie nadziei... Gdyby tylko można było pójść sobie do sklepu i ją kupić. Choćby tylko kilkanaście gramów.

Są jednak w naszym życiu rzeczy bezcenne, a jednocześnie darmowe. I do takich zaliczam leżenie na kuchennej zimnej podłodze i obserwowanie moich kolczastych gości. Uśmiecham się, widząc tłuściutką kulkę naszpikowaną kolcami  - jeszcze jedno uratowane życie. O los tego jeżyka jestem spokojna, zdecydowanie zdoła się zahibernować, o ile wcześniej nie zginie pod kołami jakiegoś samochodu... Pytanie tylko, co z tym mniejszym, którego kiedyś widziałam...

W wolnych chwilach zbieram orzechy dla wiewiórki i umilam sobie czas, gromadząc prezenty świąteczne.

Jesień, jakakolwiek by nie była, też ma swoje plusy.  

poniedziałek, 15 czerwca 2020

Roszpunka, czyli Ptaszek Na Uwięzi


Klasyczna ja. Przez kilka pierwszych dni czerwca żyłam myślą o tygodniowym urlopie, który planowałam wziąć sobie z nadejściem drugiego tygodnia. Trzymałam się tej myśli kurczowo niczym rozbitek deski ratunkowej - tak, jakby zależało od tego moje życie, albo przynajmniej zdrowie psychiczne. I w pewnym sensie tak było, bo ta myśl podtrzymywała mnie przy życiu, ogrzewała wewnętrznie i pozwalała przetrwać kolejne długie i męczące dni.
Jeszcze w piątek wychodząc z pracy - a w zasadzie to wylatując na skrzydłach - byłam święcie przekonana, że wrócę do niej dopiero dziewięć dni później. A później przyszedł weekend, ochłonęłam, odpoczęłam i... zmieniłam zdanie. Otrzepałam się niczym bokser na ringu i z bojowym okrzykiem "bring it on!" ruszyłam przed siebie, jakby wstąpiło we mnie nowe życie.
Zmiana mojej decyzji nie była przypadkowa - zbiegła się ona bowiem z jakże optymistyczną informacją o przyspieszeniu kolejnej fazy wychodzenia z lockdownu, co oznaczało, ni mniej, ni więcej, że już od końca czerwca będzie można swobodnie poruszać się po całej wyspie! Wreszcie! I to było to światełko w tunelu, na które z takim utęsknieniem czekałam. Wobec takich informacji doszłam do wniosku, że szkoda mi teraz marnować tydzień urlopu na siedzenie w domu, skoro już za kilkadziesiąt dni będę mogła jakoś sensownie go wykorzystać.
Gdybym nie była takim cykorem, to już dawno zrobiłabym to, co inni - czyli spektakularnie złamała nakaz przebywania w swojej okolicy, i zamiast później wysłuchiwać zachwytów znajomych o samotnych spacerach po klifach Moheru i całym dniu spędzonym na plaży w Clare, może  sama bym na niej siedziała, słuchając tego, co po długiej rozłące mają mi do powiedzenia ocean i morska bryza. Zabrakło mi jednak jaj, bo jakoś nie mogłam pozbyć się przeczucia, że to nie może się udać i że gra nie jest warta świeczki.
Jeszcze gdyby tylko tak otwarto biblioteki, to już w ogóle poczułabym, że żyję! Tymczasem zaś zadowalam się tym, co mam w domu, i czego nie zdążyłam jeszcze przeczytać, ale pomimo tego niesamowicie opuściłam się w czytaniu. Tak źle już dawno ze mną nie było...
Tuż przed nadejściem długiego weekendu Matka Przełożona wcisnęła mi "The Beekeeper of Aleppo", mówiąc, że przeczytała ją za jednym zamachem w pewną sobotę. "Wow!" - rzekłam, trzymając książkę w dłoniach, przejeżdżając kciukiem po jej kartkach, i omiatając wzrokiem obszerną treść. "Całkowicie zignorowałam dzieci" - wyjaśniła, widząc w moich oczach podziw dla jej dokonania. Po czym dodała, że w kolejce do książki już ustawiła się jej koleżanka, czym nieświadomie wywarła na mnie presję.
O książce wiedziałam tylko tyle, że okupowała irlandzką listę bestsellerów - i że jest o jakimś pszczelarzu z Aleppo ;) - co w połączeniu ze słowami Matki Przełożonej pozwalało mi przypuszczać, że będę mieć do czynienia ze świetną lekturą.
Chciałabym móc powiedzieć, że przeczytałam ją za jednym posiedzeniem i to w dodatku jeszcze z wypiekami na twarzy. Choć po prawdzie te ostatnie mogłam mieć, zważywszy na fakt, że często czytałam ją w ogródku w gorące dni długiego weekendu, niestety nie miały one jednak nic wspólnego z samą historią, bo ta mnie nie porwała. Nie skłamię, stwierdzając, że jeśli chodzi o "Pszczelarza z Aleppo", to najbardziej podobała mi się... jego piękna okładka. I jeden cytat: "Inside every person you know, there is a person you don't know". Nie podobało mi się za to to, że zostawiła mnie z pytaniem: "Co ze mną nie tak?!", bo to kolejny czytelniczy hit, który zachwyca, wzrusza i wzbudza podziw. U wszystkich tylko nie u mnie.
Dużo bardziej za to przypadła mi do gustu "Normal People" Sally Rooney, którą pożyczył mi szef, i której... Wam nie polecam. Mimo że mi się podobała. "Normal People", podobnie jak "The Beekeeper of Aleppo", również trafiła na listę bestsellerów, a nawet doczekała się szumnej ekranizacji w postaci kilkunastu odcinków serialu, którego - chyba jako jedyna osoba w całej Irlandii - jeszcze nie widziałam.
Niczego nieświadoma zaczęłam ją czytać jeszcze tego samego dnia. Wróciłam z pracy, posprzątałam dom, wzięłam prysznic i zasiadłam w salonie w swoim czerwonym fotelu, nie sądząc, że zbyt długo w nim posiedzę, bo po pierwsze - było już późno, a po drugie - byłam zmęczona. Czytana historia jednak na tyle mnie wciągnęła, że nim się obejrzałam, dotarłam do strony numer 120, czyli praktycznie do połowy powieści.
Zanim jednak to się stało, zdążyłam z dziesięć razy spłonąć rumieńcem wstydu, bo jak przystało na przykładną cnotkę i szanującą się amiszkę, nie czytam takich niegrzecznych książek. A jak w dodatku pomyślałam sobie, że mój szef też to czytał, to od razu nabierałam supermocy kameleona i idealnie wtapiałam się w moje otoczenie, a konkretnie w ten czerwony fotel, w którym zasiadłam.
Książka nie jest ani rewelacyjna, ani rewolucyjna, choć podejście autorki do mowy zależnej w pewnym sensie jest rewolucyjne. Nie ma w niej wartkiej akcji, a główni bohaterowie frustrują. Wielokrotnie miałam bowiem ochotę wpaść do nich w złości, niczym rodzic wyprowadzony z równowagi przez krnąbrne dzieci, pogrozić im palcem wskazującym i powrzeszczeć: "You! [to do niej] Go to therapy! You've got more issues than Vogue!" "And you! [to już do niego] You... you are just a massive arsehole! Learn to communicate your feelings, for God's sake!".
A zatem mój werdykt jest następujący - książka była nieco frustrująca, ale jednocześnie dziwnie interesująca. Z jakiegoś powodu zagmatwana historia tej dwójki przemówiła do mnie i sprawiła, że jak najszybciej chciałam dowiedzieć się, jakie jest jej zakończenie. Może dlatego, że sama jestem dziwna, łatwiej było mi wgryźć się w jej fabułę.
Podobała mi się, ale nie polecam jej, bo jestem przekonana, że znajdzie wielu przeciwników. Nie ciągnęłam szefa za język, kiedy mi ją pożyczał, bo chciałam uniknąć spoilerów, a on sam też był oszczędny w słowa. "Przeczytałem ją w minione wakacje" - rzekł, odrywając na chwile palce od laptopa, i spoglądając przed siebie, jakby przywołując w pamięci ten zeszłoroczny urlop. "It was depressing", stwierdził. "Now, you've got me intrigued!" - odpowiedziałam, przeczuwając, że to coś dla mnie. Nie myliłam się.
A od książki zdecydowanie bardziej dołująco działa na mnie zakaz swobodnego przemieszczania się. Nawet teraz, pomimo tego, że w tej całej sytuacji zaszły zmiany na plus, nadal czuję się jak Roszpunka (a przynajmniej jej dyskontowa wersja pozbawiona pięknego głosu i olśniewającej urody) zamknięta w zamkowej wieży. Za to coraz bardziej zaczynam ją przypominać pod względem długości i koloru włosów. To pierwsze, to wynik porzucenia wizyt u fryzjera, to drugie - działania słońca.
Siedzę sobie zatem w tej mojej wieży i boję robić jakiekolwiek dalekosiężne i zagraniczne plany podróżnicze, tym bardziej teraz, kiedy z Chin zaczynają napływać informacje o rosnącej liczbie zakażeń... Ani na chwilę jednak nie przestaję tęsknie wodzić wzrokiem po horyzoncie, rzewnie wspominając przeszłość. "Kiedyś to było!"
Nie służy mi życie na uwięzi.

środa, 3 czerwca 2020

Sobota


Biała pościel powiewająca na wietrze.
Kos wydający z siebie nerwowe dźwięki.
Sąsiedzi zbyt głośno słuchający muzyki.
Playlista z lat 90. Wspomnienia.
Smak lodów rozpływających się w ustach.
Ramiączko sukienki niesfornie zsuwające się z zarumienionego ramienia.
Słońce pieszczące skórę.
Wiatr buszujący w trawie.
Nagrzany beton pod stopami zamiast piasku.
Wygrzewające się koty.
Książka o pszczelarzu z Aleppo.
Długi weekend w czasie zarazy.
Tęsknota.
Sobota.

poniedziałek, 13 kwietnia 2020

Going Nowhere

Chciałam napisać ten wpis jeszcze w sobotę, by życzyć Wam dobrych świąt, bo nie wszystkim wysłałam wielkanocne kartki, ale czasem same chęci nie wystarczają. Pomimo tego, że już po siódmej zerwałam się z łóżka, by jak najszybciej przystąpić do żmudnej pracy przy komputerze i nie zmarnować ani jednej cennej godziny, i tak przez cały czas nie mogłam pozbyć się wrażenia, że tego dnia czas pędził dwa razy szybciej niż zazwyczaj. 


Chyba też trochę padłam ofiarą samej siebie - tak bardzo nie chciało mi się pisać kolejnej pracy na zaliczenie, że podświadomie robiłam wszystko, by się wymigać od tego męczącego i czasochłonnego obowiązku. Nie musiałam się zbytnio wysilać - z szarego i chłodnego początku dnia sobota przerodziła się w najcieplejszy i najsłoneczniejszy dzień roku, który aż prosił się o to, by spędzić go na świeżym powietrzu, w "zaciszu" swojego ogródka. Całego dnia w nim nie spędziłam, bo moja tolerancja na intensywne słońce jest raczej niewielka. W pewnym momencie musiałam się jednak poddać, nie mogąc ryzykować uprażenia ostatnich szarych komórek (trzydzieści stopni w słońcu!), bo te były mi potrzebne na późniejszym etapie. 


Całkiem niespodziewanie za to moja własna kuchnia pochłonęła mnie niczym wieloryb proroka Jonasza. Zeszłam do niej w ramach krótkiej przerwy od komputera, zupełnie nieświadoma tego, co zaraz się wydarzy, i... wpadłam w szał pieczenia. Przygotowałam aż... cztery różne ciasta (nie pytajcie po co, bo sama nie znam odpowiedzi na to pytanie!), mimo że jeszcze w piątek wieczorem nie planowałam robić ani jednego. Prawie cztery godziny później wyłoniłam się z kuchni niczym Afrodyta z morskiej piany. W sensie, że mokra i spocona jak prostytutka na spowiedzi - nie dość, że moja kuchnia zawsze zamienia się w fińską saunę w słoneczne dni, to pracujący piekarnik też nie był bez winy.

Rose, to moja odpowiedź na Twój zielony mech :)


Choć jeszcze niedawno nieśmiało marzyłam o powtórzeniu zeszłorocznego wielkanocnego wyjazdu na dziki zachód wyspy, bo już zatęskniłam za szumem oceanu i piaskiem pod stopami, to jednak rozwój wydarzeń w kraju zmusił mnie do przełożenia tych planów na bliżej nieokreśloną przyszłość. Wzmożone punkty kontrolne na drogach skutecznie do tego zniechęcały, a ja nie chciałam zasilić szeregu COVID-iotów. Wielkanoc upłynęła mi zatem pod znakiem "going nowhere". 


Słyszę tu i ówdzie, jak to świat stanął. Nie wiem, jak Wam, ale mnie nic nie stanęło. Ironia losu polega na tym, że w czasach zarazy pracuję więcej i dłużej niż przed nią, co - muszę przyznać - ma też swoje dobre strony. Problemy związane z przymusowym "aresztem domowym" są mi zatem zupełnie nieznane, bo prawie połowę dnia spędzam poza domem. Moja rutyna niewiele się zmieniła poza tym, że zrezygnowałam z prania w przyjaznych środowisku temperaturach i przerzuciłam się na 60 stopni. I nawet już przestałam się wzdrygać, kiedy w pracy ktoś mnie dotknie. Choć świat nagle zaroił się od ludzi w "białych kostiumach królika", w pewnym sensie wirus wydaje mi się być gdzieś poza moja rzeczywistością. Jeszcze. 


Przyroda zdaje się potwierdzać moje spostrzeżenie. Świat flory i fauny też nie stanął. Piękna magnolia u sąsiadów kwitnie obficie jak co roku, a ja zastanawiam się, jak wygląda teraz Howth, z którym kojarzą mi się te drzewa. Forsycja moich sąsiadów "zza płotu" zagląda nieśmiało do mojego ogródka i swoim intensywnie żółtym kolorem skupia na sobie całą uwagę. Świat znów jest kolorowy i piękny, pomimo tego wszystkiego, co się na nim dzieje. I moja cudna pudrowo-różowa piwonia, która obumarła na zimę, zmartwychwstała niczym Jezus, dając mi przy tym nadzieję na to, że latem uraczy mnie imponującymi kwiatostanami. I białe pąki na osiedlowych drzewach - mogłabym przysiąc, że jeszcze wczoraj ich nie było, a teraz nagle jest ich całe multum! I jeżyki! Wróciły pod koniec marca, choć niestety nie pokazują się codziennie w moim ogródku - widać preferują naturalny pokarm, którego mają pewnie teraz pod dostatkiem. 

 

Nie cierpię zatem na nudę, choć kochana An Post, irlandzka poczta, i tak zadbała o to, bym w tym specyficznym okresie nie cierpiała na brak zajęć i dostarczyła mi tajemniczą, finezyjnie ozdobioną kopertę w rozmiarze A4, a w niej zaś "kolorowankę". Tu muszę pochwalić też inną inicjatywę, z jaką wyszła wspomniana poczta, a mianowicie kampanię "Come Together. Write Now", mającą na celu ułatwienie mieszkańcom wyspy utrzymania kontaktu z bliskimi i podtrzymania ich na duchu w tym trudnym dla wielu czasie. Każde domostwo zostało zaopatrzone w dwie kartki pocztowe, które można darmowo wysłać do dowolnego zakątka Irlandii. Jako, że jeszcze ich nie wykorzystałam, chętnie wyślę je tym, którym koronawirus niestraszny :)   



Bardzo nietypową Wielkanoc mamy w tym roku i choć święta już prawie za nami, to jednak życzę Wam szybkiego powrotu do codzienności i normalności, bo pewnie wielu z Was właśnie o tym teraz najbardziej marzy. Mam nadzieję, że ten świąteczny czas upływa Wam przyjemniej niż mnie, w spokoju, zdrowiu i radości, bez zbędnych nerwów i niestrawności wywołanej nie tylko przejedzeniem, ale także nadmiarem złych wiadomości. 

 
Trzymajcie się zdrowo.

wtorek, 17 marca 2020

Walka o ogień. Wersja 2020


Tu miał być inny, bardziej okolicznościowy, wpis, ale w obecnej sytuacji, kiedy parady z okazji Dnia świętego Patryka zostały odwołane, naturalnie nie będzie także jego. Chciałam za to napisać parę słów w ramach odpowiedzi na Wasze pytania: czy panikuję i co o tym sądzę.
Sądzę, że gdybym już dawno temu nie straciła wiary w ludzi, to pewnie stałoby się to właśnie teraz.
Jest taka wysublimowana klątwa, która wydaje się niewtajemniczonym sympatycznym błogosławieństwem, i którą to przypisuje się Chińczykom. Brzmi następująco: "Obyś żył w ciekawych czasach!".
I w takich ciekawych czasach - w dodatku dzięki samym Chińczykom - właśnie żyjemy, jeśli faktycznie wierzyć w to, że wirus powstał na mokrym, chińskim targowisku, a nie w nowoczesnym i wyrafinowanym laboratorium.
Wow. Historia naprawdę lubi zataczać koło. W czasach prehistorycznych człowiek pierwotny walczył o ogień. W tych obecnych też walczy. Tyle, że o... papier toaletowy.
O tempora, o mores!
Trochę z niedowierzaniem, trochę z zażenowaniem przysłuchiwałam się i przyglądałam dantejskim scenom, które rozgrywały się w sklepach i przed nimi niedługo po tym jak premier Irlandii, Leo Varadkar, ogłosił zamknięcie placówek oświaty i instytucji kulturalnych.  
Niecały tydzień wcześniej robiłam swoje zwyczajowe zakupy tygodniowe w Tesco. Już wtedy dział z owocami i warzywami był przetrzebiony, ale częściowo zrzuciłam to na karb końcówki tygodnia i późnej pory zakupów. Podręcznych płynów do dezynfekcji rąk, których od dawna używałam i które uwielbiałam mieć zawsze przy sobie, nie było już wtedy od dłuższego czasu, ale półki nadal były zapełnione przeróżnymi rodzajami ryżu, makaronów, a nawet mydeł w płynie.
Tydzień później, po ataku szarańczy, na sklepowych półkach nie było już praktycznie żadnego z wyżej wymienionych produktów. Niespecjalnie mnie to zmartwiło, ucieszyły mnie jednak wywieszone komunikaty o tym, że wreszcie zaczęto reglamentować towar (dopuszczalne tylko pięć sztuk mydła na głowę, ale nawet tylu nie było na stanie). Szkoda tylko, że tak późno, kiedy najwięksi panikarze, egoiści i hieny - mające zamiar właśnie zarobić swój pierwszy milion - wykupili już po kilkadziesiąt sztuk i zgrzewek środków do dezynfekcji rąk.
Cudem udało mi się nabyć butelkę mydła do rąk, ale chyba tylko i wyłącznie dlatego, że pochodziło ono z najdroższej półki cenowej. Przy kasie zaś wysłuchałam historyjki o tym, jak tego samego dnia dwie kobiety niemal nie pobiły się o... opakowanie makaronu. Jedna bowiem naładowała do koszyka, ile tylko mogła, druga zaś uznała, że ta pierwsza ma za dużo, wobec czego postanowiła wziąć to, co w jej oczach się jej należało...
Pakowałam swoje rzeczy do torby, wstrzymując się od komentarza, za to kręcąc z dezaprobatą głową i posyłając ekspedientce współczujące spojrzenie. W tych trudnych czasach kasjerzy najbardziej potrzebują naszego zrozumienia, nie zaś obelg, pretensji, fochów i niepotrzebnych wyrzutów. To są ludzie, do cholery, a nie worki treningowe, na których można się do woli wyładowywać, bo nie ma papieru toaletowego. Pretensje można mieć za to do wszystkich tych, którzy zaczęli go masowo wykupywać. Takie sytuacje zaś sprawiają, że do przekleństwa "Obyś cudze dzieci uczył!", należałoby też dorzucić najnowsze - "obyś obsługiwał roszczeniowych klientów!".
Za tę ogólnonarodową panikę trochę winię też samego Varadkara, który niczym mitologiczna wieszczka Kasandra, zaledwie parę dni wcześniej wyskoczył z przerażającymi statystykami i numerkami: koronawirus może zmieść aż 163 000 mieszkańców Irlandii i dopaść nawet 60% całej populacji - prawie 3 miliony. Trzy miliony ludzi w małej Irlandii! To nic, że to najczarniejszy z czarnych scenariuszy. Szkody zostały poczynione. Lud zadrżał, ze sklepowych półek pospadały towary wprost do wózków przerażonych klientów. Mleko się rozlało i nawet nie było go czym wytrzeć, bo chusteczki, ręczniki i papiery toaletowe zostały już wykupione.
I chyba nie tylko ja pomyślałam, że Leo nieco poniosło, bo jak tylko na drugi dzień pojawiłam się rano w pracy, szef od razu spytał, czy słyszałam przemowę premiera, po czym stwierdził, że ludzie zwariowali, i wyciągnął telefon, by pokazać mi "jednego z lepszych memów, na jakie ostatnio trafił".
Gwoli jasności, nie - nie bagatelizuję problemu, tym bardziej, że moja mama pracuje w służbie zdrowia i jest w grupie podwyższonego ryzyka, ale jednocześnie uważam, że ostatnią rzeczą, której teraz potrzebujemy, jest epidemia paniki. 
W czasach takich jak te wychodzi z nas nasze prawdziwe oblicze. Nasza podła, egoistyczna natura. Wypełzają, niczym z puszki Pandory, wszystkie parszywe  i najgorsze cechy, które na co dzień tak często skrzętnie skrywamy.
Wygląda na to, że rację miał Albert Camus, pisząc, że "każdy nosi w sobie dżumę". Ta dżuma to nawet nie tyle zaraza, co po prostu element zła, który reaktywuje się w chwilach takie, jakie przeżywamy teraz: strachu, niewiadomej, paniki, zagrożenia życia, destabilizacji.
Czy panoszący się wirus naprawdę usprawiedliwia nas do kradzieży płynów do dezynfekcji rąk z publicznych toalet, siłowni, urzędów, a nawet biurek kolegów i koleżanek?
Czy naprawdę jest sens upadlać się i walczyć niemal na śmierć i życie... w imię paczki makaronu bądź papieru toaletowego?
I czy jest sens kupować kilkadziesiąt kilogramów mąki, kilkanaście bochenków chleba, i wydawać tysiąc złotych na samo mięso?
Czy nie zagalopowaliśmy się nieco?
Gdzie w tym wszystkim zdrowy rozsądek? Gdzie moralność? Gdzie godność osobista?
To prawda, że koronawirus nie zna żadnych granic, ale ludzie jednak powinni.
Skoro walki pierwotnych ludzi o ogień dawno się skończyły, a my znajdujemy się o kilka szczebli wyżej od australopiteka, to dlaczego nadal się zachowujemy jak on?
Każdy z nas podchodził do egzaminu dojrzałości. Każdy też pewnie ten egzamin zdał. Pytanie jednak, czy w czasach zarazy zdamy ten najważniejszy - egzamin z człowieczeństwa.
Jeśli już teraz bijemy się o głupi papier toaletowy, to do czego posuniemy się, jeśli nastąpi prawdziwa katastrofa? Do kanibalizmu?

poniedziałek, 30 grudnia 2019

When Everything Comes To An End

Z reguły jestem tą, która co roku ubolewa nad tym, że stary właśnie odchodzi do przeszłości, a nowy nieubłaganie nadciąga. Ale ponieważ od każdej reguły są wyjątki, to w tym roku zamiast uderzać w melodramatyczne tony, chlipać "zostań, proszę!", wypycham go bezceremonialnie za drzwi z pożegnalnym "idź precz, dziadu!", którego nie powstydziłby się sam Kaczyński. 
Wszystko byłoby cacy, gdyby nie to, że stary rok szybko skumał, iż nie może liczyć ani na moje łzy spowodowane nieuchronnym rozstaniem, ani na współczucie i postanowił w ramach zemsty dać mi nieźle popalić, a wszystko to w myśl zasady "chciałaś mnie zapomnieć?! To ja już sprawię, że mnie popamiętasz do końca życia!" ;)
Najpierw sprytnie uśpił moją czujność, a kiedy już naiwnie uwierzyłam, że wyczerpałam już roczny limit pecha per capita, on zaczął podstawiać mi kolejne świnie. 
Świnia numer jeden przybiera niepozorną formę nowiutkich butów, które infantylnie postanawiam założyć na mój wyjazd do Mayo. Piękne, skórzane, wygodne, ale tylko przez jeden dzień. I tylko wtedy, kiedy się w nich siedzi. Drugiego dnia mojego pobytu pokazują swoje pazurki/racice i drapią mi pięty do krwi, przez co do domu wracam ze "stygmatami", ale w żaden sposób nie czuję się przez to ani błogosławiona, ani wyróżniona, ani bliżej Boga. Przez kolejne dni mam za to ochotę odciąć sobie stopy. Myślę, że ból byłby porównywalny. 
Macie taką koleżankę, która wychodząc z domu, zakłada płaskie buty do jazdy w samochodzie, a tuż przed pracą zmienia je w zabójcze i eleganckie szpile? 
Ja nią nie jestem. 
Na czas dojazdu do pracy codziennie zakładam wyjściową i normalną parę, ale jak tylko do niej docieram, z ulgą wyjmuję z mojej przepastnej torby... cloggsy, okrzyknięte przez niektórych najbrzydszymi butami ever, i z wyrazem nieopisanej ulgi zakładam na swoje obolałe stopy, mając gdzieś to, że ich błękit pasuje do mojego czarnego "uniformu" mniej więcej tak samo jak nieskalana myślą gęba "dresa" do neonowo różowego MINI Coopera.  Tak jak ten wspomniany "dres" stawiam jednak na wygodę. 
Moje jakże gustowne obuwie nie uchodzi uwadze Matki Przełożonej:
- Nigdy cię nie widziałam w cloggsach! - stwierdza, wymownie rzucając okiem na moje brzydactwa. Lubisz cloggsy?
- Kocham cloggsy! Szczególnie od momentu, w którym nabawiłam się paskudnych odcisków i nie mogę chodzić w żadnych butach z zabudowanymi piętami! - odpowiadam pół żartem, pół serio. 
Świnia numer dwa przybiera postać biblijnego potopu. Ja od zawsze wiedziałam, że kiedyś dopadnie mnie ręka Boska za wszystkie bezeceństwa, których dokonałam, ale nie sądziłam, że przyjmie ona formę powodzi. 
W ostatni piątek przed świętami wracam do domu, otwieram drzwi do kuchni, a tam wielka kałuża wody, powiększająca się z każdą sekundą, jako że... sufit przecieka. Biorąc pod uwagę ilość wody na podłodze, musiał zacząć przeciekać rano, niedługo po moim wyjściu do pracy. To nie jego pierwszy numer, wiem zatem, co mam robić, bo moja sympatyczna landlady mnie odpowiednio przeszkoliła. Mam nie zwlekać i nie patrzeć, czy to "świątek, piątek czy niedziela" tylko od razu ją informować. Dzwonię więc, mimo że domyślam się, iż pewnie jeszcze jest na uczelni, i z góry przepraszam za bycie posłańcem przynoszącym złe wieści, no ale... sama chciała. 
- Jesteś pewna, że to ten sam problem, co kiedyś? - pyta - a ja z pełnym przekonaniem odpowiadam, że to na bank to samo, mimo iż nie mam zielonego pojęcia o hydraulice. Jestem jednak stuprocentową Polką, a wiadomo, że Polak jest ekspertem w każdej dziedzinie życia. Jeśli coś jednak wygląda jak kaczka, chodzi jak kaczka, to po prostu musi być kaczką! 
Zdając się na moją "fachową" diagnozę o łazience zalewającej kuchnię, mówi, że zaraz skontaktuje się z Michaelem, złotą rączką, i oddzwoni. 

Michael, zgodnie z jej zapowiedzią i przepowiednią jego GPS-a, pojawia się tuż przed szóstą, wita serdecznie i, nie tracąc czasu, od razu udaje na pięterko, jakby był moim współlokatorem i świetnie orientował się w zakamarkach tego domu. W połowie schodów przystaje jednak, bo natrafia na moją małą kotkę, stwierdza "jaka śliczna kicia!" i zaczyna ją głaskać. Widok mężczyzn z czułością traktujących zwierzęta zawsze mnie rozczula, więc nie inaczej jest tym razem. Michael to ktoś, kto spokojnie mógłby robić za żywą definicję "gentle giant", i jakoś tak nie spodziewałam się po nim takiej wylewności w stosunku do mojego kota. 

Nieświadom tego, że właśnie nieopatrznie rozwiązał mi język, idzie do łazienki, ja go zasypuję kolejnymi pytaniami o zwierzęta, zamiast zamilknąć i pozwolić zająć się robotą, a sufit nadal cieknie... Na szczęście przestaje niedługo po tym, jak Michael odjeżdża i zostawia mnie z przekonaniem, by nigdy, przenigdy, nie układać w kuchni paneli. Może i dają fajny przytulny klimat, ale są cholernie niepraktyczne. 
Świnia numer trzy przybiera postać karmy. Bynajmniej nie takiej dla kotów. Jednego dnia wysłuchuję bowiem narzekań Matki Przełożonej na "strasznie bolące gardło", myśląc sobie przy okazji "taaa, każda wymówka jest dobra, by nie pracować i wszystko zrzucić na mnie", a na drugi dzień... sama budzę się z potwornym bólem gardła, który każe mi w ciągu kilku kolejnych dni przetestować wszystkie dostępne sposoby na jego pozbycie, a przy okazji zweryfikować swoje cyniczne nastawienie do życia. Mam na to aż za dużo czasu. Nie śpię bowiem w nocy, bo oczywiście żadne domowe płukanki, pastylki do ssania, tabletki, proszki i inne Bóg-wie-co  nie działają na takiego mutanta jak ja. 
Rozumiecie już, dlaczego nie mogę doczekać się nowego roku? 
***
Stary nie był zły - do takiego wniosku doszłam, kiedy ostatnio leżałam sobie w łóżku i robiłam szybkie podsumowanie minionych miesięcy. Zdziwiłam się, kiedy odkryłam, że tylko przez pięć miesięcy w roku nie byłam na żadnej wycieczce, a przez pozostałe siedem podróżowałam, i to nawet po kilka razy w miesiącu. Satysfakcjonujący wynik! 
Przeczytałam "jedynie" 50 książek, czyli dokładnie o dziesięć mniej niż w tamtym roku, i choć pewnie mogłabym spokojnie dobić do takiego samego wyniku, jaki miałam w 2018, pod koniec roku po prostu odpuściłam czytanie. 
Do nowego roku jestem wyjątkowo entuzjastycznie nastawiona. Będzie się działo! Chcę też, po raz pierwszy w życiu, zrobić swoją "mapę marzeń", by przekonać się, czy i jak to działa ;) Najpierw muszę jednak znaleźć odpowiednią "kanwę". 
Postanowienia noworoczne? Jedno już mam, a jakże! Ograniczyć nadużywanie "Jaysus!", do czego natchnął mnie sam szef ;) Nie ma bowiem bardziej płochliwej i pierzchliwej osoby ode mnie, o czym regularnie przekonują się wszyscy w mojej pracy, często - chcący i niechcący - mnie strasząc. Nie inaczej było nieco ponad tydzień temu, kiedy mój szef nagle zmaterializował się przede mną akurat wtedy, kiedy myślami byłam gdzieś daleko. 
- Jaysus! - zaprotestowałam z pretensją w głosie. 
- Czy ja usłyszałem z twoich ust bluzgę? - spytał. 
- To nie bluzga! 
- Bluzga! Oj, Taito, jestem rozczarowany twoim zachowaniem! Twoje standardy dramatycznie spadają w ostatnim czasie! - droczy się ze mną. 
- Zacznij nosić dzwonek na szyi, to przestanę bluzgać - odpłacam pięknym za nadobne, i wszyscy wybuchamy śmiechem. 
Ostatniego dnia pracy i tak wychodzę z niej obładowana prezentami, co nawet jest mi nieco nie na rękę, bo jadę prosto do Dublina, z kopertą wypchaną kilkoma stówami bonusu. Cóż, jeśli tak wygląda zapłata za niskie standardy, to ja jak najbardziej jestem skłonna jeszcze bardziej je obniżyć! ;) 
***
Świni numer cztery jeszcze nie odnotowano, chociaż, jak tak wytężam słuch, to mam wrażenie, że już słyszę jej radosne pochrumkiwania...
Przed jutrzejszym wyjazdem - tak na wszelki wypadek - podłożę wiadro od mopa pod miejsce, w którym przeciekał sufit. Strzeżonego Pan Bóg strzeże! 
A Wam, Moi Drodzy, chciałam z całego serca serdecznie podziękować, że spędziliście ten miniony rok właśnie ze mną. Za to, że byliście, czytaliście, komentowaliście i słaliście maile. Za to, że pomimo mojej nieregularności w publikowaniu nowych wpisów, regularnie mnie mobilizowaliście do tworzenia tego bloga. Z pełnym przekonaniem stwierdzam, że bez Was by go nie było. Zwyczajnie by mi się nie chciało pisać, gdybyście nie komentowali i nie wchodzili ze mną w interakcję. 
Dziękuję, dziękuję i jeszcze raz serdecznie Wam dziękuję za Waszą obecność! Jesteście najlepszymi Czytelnikami, jakich można mieć! I powiem Wam, że z niewielu rzeczy w swoim życiu jestem dumna. Jestem jednak niesłychanie dumna z tego, że udało mi się zgromadzić wokół siebie tak fantastycznych ludzi jak Wy! Każde z Was jest tak ciekawe i niepowtarzalne! Macie barwne charaktery i zainteresowania, przez co tworzycie wyjątkowy kalejdoskop postaci. 
Życzę Wam wszystkiego najlepszego na ten nadchodzący rok - niech spełnią się wszystkie Wasze marzenia! I obyśmy za kolejne dwanaście miesięcy spotkali się w takim samym - albo nawet poszerzonym! - gronie :)
Wasza Taita