wtorek, 30 kwietnia 2024

U progu maja

Nie bardzo dowierzam, że to już koniec kwietnia! Kiedy to zleciało?! Drugi kwartał roku trwa w najlepsze, a jak tak dalej pójdzie (a raczej przeleci), to nim się obejrzymy, będziemy taszczyć do domu drzewko na Boże Narodzenie! Nie wierzycie? Cóż, jeszcze wspomnicie moje słowa!

Tegoroczna majówka jakoś niespecjalnie mnie ekscytuje. Nie mam absolutnie żadnego parcia na to, by gdzieś jechać. Bo długi weekend. Bo tak wypada. W dużej mierze wynika to z tego, że coraz większymi krokami zbliża się mój "epicki" urlop zagraniczny, a w tym roku przeszłam samą siebie, jeśli chodzi o plan podróży, i w porównaniu z nim wszystko inne wydaje się małym pikusiem. (Jeśli ktoś chce kartkę z wyjazdu, to niech da znać - chętnie wyślę).

Wczoraj wreszcie zarezerwowałam ostatnie noclegi, co nie tylko sprawiło, że poczułam się znacznie lżejsza (uff, wszystko poszło zgodnie z planem), ale nade wszystko uskrzydliło mnie, bo nagle ta wizja wyjazdu stała się jeszcze bardziej realna.

Wszystko byłoby cacy, gdyby nie to, że uświadomiłam sobie przy tym, jak ogromne zaległości mam w relacjonowaniu swoich wyjazdów. W ogóle nie opisałam zeszłorocznej podróży zagranicznej, mimo że była kapitalna i zdecydowanie nie zasługuje na zapomnienie! Czuję przez to teraz presję czasu, jego nieznośny oddech na karku, bo doskonale zdaję sobie sprawę, że im więcej wyjazdów do opisania, tym mniejsze szanse na to, że się z nimi uporam.

Miniony weekend - podobnie jak jego poprzednik - był niezwykle udany, a to wszystko za sprawą wyjazdu do miasta na zakupy.  W sobotę rano obudziło mnie intensywne słońce bezczelnie zaglądające mi przez okno do sypialni. Kiedy już obudziłam się na dobre i okiełznałam wiecheć na głowie, doszłam do wniosku, że czas nabyć wreszcie jakieś kolorowe kwiaty do ogródka. W zeszłym roku zabrałam się za to kilka miesięcy później, przez co później mocno tego żałowałam. W tym roku jestem więc mądrzejsza.

Jak wspominałam poprzednio, moje ukochane centrum ogrodnicze zamknęło się w minionym roku, musiałam więc inaczej sobie poradzić. Niestety w Lidlu nie było już praktycznie NIC z tych kwiatów, których dostawę otrzymali w czwartek, co nieszczególnie mnie zdziwiło. Na szczęście Woodie's, z którym nie robiłam sobie większych nadziei, okazał się bardzo pomocny. Skorzystałam z ich promocji (3 rośliny za €12 i 4 mniejsze za €10) i wyjechałam stamtąd wózkiem zapełnionym pięknymi petuniami, geranium i dalią. A jako że pogoda sprzyjała, to jeszcze tego samego dnia posadziłam je w donicach. Od tego czasu chodzę z bananem na twarzy i z wielką ekscytacją zaglądam do ogródka, aby sprawdzić postęp w ich rozwoju. Najważniejsze, że ślimaczy zwiadowcy jeszcze nie wypatrzyli moich kwiatów i nie przypuścili szturmu na nie. Domyślam się jednak, że walka z nimi jest tylko kwestią czasu.

W międzyczasie zaś usilnie walczę ze sobą i staram się nie ulec pokusie. Otóż zewsząd natrafiam na przepiękne, letnie i plażowe sukienki, a mały rozkapryszony bachor we mnie za każdym razem krzyczy: chcę to! Staram się logicznie podchodzić do tematu (te, które mam w szafie nie są zbyt często używane, a lato pewnie nie będzie zbyt ciepłe), ale różnie mi to wychodzi.

Jako że na urlopie będę w bliskiej odległości od morza, to łudzę się, że je na nim wykorzystam. Z około dziesięciu (!), które wpadły mi w oko, ograniczyłam się do dwóch, które już do mnie jadą. Na zdjęciach w Internecie wyglądały pięknie, a jak będą wyglądać na mnie (i czy w ogóle trafiłam z rozmiarem), to się dopiero okaże. Dla własnego dobra muszę jednak przestać zaglądać na moją ulubioną stronę internetową. Innej rady nie widzę. W najgorszym wypadku ustawię się grzecznie w kolejce do Połówka. Już ma jednego klienta, hazardzistę uzależnionego też od filmików dla dorosłych, któremu blokuje dostęp do pewnych stron, najwyżej będzie miał kolejnego!

Oprócz tego w weekend przez przypadek natrafiłam na Netfliksie na irlandzki film "In the Land of Saints and Sinners" (2023), a że mam do tych produkcji słabość, to obejrzałam i absolutnie nie żałuję: piękne krajobrazy, stary, ale nadal jary Liam Neeson, cudowna Kerry Condon (skradła całe show zaraz po pejzażach!), i wielowymiarowi bohaterowie. Dla każdego widza kto inny może być świętym, a kto inny grzesznikiem. A może tak naprawdę wszyscy jesteśmy jednymi i drugimi? Jak najbardziej mi się podobał, ale ja - zaznaczam - nie jestem obiektywna.

Niedawno obejrzałam też za jednym zamachem głośnego "Reniferka" (fabuła poraża, bardzo dobry pod względem psychologicznym, no i jako przestroga też), a z doskoku oglądam "Loudermilka", który mnie dość mocno bawi. Tytułowy bohater jest antypatycznym dupkiem (tu niskie ukłony dla Rona Livingstona, który wciela się w tę postać i robi to niezwykle naturalnie, podobnie zresztą jak Richard Gadd w "Reniferku"), ale naprawdę dobrze się to ogląda. Chyba jednak największym zaskoczeniem był dla mnie obejrzany wczoraj wieczorem "X-Men Origins: Wolverine" (2009). Byłam święcie przekonana, że takie filmy to nie dla mnie, tymczasem ani przez minutę się nie nudziłam, oglądałam z wypiekami na twarzy, a po projekcji wyrzucałam Połówkowi, że przez tyle lat ukrywał ten film przede mną! Najwyraźniej mój gust jest bardziej eklektyczny, niż myślałam!

poniedziałek, 22 kwietnia 2024

To był piękny weekend!


Ależ cudowny weekend mieliśmy!

Było niemal jak w tej piosence Anny Jantar:

"Tyle słońca w całym mieście
Nie widziałeś tego jeszcze
Popatrz, o popatrz!"

 

Ludzie przecierali oczy ze zdziwienia, małe dzieci z niepokojem chwytały matki za rękawy i dopytywały, co to za wielka i ognista kula tam, hen wysoko na niebie, wszak ich dzieciństwo przebiegało do tej pory pod znakiem 50 odcieni szarości i mokrych kaloszy. Co bardziej przesądni dopatrywali się nieszczęścia wieszczonego przez tę płonącą kometę na niebie...

A nie, wróć! Trochę się zapędziłam!

 

Weekend w rzeczy samej był jednak piękny i zdecydowanie godny odnotowania, co też niniejszym czynię. Choćby z dwóch powodów. Po pierwsze - najcieplejsze dni roku wypadły akurat w sobotę i niedzielę, a wiadomo, że słońce lubi się rozmijać z weekendem. Po drugie - zima w tym roku wykazuje niepokojące cechy dyktatorskie i zamordystyczne. Mocno trzyma wszystkich pod pantoflem, a nam pozostaje jedynie kwilić z bezsilności. I trząść się z zimna.

Jeszcze do niedawna byłam święcie przekonana, że co jak co, ale ja do zmarzluchów się nie zaliczam. Tymczasem przez 3/4 kwietnia było mi przeważnie zimno, i już zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy to hormony mi szwankują, czy to już TEN wiek, czy może zwyczajnie pokarało mnie za podśmiechujki z mojego szefa, któremu zawsze i wszędzie było zimno. Nawet w najgorętszy dzień roku. I mówiąc "najgorętszy dzień roku" w Irlandii nie mam na myśli 15°, tylko co najmniej 10 więcej. 


Jeszcze parę dni temu ogrzewanie hulało jak halny w Zakopanem, ale z nadejściem ostatniego weekendu zostało uroczyście pożegnane z niemałym westchnieniem ulgi.

Przy okazji odkryłam, że mam coś z jaszczurki, bo przez całą sobotę i niedzielę wygrzewałam się w ogródku i udawałam, że jestem na wywczasach w Saint-Tropez. Brakowało mi tylko pasiastego stroju kąpielowego i drineczka z palemką. I morza, oczywiście, ale mniejsza z tym.

Jeszcze parę dni temu mogłam podziwiać fruwające nad głową mewy, które zapuściły się tu z Dublina (słabo je tam dokarmiacie, poprawcie się!), jednak przez sobotę i niedzielę było cicho jak makiem zasiał - najwidoczniej wyjechały na weekend. Dziś za to widziałam (i słyszałam) jedną.

Niestety dzisiejsza aura nie była już tak przyjemna jak ta wczorajsza, kiedy było słonecznie od świtu do zmroku, a temperatura osiągnęła 18°. Więcej chmur, nieco chłodniej, ale po tak ciepłym weekendzie nawet spadek o dwa stopnie wydaje się być drastyczny! Szoku termicznego można dostać. A to tylko początek, bo z nastaniem czwartku ma się pojawić dobrze znana szarzyzna. 


Wreszcie udało się skosić trawnik przed domem, niestety na ten z tyłu domu nie wystarczyło już miejsca w kompostowniku - trawa będzie musiała poczekać na swoją kolej. Jakoś specjalnie się tym nie przejęłam, bo dzięki temu, że w ogródku mam chaszcze jak miło, to pszczoły harcowały w mleczach. To z kolei przypomniało mi, że już czas zadbać o ogródek i posadzić jakieś kwiaty doniczkowe. To proste zadanie może się okazać trudne w praktyce, bo mój ukochany sklep ogrodniczy zamknął się w zeszłym roku, nie bacząc na to, że zostawiają mnie niepocieszoną z ręką w nocniku. 


Siedząc pod parasolem słonecznym i wygrzewając stare kości, czytałam "Secrets of the Lighthouse", książkę Santy Montefiore. Ponoć bestseller. Tymczasem męczę ją już od... poprzedniego roku, kiedy to zabrałam ją ze sobą na urlop. A właśnie, to kolejne moje dziwactwo -  za każdym razem, jak jestem w latarni, staram się czytać jakąś książkę o tej tematyce. Zapowiadało się fajnie, bo akcja toczy się w Irlandii, a konkretnie w pięknej Connemarze, w tle jest latarnia, są jakieś sekrety, ale całość mnie jakoś nie porwała. Z urlopu już dawno wróciłam, książkę odłożyłam, w międzyczasie przeczytałam kilkanaście innych, a co do tytułowych sekretów, to chyba się domyślam, co nimi będzie, mimo że do końca powieści zostało mi około 200 stron. Ciekawa jestem, czy dobrze wywęszyłam.


Kolejna rzecz warta odnotowania to niespodziewany powrót Pana Jerzego! Już zapomniałam o nim, bo dawno mnie nie odwiedzał, tymczasem w sobotę późnym wieczorem, kręcąc się po kuchni jak smród po gaciach (te kilka ostatnich minut, kiedy pralka kończy wirowanie zawsze ciągnie się w nieskończoność!), podeszłam z nudów do okna, odsunęłam zasłonę, zaświeciłam światło w ogródku, a tam w kociej misce... jeżyk dojadający resztki karmy, którą nieco wcześniej nasypałam Kudłaczowi, przesympatycznemu kotu któregoś z sąsiadów. Niestety, Pan Jerzy trochę się speszył, że go przyłapałam na gorącym uczynku, i szybkim krokiem oddalił się w świetle jupiterów w sobie tylko znanym kierunku. Oczywiście dosypałam mu więcej karmy, licząc, że jeszcze uda mi się poczynić jego obserwacje, ale nie miałam szczęścia w tej materii. Niemniej, planuję na niego nadal polować (wyposażona w łakocie, nie dubeltówkę!). Jedni lubują się w krasnalach ogrodowych, ja lubię jeże ogrodowe.

I tym pozytywnym akcentem kończę ten wpis. Dodam jeszcze tylko, że piękna pogoda trzymała mnie z daleka od komputera, więc mam zaległości w czytaniu blogów, a także w odpowiadaniu na komentarze i maile. Postaram się to jutro nadrobić!

A Wam jak minął weekend?

środa, 10 kwietnia 2024

Podążając morskim szlakiem Wild Atlantic Way: Dungloe, Maghery & Termon House


Dungloe to małe miasteczko w hrabstwie Donegal, gdybyście jednak wybierali się na urlop do Termon House'u, opisanego tutaj, albo w jego okolice, to warto się w nim zatrzymać na chwilę. Jak na tak niewielkie rozmiary i małą populację (nie ma chyba nawet dwóch tysięcy mieszkańców), jest zadziwiająco rozwinięte. 


Muszę przyznać, że bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie liczba sklepów. Biorąc pod uwagę, że te strony to niejako zapyziałe peryferia Irlandii (bez obrazy, sama chciałabym mieszkać w tym hrabstwie), byłabym zadowolona, gdyby w Dungloe był tylko jeden supermarket. Tymczasem dużych sklepów było tam niemal na pęczki: Aldi, SuperValu, Lidl, z czego oczywiście skwapliwie skorzystaliśmy.


Już od samego początku wiedzieliśmy, że nasz grudniowy pobyt w tej pięknej posiadłości nad Atlantykiem będzie dość leniwy - będzie się głównie sprowadzał do siedzenia w domu (zabrałam w tym celu kilka książek i gier planszowych) i ewentualnym eksplorowaniu bezpośredniej okolicy, czyli plaż i wioski Maghery, jeśli oczywiście pogoda łaskawie na to pozwoli. Z góry więc wiedzieliśmy, że sami musimy sobie zapewnić prowiant na kilka dni. Pytanie sprowadzało się jedynie do tego, czy wieźć go ze sobą, czy może zrobić zakupy na miejscu. 

 

Po zrobieniu rekonesansu w sieci szybko okazało się, że nie ma sensu pakować jadła na kilkugodzinną drogę, bo chcący dotrzeć do punktu końcowego, i tak musimy przejechać koło wspomnianych sklepów. 

 

Jak wkrótce się przekonaliśmy, to był świetny pomysł. Przy okazji zakupów spożywczych w Lidlu skusiłam się też na kilka żywych roślin: majeranek, aby mieć  świeże zioła do gotowania, a także na miniaturową różę i gwiazdę betlejemską, aby nieco oswoić i udekorować dom. 


Może wydać się to niektórym dziwne, ale przyznam się, że już zrobiłam sobie z tego taką małą prywatną tradycję. Ilekroć wyjeżdżam na urlop, tylekroć staram się nadać temu nowemu miejscu osobistego charakteru, uroku i ciepła. Tak jakby nie wystarczyło, że rozjaśniam je swoją osobą ;) A co bardziej mogłoby odzwierciedlić mój osobisty charakter, jeśli właśnie nie kwiaty?



W tym celu staram się właśnie przywozić ze sobą wiązankę kwiatów. Niby mała rzecz, a cieszy. U siebie w domu często mam kwiaty cięte, czy to na swoim biurku, czy też we wspólnej przestrzeni, jaką tworzą kuchnia i salon. Zawsze robi mi się cieplej na sercu, kiedy je widzę. Tym razem jednak padło na kwiaty doniczkowe. Gwiazda betlejemska jest przecież uosobieniem Bożego Narodzenia. Róża - nie bardzo, ale jako że mam słabość do różu, a w dodatku była tania, to sami rozumiecie.



Dobrym pomysłem było też przywiezienie ze sobą drewna na opał. W domu były dwa kominki, jeden okazał się celowo zablokowany, z drugiego jednak można było swobodnie korzystać. 


Jak nauczyło mnie doświadczenie z poprzednich pobytów w historycznych posiadłościach znajdujących się pod pieczą Irish Landmark Trust, w tych miejscach zawsze jest śladowa ilość opału. O ile w ogóle jest, bo jednak miejsc doglądają tylko ludzie i czasem zwyczajnie coś komuś umknie. Tak jak na przykład było w Termon - kiedy zabrałam się za przyrządzanie jedzenia, nagle okazało się, że w całym domu nie ma żadnego tłuszczu, który można by było użyć do posmarowania patelni. Do sklepu w Dungloe było na szczęście tylko kilka kilometrów. 



Z oliwą z oliwek nie było żadnego problemu - od razu ją dostałam. Dużo więcej zgryzot przyprawiły mi za to poszukiwania widokówek, które mogłabym wysłać. To kolejna moja tradycja wyjazdowa. Przezornie zabrałam ze sobą papeterię, aby mieć na czym pisać listy, za to nigdzie nie mogłam znaleźć kartek. Z tymi bożonarodzeniowymi nie było problemu, ja jednak chciałam widokówki, które choć w połowie ukazywałyby piękno okolicy. Kto by pomyślał, że w XX wieku to będzie taki herkulesowy wyczyn? 


Nie powiem, żebym była usatysfakcjonowana, ale ostatecznie udało mi się zakończyć te mozolne poszukiwania na miarę świętego Graala. W jednym ze sklepików (Bonner's), w stylu mydło i powidło, gdzie można kupić przynętę i kartę wędkarską, a także pamiątki, natrafiłam na widokówki. Brzydkie jak noc listopadowa, stare jak dinozaury i drogie jak złoto, ale jednak widokówki. Jak pomyślałam, tak uczyniłam. Posłałam je w świat, bo co miały tylko mnie straszyć?



Przy okazji wizyty w mieście udało mi się też uwiecznić bożonarodzeniową odsłonę Dungloe. Nie miałam jednak okazji przetestować żadnej jadłodajni, bo sama bawiłam się w kuchcika, nic Wam więc tutaj nie polecę. Mogę za to powiedzieć, że warto odwiedzić Dungloe. Można się nawet zatrzymać w samym mieście, jako że nad zatoką znajduje się Waterfront Hotel o dość dużych rozmiarach. 



Może nie jest to najładniejsze miasto Irlandii, ale na pewno jest świetną bazą wypadową. A poza tym jest ono jednym z nielicznych miast, które należą do obszaru Gaeltacht, w którym na co dzień można usłyszeć rodzimą mowę mieszkańców. Oczywiście z każdym mieszkańcem można dogadać się po angielsku. 



A na zakończenie dodam jeszcze, że niedawny spis powszechny wykazał, iż Dungloe ma najstarszą populację ze wszystkich miast w hrabstwie Donegal. A tych, których przeraziła wizja wakacji wśród tetryków, już uspokajam - to nie sanatorium w Kołobrzegu. Średnia wieku to tylko 45 lat.