Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nowości kinowe. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą nowości kinowe. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 18 grudnia 2022

"The Banshees of Inisherin" - pseudorecenzja, czyli co wspólnego ma najnowszy film Martina McDonagh ze starożytnym rzymskim poetą?

 


Kiedyś zaglądałam do kina z taką ekscytacją i częstotliwością jak alkoholik do kieliszka. Każda wizyta była przyjemnością i miłą ucieczką od codzienności. Upijałam się nimi.

Z czasem jednak zauważyłam, że mój entuzjazm znacząco i niepokojąco przygasł. Nie musiałam jednak zbyt długo szukać przyczyny takiego stanu. Problemy były dwa. Pierwszy natury finansowej - w międzyczasie ceny biletów do kina wzrosły dwukrotnie i nie było już opcji tanich wtorków czy czwartków. Drugi był bardziej prozaiczny - zawinił sam czynnik ludzki.

Kino bowiem przestało kojarzyć mi się z przyjemnością, bardziej zaś z ciamkaniem, hałasowaniem, niebieskim światłem smartfonów, smrodem i ewidentną nieznajomością kinowej etykiety.

Czara goryczy przelała się w dniu, w którym siedzący za mną jegomość wesoło posłał w moim kierunku szarą chmurę dymu ze swojego e-papieroska albo innego jointa (przeżył, gdyby to kogoś interesowało, ale już do końca życia pozostanie kaleką i impotentem).

 

Kiedy dowiedziałam się, że w kinach zagościł "The Banshees of Inisherin", zareagowałam jak cnotka niewydymka (pardon my French!) - chciałam, ale jednocześnie się bałam.

Gdybym tylko wiedziała, że nie ma czego...

W czwartkowy wieczór kinowi bogowie wreszcie się do mnie uśmiechnęli.

Na sali tylko siedem osób (łącznie ze mną), z czego średnia wieku to na oko jakieś... 70 lat. Niesamowite było to, jak kompletnie inny obraz przedstawiała ta publika w stosunku do młodej widowni, do której byłam przyzwyczajona i która to tak bardzo obrzydziła mi kino.

Przez cały, prawie dwugodzinny, seans geriatryczne grono siedziało cichuteńko jak mysz pod miotłą, przez co kusiło mnie, by sprawdzić, czy jeszcze żyją. Strach było głośniej oddychać, aby nie zostać posądzonym o bycie nieokrzesanym chamem.

Dziś już wiem, że geriatryczna i "teatralna" widownia jest moją ulubioną. Tak właśnie ich określałam w myślach - teatralna. Bo bardziej należeli do teatru niż do kina. Zapewne dlatego, że sam film jest autorstwa irlandzkiego dramatopisarza, Martina McDonagh, którego kontrowersyjną twórczość ja osobiście uwielbiam (podobnie zresztą jak jego brata, Johna Michaela McDonagh).

Ludzie, co to był za film!

Moją największą dzisiejszą obawą jest to, że nie znajdę odpowiednich słów, by wyrazić mój nieopisany podziw i zachwyt.

 

Ten film to jest to, na co czekałam całe życie. Niesamowicie stymulujący mentalnie (myślałam o nim cały następny dzień, i jeszcze kolejny, i kolejny...), sięgający do zagadnień behawioryzmu, trącający o filozofię (egzystencjalizm), a do tego tak estetycznie przyjemny, że nie sposób było się w nim nie zakochać. Jeśli w ogóle można użyć tego zwrotu w odniesieniu do filmu.

A do tego wisienka na torcie - czarny humor ocierający się o groteskę. Obśmiałam się jak norka. To było lepsze niż ostatni film Guya Ritchiego, którego też jestem fanką.

Nie daj się jednak zwieść, czytelniku. Bo najnowsze dzieło Martina McDonagh to nade wszystko słodko-gorzka produkcja, mocny komediodramat na długo zapadający w pamięć, przy czym sama nie jestem w stanie powiedzieć, czego było tam więcej: elementów komizmu czy tragizmu. 


To powiedziawszy, muszę też podkreślić, że bardzo cierpiałam - Boże, jak niesłychanie było mi szkoda Pádraica, Dominica i Jenny. Wiem, że nie jestem Einsteinem, ale jestem jednocześnie na tyle ogarnięta życiowo, by doskonale zdawać sobie sprawę, że to TYLKO film. A mimo to było mi niesłychanie przykro.

Tutaj "winą" obarczam wyborową obsadę, po jaką sięgnął McDonagh. Po pierwsze, po czternastu latach, ponownie połączył duet Farrell - Gleeson.  Panowie Colin (grający Pádraica) i Brendan (wcielający się w rolę Colma) występowali razem w czarnej komedii "In Bruges" znanej w Polsce jako "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj".

Po drugie, obsada aktorska jest fenomenalna - nie ma bowiem w tym filmie nikogo, kto by pozostawiał po sobie kiepskie wrażenie. Pomijając powyższych klasyków, znanej szerszej publiczności, jest tu cudowna Kerry Condon (jako Siobhán), i "wschodząca gwiazda" irlandzkiego kina, Barry Keoghan (filmowy Dominic, wiejski "głupek").


Tu muszę uczciwie wyznać Wam jak księdzu na spowiedzi, że pomimo tego iż moim ulubieńcem jest Brendan Gleeson (którego dawno temu poznałam osobiście po jego sztuce teatralnej w Birr i zapamiętałam jako niesamowicie przyjaznego i skromnego człowieka), to jednak dla mnie wygranym i najjaśniejszą gwiazdą filmu był właśnie Barry. Niesamowicie autentyczna i naturalna gra aktorska - w pewnych momentach aż przejmująca do szpiku kości. McDonagh dał Barry'emu pole do popisu, z czego ten drugi skwapliwie skorzystał. Jak dla mnie to on zmiótł wszystkich pozostałych aktorów z planszy. 


Jak już wspominałam nieco wyżej, twórczość braci McDonagh jest bardzo specyficzna, a przez to że często ociera się o absurd - również dyskusyjna. I tym razem nie było inaczej, bo w czasie projekcji kilkukrotnie przywodziła mi na myśl teatr absurdu - sztukę Samuela Becketta czy choćby Eugène'a Ionesco.  

W ogóle za to nie dopatrzyłam się aluzji i związku z irlandzką wojną domową (o tym doczytałam dopiero później), którą  mieli symbolizować zwaśnieni przyjaciele: Colm i Pádraic. Realia filmu osadzone są bowiem na początku XX wieku, a konkretnie w 1923 roku, na irlandzkiej prowincji - tytułowej wyspie Inisherin. 


Gdyby jednak komuś, a konkretnie widzowi zauroczonemu ukazanymi krajobrazami, przyszło do głowy szukać tej wyspy, to jej nie znajdzie. Wyimaginowana Inisherin reżysera Martina McDonagh to tak naprawdę kombinacja dwóch innych wysepek (tym razem realnych) na zachodzie kraju: Achill w hrabstwie Mayo i skalistej Inishmore w hrabstwie Galway.

Hermetyczne społeczeństwo filmowej, dwudziestowiecznej Inisherin symbolizuje zaś - w moim odczuciu - bolączki i troski współczesnej Zielonej Wyspy. Pewne problemy i zjawiska są niestety ponadczasowe.

Długo mogłabym jeszcze pisać na temat tego spektakularnego filmu, który pozostawił mnie z kraterem w sercu, ale jednocześnie wlał w nie sporo ciepła.

Może na zakończenie po prostu powiem Wam, że polecam tę produkcję każdemu miłośnikowi irlandzkiej kinematografii i samej wyspy. To słodko-gorzka opowieść o samotności, skomplikowanych relacjach ludzkich (bo nawet między długoletnimi przyjaciółmi nie zawsze jest jak w hymnie Liverpoolu - "You Will Never Walk Alone"), trudnych życiowych wyborach, blaskach i cieniach ludzkiej egzystencji, kryzysie wieku średniego i chęci pozostawienia po sobie spuścizny. 


I choć trochę rozumiem percepcję i zachowanie Colma, który - jak ten opętany przez dźwięk skrzypiec Janko Muzykant - "u schyłku" swojego wieku desperacko chwyta się horacowskiego non omnis moriar ("nie wszystek umrę"), i za wszelką cenę chce pozostawić po sobie muzyczny "pomnik trwalszy niż ze spiżu", to jednak całym sercem jestem za monologiem Pádraica.

Owszem, Horacy ma rację. Artysta żyje tak długo jak jego dzieła. W pewnym sensie faktycznie jest nieśmiertelny, ale filmowy Colm niestety deformuje tę ideę i wynosi ją do ekstremum, z samego Pádraica zaś (łagodnego dotychczas jak baranek) robi potencjalnego kandydata do "Efektu Lucyfera", kolejnego eksperymentu psychologicznego Philipa Zimbardo pod tytułem: dlaczego dobrzy ludzie czynią zło? Bo widzicie, nie jesteśmy na tym świecie sami. Nasze zachowanie nie jest obojętne dla innych ludzi, dla planety. Akcja rodzi reakcję. O tym już w siedemnastym wieku nauczał Newton.

Chociaż Horacy i Colm mają rację, to jednak racja Pádraica jest "najprawdziwsza". Dzieło dziełem, uznanie i spuścizna swoją drogą, ale to DOBROĆ jest największym skarbem i darem, jaki jeden człowiek może podarować drugiemu.

Nie mogę się doczekać, aby ponownie obejrzeć ten film!

Najlepiej wydane 11 euro! 

 

____

Wszystkie zdjęcia zostały znalezione w sieci i są kadrami filmu - choćby dla nich warto obejrzeć to dzieło!

sobota, 4 kwietnia 2020

Rozdziobią nas kruki, wrony


Nie pamiętam już, jak dowiedziałam się o "Latarni" Roberta Eggersa. Zdaje się, że po prostu natrafiłam w gazecie na jej klimatyczny plakat reklamowy i to właśnie na jego podstawie momentalnie podjęłam decyzję o tym, że muszę ten film zobaczyć. 
Nie pamiętam też, kiedy ostatnio widziałam film, który wzbudzałby aż takie kontrowersje i polaryzację opinii. 
"Fenomenalny!" - głoszą jedni. "Fatalny!" - oburzają się drudzy. 
"Genialny!" - pieją jego zwolennicy. "Gówniany!" - ripostują przeciwnicy. 
I tylko patrzeć, kiedy ci ostatni zaczną podejrzewać tych pierwszych o hipokryzję i fałszywy zachwyt nad czymś, co na niego nie zasługuje, rodem z "Nowych szat cesarza" Andersena.  
Jeszcze kilka tygodni temu boczyłam się na mój miejscowy multipleks za to, że po raz kolejny zawiódł moje nadzieje i "Latarnia" nie ukazała się w jego repertuarze. 
Dziś już wiem, że wyszło mi to na dobre, bo gdybym trafiła do kina, miałabym problemy ze zrozumieniem wszystkich kwestii wypowiadanych przez bohaterów, szczególnie tych wychodzących z ust starszego latarnika, Thomasa (w tej roli kapitalny Willem Dafoe). 
Ostatecznie film obejrzałam z napisami, w domowym zaciszu i na cda.pl, a dzięki świetnej robocie Sztywnego Patyka, który bardzo trafnie przetłumaczył wypowiadane kwestie - zachowując jednocześnie ich specyficzny, archaiczny klimat - nic mi nie umknęło.   
Jaki to był film? 
Mroczny i klimatyczny. Trochę w klimacie mistrza suspensu, sir Alfreda Hitchcocka. I były nawet ptaki! ;) Podobał mi się nastrój grozy i niepokoju umiejętnie stopniowany i budowany. Tu nawet niewinne sygnały dźwiękowe wydawane przez latarnię wydawały się być złowrogie i jakby podszyte drugim dnem.
Nietypowy. Inny. Realistyczny. Wspaniale odwzorowano tu dziewiętnastowieczne realia i ducha tej epoki. Nietypowy format obrazu i jego surowe, achromatyczne barwy cudownie podkreślają vintage'owy charakter tej produkcji. I choć początkowo nie skakałam z radości, kiedy zorientowałam się, że jest to czarno-biały film, teraz już nie wyobrażam sobie obejrzenia go w kolorowej wersji. Zostałby brutalnie odarty ze swojej niepowtarzalności i nastroju. 
 
Wymagający. Enigmatyczny. Trudny. Intrygujący. Tyle razy zastanawiałam się, co przegapiłam i czego nie widzę. Oczywiście zauważyłam, że  twórcy "Latarni", bracia Eggers, hojnie czerpią z mitologii greckiej, ale mimo to czuję, że pod wieloma względami ten film tak bardzo mnie przerósł. Że moje spostrzeżenia to tylko czubek góry lodowej, a cała reszta tropów stylistycznych pozostaje nadal niewidoczna dla mojego oka. Kusi mnie zatem, by - pozostając w greckiej tematyce - powtórzyć za Sokratesem: "wiem, że nic nie wiem". A oglądałam go dwukrotnie, mając z tego ponownego seansu jeszcze większą frajdę niż za pierwszym razem.
Oszczędny w kolory, obsadę, dźwięki, a jednocześnie tak wspaniale wyważony. Wygląda to trochę tak, jakby bracia Eggers znaleźli idealną recepturę na film grozy i nie zawahali się jej użyć. 
Prosty i surowy, o mocnym wydźwięku. Jednocześnie bogaty w przepiękne kadry. Montaż stoi tutaj na mistrzowskim poziomie. Zdjęcia są wprost nie z tego świata! Kilkukrotnie zatrzymywałam film, patrzyłam z podziwem i honorowałam je minutą ciszy. Piękne, robiące wrażenie, wysmakowane. Z przyjemnością obejrzałabym wystawę zdjęć z "Latarni". Nie pogardziłabym też kilkoma obrazami na swojej ścianie.  
"Latarnia" to teatr dwóch aktorów. Tak właśnie się czułam - jakbym oglądała wytrawną sztukę teatralną, nie zaś zwyczajny film. Miałkie dialogi ustąpiły tu miejsca imponującym monologom, a każdy z deklamujących je aktorów wykonuje kawał dobrej roboty. 
Robert Pattinson wreszcie się zrehabilitował po roli trupiobladego, anemicznego wampira ze "Zmierzchu", o ekspresji rozgotowanego ziemniaka, i wreszcie odkrył, do czego służą mięśnie twarzy. Chyba też utarł nosa wszystkim tym, którzy mieli problem z odróżnieniem go od kloca drewna. Mimo że spisał się bardzo dobrze, to jednak nieco odstawał od swojego kolegi z planu, ale Willem Dafoe to marka sama w sobie. Był genialny w swojej roli "kameleona". 
Nie wiem, czy taki był właśnie zamysł twórców, ale widziałam w nim kilka przeróżnych - skrajnych nawet! - wcieleń: od niegroźnego staruszka po zaborczego szaleńca traktującego latarnię z przesadnym pietyzmem, niczym swoją żonę, i "uprawiającego seks" z laterną. Gdzieś w tym wszystkim mignęło mi nawet umęczone oblicze Chrystusa, a także wizerunek Posejdona i gromowładnego Zeusa walczącego z krnąbrnym Prometeuszem za wszelką cenę chcącym dobrać się do jego "ognia". Momentami widziałam w nim też... wilkołaka o diabolicznym spojrzeniu i uśmiechu - i chyba nie byłam zbyt osamotniona w swoich odczuciach, bo Ephraim (Robert Pattinson) zarzuca mu, w jednej ze słownych potyczek, iż nie ma w nim już człowieka. 
Przez to, że "Latarnia" jest filmem ambitnym, skomplikowanym, bogatym w ukryte znaczenia i wielowarstwowym, zdecydowanie stanowi wyzwanie dla swoich odbiorców, uprzednio jednak skutecznie ich dzieląc na dwa obozy: tych, którzy z całym przekonaniem stwierdzają, że to największy gniot ever, i na tych, którzy bez wahania umieszczają ją na kinematograficznym piedestale. 
Tak, "Latarnia" jest - mówiąc kolokwialnie - zakręcona jak ruski termos. I tak, ryje beret. 
Ale też zapada w pamięć, z rzadka... rozśmiesza, prowokuje do myślenia, do teoretyzowania, domniemania i do rozważań nad nieco przeterminowanym zagadnieniem - szaleństwa jakże często związanego z pracą latarnika. I choć dziś ta kwestia nie wydaje się już tak tajemnicza jak kiedyś, bo trujące właściwości rtęci, na które eksponowani byli niegdyś latarnicy, są powszechnie znane, to jednak nadal można podumać nad szaleństwem w kontekście samych bohaterów filmu. Czy pobyt na odludziu, izolacja, i latarnia faktycznie były katalizatorami nieszczęść Ephraima i Thomasa? 
Końcówka filmu nie serwuje widzowi gotowej odpowiedzi na tacy. Wręcz przeciwnie - zostawia go z całą masą wątpliwości i pytań. Pytań, na które samemu trzeba sobie wypracować odpowiedź. Tak pół żartem, pół serio, to tylko Ephraim dostał odpowiedź na nurtujące go pytanie i na własnej skórze boleśnie przekonał się, dlaczego soczewka Fresnela nazywana jest też schodkową ;)

niedziela, 16 lutego 2020

Nie tacy znowu dżentelmeni

Korzystając z okazji, że akurat przebywałam w centrum miasta, gdzie miałam do załatwienia kilka spraw, postanowiłam nawiedzić mój miejscowy multipleks, mimo że po seansie "Jokera" nic nie wskazywało na to, że niedługo ponownie tam zawitam. W międzyczasie jednak na szeroki ekran weszli "Dżentelmeni" Guya Ritchiego i kazali mi zweryfikować swoje postanowienia. 
Niesamowicie niemrawo zabierałam się za realizację tego pomysłu, i przysłowiowa sójka wybierająca się za morze wydawać by się mogła mistrzynią organizacji w porównaniu ze mną.  
Szczęście chyba jednak do końca mnie nie opuściło, bo wszystko wskazywało na to, że udało mi się załapać na seans rzutem na taśmę. Kiedy bowiem na kilkanaście minut przed projekcją tego filmu zajrzałam do kina, z konsternacją stwierdziłam, że nie widzę na wyświetlaczu interesującego mnie tytułu, a widzieć powinnam, bo dzień wcześniej robiłam rekonesans w sieci i w repertuarze jak byk widniał tytuł "The Gentlemen". 
Przyparłam więc do muru chłopczyka za ladą, mówiąc że przyszłam tu dla "Dżentelmenów", a tymczasem... ich nie ma. Z przepraszającym uśmiechem rzucił hasło "mały ekran" i zawstydzony spuścił wzrok, jakby właśnie wyznał dyrektorowi, że podglądał koleżanki w szatni przez własnoręcznie wyżłobioną dziurę w ścianie. 
"Mały mi nie przeszkadza!" - zapewniłam z ulgą, zadowolona, że w ogóle coś z mojego pomysłu wyszło, i poprosiłam o bilet na zaczynający się niedługo seans, po czym lżejsza o 10€ udałam się w kierunku wyznaczonej sali, złorzecząc pod nosem, kiedy dotarła do niego odurzająca mieszanka popcornu i czegoś równie "aromatycznego". 
Najgorsze czekało jednak na mnie w samej sali kinowej. 
"O Jezu, jakie maleństwo!" - wyrwało mi się, kiedy otworzyłam drzwi i weszłam do sali dla krasnoludków, przerywając tym samym ucztę parce, która przez najbliższe pół godziny z imponującą gorliwością pochłaniała kolejne wiktuały. 
Sala nie liczyła nawet trzydziestu siedzeń. Jej gabaryty szybko jednak odeszły na drugi plan, bo atmosfera w niej panująca była tak gęsta, że w powietrzu z powodzeniem można by było powiesić siekierę, a nawet kilof i ciesielski topór. To wszystko sprawiło, że szybko zrobiłam się senna - było mi zdecydowanie za gorąco, a nie miałam już z czego się rozebrać, by nie zahaczyć o wykroczenie przeciwko obyczajności publicznej. Tak więc przez dobre kilkadziesiąt minut walczyłam ze sobą, by nie zasnąć, w czym nie pomagała wolno rozkręcająca się akcja filmu. 
A o co właściwie chodzi w filmie? Tutaj pozwolę sobie przytoczyć trafny opis z filmwebu:
"Londyński półświatek obiega plotka, że Mickey Pearson (Matthew McConaughey), Amerykanin, który zbudował tu narkotykowe imperium, chce się wycofać z rynku. Może nie służy mu klimat albo obawia się brexitu. Grunt, że rodowici brytyjscy bandyci węszą okazję do przejęcia jego biznesu. Sypią się oferty, groźby, pochlebstwa. Niektórzy próbują szantażu albo przekupstwa. Pearson jednak najwyraźniej nie podjął jeszcze ostatecznej decyzji. By mu w tym pomóc, niektórzy bardziej niecierpliwi sięgają po broń. A pewien cwany i dowcipny dziennikarz (Hugh Grant) szykuje przekręt, który może zmienić reguły gry. Pearson okazuje się jednak mistrzem gangsterskiej wolnej amerykanki. Zaczyna się bardzo kosztowna wojna. Ale dżentelmeni przecież nie rozmawiają o pieniądzach."
Jak wskazuje tytuł filmu, pierwsze skrzypce odgrywają w nim panowie. Kobiety zaś są tu niewiele znaczącym tłem. Choć Ritchie raczej nie zalicza się do politycznie poprawnej brygady, to mimo wszystko nie dopatrywałabym się tutaj męskiego szowinizmu i mizoginistycznej postawy. 
Symboliczna obecność kobiet mogłaby nawet całkowicie ujść uwadze widza, gdyby nie charyzmatyczna i ponętna Rosalind, żona naszego barona narkotykowego. Swoimi szpilami od Louboutina skutecznie przykuwa wzrok, a raz pozyskawszy uwagę, dobitnie udowadnia, że kobieta może wyglądać bardziej pociągająco w garniturze zakrywającym ją od stóp do głów niż w mocno roznegliżowanej wersji, która niewiele pozostawia wyobraźni. Ale Rosalind to nie tylko ładna buźka i zgrabne ciało, to przede wszystkim posiadaczka jaj w rozmiarze XXL, których nie powstydziłby się sam King Kong. 
Wstydzić się nie ma czego także sam reżyser. Ci, którzy - tak jak ja - zapałali do Ritchiego sympatią po jego wcześniejszych filmach akcji ("Snatch", "Revolver", "RocknRolla"...), zobaczą w "Dżentelmenach" młodszego brata tego pierwszego (choć złośliwi powiedzieliby, że "odgrzewany kotlet") i wszystko to, co wchodzi w znak firmowy Guya. Ritchie powraca bowiem tym filmem do swoich korzeni i robi to, co wychodzi mu naprawdę dobrze, czyli bawi się dobrze mu znaną i oswojoną konwencją. 
Mamy tutaj zatem cięte dialogi, nietuzinkową fabułę, trochę scen przemocy i zaskakujące zwroty akcji. Jak to u Ritchiego. Jest też fajny i jajcarski humor, choć może nie zawsze najwyższych lotów. To oczywiście wybitnie indywidualna sprawa - mój głośny rechot kilkukrotnie wypełniał salę kinową, podczas gdy moi "sąsiedzi" śmiali się zdecydowanie rzadziej. A w zasadzie to ona się śmiała, on nie. Tak się jednak składa, że mnie - osobie niepoprawnej politycznie, a będącej przy tym miłośniczką Guya Ritchiego, brytyjskiego humoru, Davida Walliamsa, Matta Lucasa i takich produkcji jak "Father Ted", "Little  Britain" i "The IT Crowd" - przypadł on do gustu.  
Do gustu również wyjątkowo przypadła mi męska obsada, mimo że jeszcze jakieś dziesięć lat temu twierdziłabym, że Matthew McConaughey i Colin Farrell nie nadają się do niczego innego poza durnymi komediami romantycznymi i obydwaj stanowią ten sam typ lowelasa, którego nie lubię. Ten pierwszy "kupił" mnie w genialnym "True Detective", a także w "Dallas Buyers Club", ten drugi zaś w klimatycznym, nieco bajkowym i oderwanym od rzeczywistości "Ondine", a także w "In Bruges", no i oczywiście wyżej wspomnianym "True Detective". Z biegiem czasu przestałam patrzeć na niego przez pryzmat skandalisty, bo odsuwając wszystkie animozje na bok, prawda przedstawia się następująco: Farrell to nie tylko niesforny Irlandczyk o rozbrajającym spojrzeniu uroczego szczeniaczka, to nade wszystko aktor z solidnym warsztatem, co znów udowodnił swoją fikuśną i dowcipną rolą trenera w "Dżentelmenach". 
Jim Sheridan, kolejny z moich ulubionych reżyserów, stwierdził kiedyś, że ludzie w Irlandii podziwiają Daniela Day-Lewisa, szanują Liama Neesona, ale to właśnie Colina wszyscy skrycie kochają, bo jest najbardziej ludzki i - tak jak oni - potrafi koncertowo schrzanić różne rzeczy. A przy tym ma tonę talentu, uroku osobistego i charyzmy. Z biegiem czasu zaczęłam rozumieć, co Sheridan miał na myśli. 
Choć uwielbiam cockney - to jeden z najseksowniejszych akcentów ever, który w dodatku idealnie wpisuje się w gangsterski gatunek, bo automatycznie sprawia, że każdy posługujący się nim cienki Bolek brzmi jak prawdziwy badass - i wdzięczna jestem Ritchiemu, że na niego postawił, to jednak fajnie było też usłyszeć teksański akcent Matthew i swojską "gwarę" Colina. 
Hugh Grant jest tu niemal nierozpoznawalny (pod względem wyglądu i maniery mówienia) i jakże sympatycznie odmienny od całego naręcza swoich byłych ról. Very refreshing. 
Bardzo podobał mi się też Charlie Hunnam, który w "Królu Arturze" Ritchiego spokojnie mógłby robić za wojowniczego Ragnara Lothbroka, a i tak nikt by nie zauważył różnicy ;) Tutaj nie ma już w sobie aż tak wiele z ociekającego testosteronem wikinga, ale swoją powściągliwą postawą i pokerową twarzą wzbudza szacunek. I strach. To też wzbudza. 
Czy ten film zrewolucjonizuje Twoje życie? Nie. Czy sprawi, że się będziesz dobrze bawić i śmiać na głos? Być może. Ale jeśli podzielasz moją sympatię do twórczości Guya i podobały Ci się jego gangsterskie filmy, to i ten pewnie przypadnie Ci do gustu.

sobota, 25 października 2014

Przeczytaj, zanim zaśniesz. Pseudorecenzja "Before I Go to Sleep"

Remember, some things happen for a reason* – filozoficznym tonem obwieściła pewnego dnia moja znajoma Irlandka, a mnie to jednocześnie zadziwiło i rozbawiło. Nie byłoby w tym stwierdzeniu nic nadzwyczajnego, gdyby padło ono z ust dorosłej osoby. Moją rozmówczynią była jednak niespełna wtedy sześcioletnia dziewczynka, więc nie omieszkałam pociągnąć tematu i dowiedzieć się, skąd w takiej małej główce takie wielkie słowa i poważne przemyślenia. Z książki – taka padła odpowiedź. Gdyby to kogoś interesowało.

W istocie, mała miała rację. Ku mojemu zaskoczeniu, słowa te wypowiedziane przez dziecko wyjątkowo zapadły mi w pamięć i zwykłam później wracać do nich wielokrotnie, by w mniej ciekawych momentach życia trzymać się ich niczym tonący brzytwy.


Kiedy pewnego dnia natrafiłam w gazecie na plakat reklamujący zbliżającą się premierę filmu „Before I Go to Sleep” ucieszyłam się jak alkoholik z nadprogramowej flaszki wódki. Mark Strong w obsadzie, nieoficjalnie okrzyknięty przeze mnie najseksowniejszym łysolem ever, do tego Nicole Kidman i Colin Firth. Zapowiadała się niezła uczta dla moich zmysłów. Smaczku dodawał całości gatunek filmu – thriller.

Parę dni później poczułam się jak alkoholik, któremu odebrano ostatnią flaszkę wódki. Kiedy bowiem przejrzałam repertuar mojego miejscowego kina, okazało się, że o „Before I Go to Sleep” ["Zanim zasnę"] mogę sobie jedynie pomarzyć. Los właśnie rzucił mi pierwszą kłodę pod nogi. Nic to. Znalazłam jednak wyjście z sytuacji – film miał być wyświetlany w pobliskim mieście. Ta wiadomość okazała się remedium na moją bolączkę.

Ku mojemu rozczarowaniu nie udało mi się jednak na niego dotrzeć. Okoliczności nie sprzyjały, a krótki okres projekcji – bodajże tylko siedem dni – też zrobił swoje. Żaden dzień nie wydawał się odpowiedni, a perspektywa spędzenia w aucie po pracy jakiejś półtorej godziny drogi w obydwie strony, by dojechać do kina nie napawała radością. Stało się więc to, co wisiało w powietrzu – film ściągnięto z ekranu, a mnie pozostał jedynie niesmak.

Nic nie dzieje się jednak bez przyczyny – jak słusznie zauważyła wspomniana na wstępie filozofka. Kiedy już niemalże zapomniałam o tym, że był taki film jak „Before I Go to Sleep”, okazało się, że będzie on w naszym kinie! I nieważne, że ze sporym opóźnieniem. Ważne, że będzie. Moja wcześniejsza opieszałość ostatecznie wyszła mi na dobre. Zaoszczędziłam sporo czasu – nie musiałam jechać do kina w sąsiednim hrabstwie - a przy okazji trochę grosza, jako że udało mi się nabyć bilet w bardzo korzystnej cenie.

Kolejną miłą niespodzianką okazała się sala kinowa świecąca pustkami. Obok nas siedziała młoda para, ale prawdę powiedziawszy czułam się tak, jakby ich nie było. Gdyby nie wyjątkowo złe doświadczenia z mojej ostatniej wizyty na „If I Stay”, pewnie nawet nie doceniłabym ich zachowania. Czasami musimy przejść przez piekło, by należycie docenić raj. I tak właśnie było w tej sytuacji. Ich, zgoła normalne i przykładowe, zachowanie nie mogło ujść mojej uwadze. Przez cały seans siedzieli cicho jak mysz pod miotłą, nie komentowali, nie bawili się komórkami i – jakby tego dobrego było mało – nic nie przeżuwali. I jakoś nie umarli z głodu.

Wyobraź sobie, że pewnego dnia budzisz się i nie rozpoznajesz niczego, co widzisz wokół siebie: ani łóżka, ani śpiącej w nim osoby, ani pokoju, w którym się znajdujesz. Ogarnia Cię panika, przez głowę przelatuje cała masa myśli: co? Jak? Dlaczego? Kim jestem? Co tu robię? Z trudem rozpoznajesz się w lusterku, nie dowierzasz zmarszczkom, które widzisz u siebie na twarzy. Jak to możliwe, że dobijasz do pięćdziesiątki? Przecież wydawało Ci się, że masz zaledwie dwadzieścia parę lat. Wszystko jest jakieś obce, nieznajome, nowe. Witaj w świecie Christine Lucas. Dorosłej kobiety, która jest bezbronna niczym dziecko. Taką czyni ją amnezja, której nabawiła się w wyniku traumatycznego wydarzenia z przeszłości. To z kolei poważnie upośledziło jej pamięć: Christine pamięta tylko to, co dzieje się danego dnia. Kiedy śpi, jej umysł kasuje wszystkie wspomnienia i przeżycia.

Pierwsze wrażenie po obejrzeniu kilku minut? O nie, to będzie coś na kształt „50 pierwszych randek”. Trudno się pozbyć odczucia: „ale to już było...” i nie ma w tym nic dziwnego, bo temat amnezji jest tak oklepany jak gęba Gołoty i przewijał się średnio w co drugiej szanującej się telenoweli.

Na początku trochę męczył mnie ten filmowy monotonny klimat: powtarzalność pewnych wydarzeń i wypowiadanych kwestii. Przeszkadzał mi też nieco jego „klaustrofobiczny” wymiar. Chciałam sobie pooglądać więcej różnych twarzy, a nie tylko skupiać się na czołowej trójce: Christine, Benie [Colin Firth] i dr Nashu [Mark Strong]. Gdyby był większy wachlarz postaci, miałabym większy orzech do zgryzienia. Ograniczenie bohaterów do minimum odebrało mi sporo „zabawy”. Bo co to za problem wskazać palcem czarny charakter, kiedy ma się taki ubogi wybór?  Częściowa przewidywalność – to jest właśnie jedna z małych wad tej produkcji. A plusy? Przede wszystkim dobra gra aktorska. Nicole Kidman bardzo dobrze wcieliła się w postać zagubionej i zdezorientowanej Christine. Udźwignęła nawet dodatkowy ciężar w postaci akcentu angielskiego [akcja filmu toczy się w Londynie].

Przyznać muszę, że się nieco rozczarowałam tym filmem. I to nawet nie dlatego, że nastawiłam się na coś zupełnie innego. Po prostu zabrakło mi w nim większych emocji, większego napięcia, nerwowego wiercenia się w fotelu, obgryzania paznokci i przyspieszonego oddechu. Tego właśnie oczekuję od dobrego dreszczowca, szczególnie takiego, który jest adaptacją bestsellerowej książki.

Właśnie, książka. Dużego plusa przyznaję „Before I Go to Sleep” za to, że zachęcił mnie do sięgnięcia po źródło – po powieść Stevena J. Watsona z 2011 roku. Niedługo po obejrzeniu filmu wypożyczyłam ją sobie z biblioteki, a kiedy już zaczęłam ją czytać, nie mogłam przestać. Cały czas powtarzałam sobie: „jeszcze tylko jeden rozdział, zaraz ją odłożę”. Potem już się nie łudziłam, że uda mi się to zrobić. Już wiedziałam: muszę ją przeczytać zanim zasnę.

Kiedy zaś już ją przeczytałam, niczym koneser testujący wino o niespodziewanie pięknym bukiecie smakowym i zapachowym, wymruczałam z zadowoleniem: „no, no, no!” Lubię takie niespodzianki.

Książka jest skonstruowana w naprawdę solidny sposób, nie brakuje w niej suspensu, ani niespodziewanych zwrotów akcji. Na moje szczęście film nie jest jej wierną kopią. I choć mocno na niej bazuje, to jednak umieszczono w nim kilka znaczących różnic [m.in. zakończenie]. Czyta się ją niezwykle łatwo i przyjemnie. Niejeden pisarz mógłby pozazdrościć Watsonowi lekkości pióra. Co ciekawe on sam nie miał żadnego doświadczenia pisarskiego. „Zanim zasnę” to jego debiut pisany w wolnym czasie, między jedną a drugą zmianą w szpitalu. Założę się, że kiedy w 2009 roku Watson zapisał się na kurs, który miał go zagłębić w tajniki pisania powieści, nie spodziewał się, że zaledwie dwa lata później wyda książkę, która szybko stanie się bestsellerem przetłumaczonym w dodatku na ponad czterdzieści języków.

Film można obejrzeć [dobry, ale nie rewelacyjny], ale książkę trzeba przeczytać.


_____

* pamiętaj, niektóre rzeczy nie dzieją się bez powodu

wtorek, 30 września 2014

Horror zamiast dramatu, czyli wrażenia po seansie "If I Stay"

Nie znoszę być niepunktualna i nie cierpię osób, które notorycznie mają problem z przychodzeniem na czas. Ale mimo to chyba zacznę regularnie spóźniać się do kina. Tak o 10-15 minut, by pominąć wszystkie reklamy. Nie od dziś bowiem wiadomo, że film zrośnięty jest z reklamą jak bliźniak syjamski i jedno bez drugiego funkcjonować nie chce.

Tak prawdę powiedziawszy to nawet mi one specjalnie nie przeszkadzają. Reklamy, nie bliźniaki. To, co mnie irytuje, to moja podatność na nie. Bo rzadko zdarza się, bym po obejrzeniu jakiegoś przedseansowego zwiastuna, nie pomyślała sobie: „O, to chciałabym zobaczyć!” Skutek przeważnie jest taki sam: idę do kina z nastawieniem „to już ostatni film w najbliższym dziesięcioleciu”, a wychodzę z niego przekonana, że niedługo znów się tam pojawię. To już chyba podchodzi pod jakieś uzależnienie.

 


O „If I Stay” wiedziałam naprawdę niewiele. Ze strzępków zamieszczonych w trailerze tuż przed projekcją „The Grand Seduction” wyciągnęłam najważniejsze dla mnie wnioski: to film z serii tych, na które zabiera się ze sobą ponton, albo przynajmniej kapok, by nie utonąć w morzu łez.

Wyposażona w kamizelkę ratunkową i torbę chusteczek higienicznych wyruszyłam do kina. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że trafiłam na horror, który rozgrywał się bezpośrednio przed moimi oczami. A na to, proszę państwa, się nie pisałam.

Od głośnej nastolatki w kinie gorsza jest chyba tylko jedna rzecz: cała grupa rozwrzeszczanych małolat, które wręcz proszą się o to, by udzielić im bolesnej lekcji elementarnych zasad dobrego wychowania.

Kiedy zobaczyłam osiem małolat objuczonych żarciem jak wielbłąd pustynny, zajmujących cały rząd przede mną, wiedziałam już, że jest źle. Bo albo doszło do wybuchu trzeciej wojny światowej, a małolaty pomyliły kino z bunkrem, albo przez najbliższe dwie godziny będę skazana na dodatkowe „efekty dźwiękowe”. Krótko mówiąc: byłam w czarnej dupie. To znaczy sali - w czarnej sali byłam.

Jeszcze nie upłynęło pięć minut filmu, a już się zaczęło. Mlaskanie, ciamkanie, siorbanie, przeżuwanie, szuranie i wpierdzielanie całego tego zapasu żarcia, który pewnie wystarczyłby etiopskiej rodzinie na cały rok życia. W międzyczasie zaś głośne gadanie, wymienianie uwag i konsultowanie z psiapsiółkami tego, co się zobaczyło na ekranie.

Nigdy nie sądziłam, że to napiszę, ale teraz po prostu muszę to zrobić: najwyższy czas wprowadzić obowiązkowe testy na inteligencję dla każdego, kto chce przekroczyć próg kina. Bo choć „If I Stay” dostępny jest dla widowni w kategorii wiekowej 12+, to i tak dla niektórych był to zbyt trudny do zrozumienia obraz. Jak dobrze, że we wspomnianej grupie znalazła się choć jedna dziewczyna, która miała dwucyfrowe IQ, bo w przeciwnym razie przez kolejne pół godziny cała reszta próbowałaby zrozumieć to, co właśnie zobaczyła na ekranie. „To jej matka”, „to ona sama w przeszłości” na szczęście wystarczyły, by chwilowo zamknąć smarkulom rozdziawione gęby.

Gdybym tego nie widziała na własne oczy, to może bym nie uwierzyła, że można być tak niewychowanym i bezczelnym. Do wyżej wymienionych czynności dołączyły wkrótce kolejne: nieśmiertelne bawienie się smartphonem, świecenie latarką w telefonie, głośne opowiadanie koleżankom, co się działo, kiedy one akurat były poza salą kinową, odbieranie telefonu i hicior całego wieczoru: stawanie w otwartych drzwiach sali i nawoływanie psiapsiółek. Pierwsze miejsce ex aequo zajmuje także rzucanie popcornem, co ostatecznie niespodziewanie posłużyło mi do rozładowania stresu. Każde uprażone ziarenko z satysfakcją miażdżyłam stopami niczym folię bąbelkową. Kiedy wreszcie na salę wkroczył pracownik kina, by uciszyć małolaty, chciałam go uściskać z wdzięczności.

O fabule samego filmu napisać można naprawdę krótko. „If I Stay” znany w Polsce jako „Zostań, jeśli kochasz” oparty jest na powieści Gayle’a Formana o tym samym tytule. To film, w którym główne role odgrywa para nastolatków: Mia [Chloë Grace Moretz] i Adam [Jamie Blackley]. Obydwoje młodzi, piękni, utalentowani, grający na swoich ukochanych instrumentach muzycznych, a do tego zakochani w sobie. Sielankę burzy tragiczny wypadek samochodowy, w wyniku którego Mia zapada w śpiączkę i doświadcza eksterioryzacji, a mówiąc po ludzku i obrazowo: dziewczyna wychodzi z siebie i staje obok. Mia zostaje tymczasowo uwięziona między życiem i śmiercią. Tylko od niej samej będzie zależało, czy przeżyje. Będzie musiała sobie odpowiedzieć na tytułowe pytanie: If I Stay? Co będzie, jeśli zostanie.

Prawdę powiedziawszy to trochę inaczej wyobrażałam sobie ten film. Myślałam na przykład, że to będzie jakaś chronologiczna całość ujęta w standardowe ramy. Ale chyba przestanę myśleć, bo najwyraźniej mi to nie wychodzi. Dostałam film napakowany flashbackami z „duchem” w roli głównej. Ale uroczym duchem, wypadałoby dodać. Fanką Chloë zostałam po obejrzeniu „Kick-Assa”, gdzie świetnie się spisała jako Hit-Girl. Tu jako Mia nie jest zła, aczkolwiek jej gra nie do końca mnie przekonała, tak samo zresztą jak przedstawiony obraz super wyluzowanych rodziców. Zabrakło mi większych emocji zarówno u niej, jak i u mnie.

Film wcale nie okazał się tak ckliwy, jak myślałam. A mówię to jako osoba, której bezrobocie niestraszne – spokojnie mogłabym zostać zawodową płaczką. Spodziewałam się, że po wyjściu z kina będę miała tak roztarty tusz do rzęs, że spokojnie można by mnie wziąć za Jokera. A tu rozczarowanie: jedna, dwie małe łezki i to wszystko. Wspomnieć jednak muszę, że za moimi plecami odchodziło głośne łkanie i zawodzenie.

Wynudziłam się dość mocno i sama już nie wiem, czy wyrosłam z tego rodzaju filmów, bo jest to produkcja zdecydowanie bardziej nakierowana na nastolatków, czy po prostu zawiodły okoliczności, w jakich go oglądałam. Mimo wszystko miło było sobie popatrzeć na główną parę bohaterów, a już w szczególności na młodziutką Chloë o dziewczęcej, świeżej urodzie i o zmysłowych, naturalnych ustach, których mogłaby jej pozazdrościć celebrytka znana z tego, że jest znana - Natalia Siwiec. Ta pani w swojej sztuczności bije na głowę nawet kultową Barbie.

A tak w ogóle, to nie lubię być oszukiwana – „If I Stay” to kolejny film, w którym nie pojawia się piosenka umieszczona w zwiastunie, mam tu na myśli „Say Something”. Choć ścieżka dźwiękowa w filmie jest dość przyjemna, to jednak czekałam na tę wspomnianą piosenkę. Na próżno.

Może jeszcze kiedyś dam drugą szansę „Zostań, jeśli kochasz” i obejrzę go w domowym zaciszu, teraz jednak mam w planach przeczytanie książki Formana. Film jednak mogłabym podsumować jednym smutnym słowem: rozczarowanie.

sobota, 20 września 2014

Pseudorecenzja "The Grand Seduction"

Pomysłowość ludzka nie zna granic.

W ekstremalnych sytuacjach w przypływie adrenaliny jesteśmy w stanie wykrzesać z siebie niemal nadludzką siłę. I podobnie rzecz ma się w przypadku naszej wyobraźni. Postawieni na ostrzu noża damy z siebie wszystko, by z niego nie spaść, albo przynajmniej jak najdłużej na nim balansować. I właśnie w takiej dramatycznej sytuacji - kiedy to ważyły się ich losy, ich być albo nie być, mieć albo nie mieć - postawieni zostali mieszkańcy uroczej wioski rybackiej o wdzięcznej nazwie Tickle Head.

Lata dobrobytu już dawno się skończyły w tej smaganej wiatrem nowofundlandzkiej osadzie. Ci, którzy kiedyś urabiali sobie ręce po łokcie parając się rybołówstwem, dziś zasilają szeregi bezrobotnych. Inni zaś decydują się na wyjazd z wioski w nadziei na lepsze życie poza jej granicami. Mówiąc krótko: jest źle.

Nic zatem dziwnego, że kiedy pewnego dnia pojawia się światełko w tunelu – szansa wybudowania w Tickle Head fabryki, która wygenerowałaby wiele miejsc pracy – lokalna ludność zrobi wszystko, by nie zmarnować takiej okazji. Tylko jak u licha sprowadzić do wioski lekarza? A przede wszystkim jak go w niej zatrzymać? Oto jest pytanie na miarę szekspirowskiego to be or not to be? Bez lekarza nie będzie fabryki, a bez fabryki nie będzie lepszego życia. Do tego mieszkańcy dopuścić nie mogą.

Będzie zatem dużo testowania granic własnej pomysłowości, a dla widza dużo dobrego humoru. Bowiem „The Grand Seduction” Dona McKellara jest filmem ciepłym, zabawnym i uroczym. Tak dla młodych, jak i dla starszych - irlandzkie babcie siedzące w kinie kilka rzędów za mną, głośno rechoczące przez cały seans, pewnie by mi teraz ochoczo przytakiwały, gdyby tylko wiedziały, że właśnie debiutują u mnie na blogu.

Film postrzegam jako taki nieszkodliwy, bezprocentowy rozgrzewacz ciała i duszy zastępujący w chłodne wieczory szklaneczkę [albo kilka…] whiskey. Irlandzkiej ofkors. Tylko po nim - w przeciwieństwie do wyżej wspomnianego trunku - nie będzie się miało kaca następnego poranka.

„The Grand Seduction” naładowany jest pozytywną energią i sporą dawką nieordynarnego humoru. Jest taką przyjemną bajką dla dorosłych. W sam raz na obejrzenie jej przed snem. Można się przy nim zrelaksować tak, jak dziecko wycisza się przy dobranocce, a później już tylko słodko spać i śnić o świecie bez przemocy, wojen i zła.

Co jeszcze? Brendan Gleeson jako filmowy Murray French jest jak zawsze przewidywalny do bólu. Czyli bezbłędny i jak zwykle bardzo dobry. I nawet Taylor Kitsch nie był taki kiczowaty.

Mój werdykt w sprawie „The Grand Seduction”? Seduced.

piątek, 18 kwietnia 2014

Uczta kinowa dla wymagających - pseudorecenzja "Calvary"

Piątkowa wizyta w kinie na „Calvary” była dla mnie niczym wyborne spotkanie w przyjacielskim gronie. Na wielkim ekranie pojawili się doskonale znani mi irlandzcy aktorzy – ludzie, których naprawdę cenię i lubię oglądać. Część z nich już dawno zakwalifikowałam do grona moich filmowych ulubieńców. Wspomniany seans tylko potwierdził słuszność mojej decyzji. Aktorstwo było na wysokim poziomie, a główny bohater „Calvary” – Brendan Gleeson – którego sylwetka już wcześniej gościła na moim blogu, spisał się na medal. Niektórzy twierdzą, że rola poczciwego księdza Jamesa Lavelle była rolą jego życia.


„Calvary” to najnowsze dziecko reżysera i scenarzysty Johna Michaela McDonagh, brata nieco bardziej popularnego Martina McDonagh, który ma na swoim koncie takie filmy jak „In Bruges” i „Seven Psychopaths”. Twórczość braci McDonagh jest zdecydowanie specyficzna i okraszona czarnym humorem. Nie dla idiotów mówiąc ostro, lub nieco łagodniej: nie dla wszystkich. Albo się ją lubi, albo nie.

Film rozpoczyna się z grubej rury. Siedzący w konfesjonale, zapewne niczego nie przeczuwając, ojciec Lavelle dowiaduje się, że zostanie zabity. Nie za chwilę, nie dziś i nie jutro. Za tydzień. Jaka łaskawość ze strony mężczyzny klęczącego po drugiej stronie konfesjonału, jaki przejaw dobrej woli! Jaka szlachetność! Powód drastycznej decyzji nieznajomego poznajemy chwilę później. „Spowiadający się” został potwornie wykorzystany seksualnie jako dziecko. Zawinił ksiądz. A ponieważ sprawca nie żyje, za jego grzechy ma zapłacić ojciec Lavelle. I nieważne, że jest on dobrym pasterzem, który nigdy nie wyrządził krzywdy swoim owieczkom. To nawet lepiej. Zbrodnia będzie bardziej szokująca. Co w takiej sytuacji zrobi wspomniany ksiądz? Czy ze skruchą wejdzie w rolę Chrystusa chcącego odkupić winę ludzkości? Czy podejmie się jakże trudnej drogi na swoją osobistą Golgotę?

W „Calvary” McDonagh przedstawił szeroki wachlarz ludzkich charakterów. Być może jest to nieco przerysowany obraz, bo w niewielkiej społeczności, w której żyje nasz bohater, znajdują się przeróżne (nie)ciekawe indywidua. Mamy m.in. czarnoskórego, nieco złowrogiego mechanika, mamy wiekowego pisarza, młodego homoseksualistę, cynicznego lekarza ateistę [szyderczy uśmieszek to już specjalność i znak firmowy Aidana Gillena], obrzydliwie bogatego bankiera [Dylan Moran], któremu doskwiera samotność, a także nieobliczalnego rzeźnika [Chris O’Dowd], a jednocześnie damskiego boksera. Jest także morderca-kanibal [w tej roli syn Gleesona, Domhnall]. Mam wrażenie, że obecność w filmie każdej z tych osób jest solidnie przemyślana. Każda z nich reprezentuje dany problem, każda z nich coś wnosi swoją rolą. Żadna nie jest przypadkowa. Razem tworzą mikrokosmos współczesnej Irlandii.

Film zapada w pamięć, zmusza do refleksji, porusza ważne kwestie, ale mimo wszystko nie przytłacza. Mam wrażenie, że tworząc „Calvary” reżyser szukał równowagi pomiędzy dobrem i złem, ciężkością i lekkością. W poważną tematykę wprowadził elementy humoru, wplótł kojące irlandzkie pejzaże, a całość ozdobił nastrojową muzyką. A do widzów, którzy oglądali „The Guard”, puścił frywolne oko umieszczając w obsadzie „Calvary” kilku takich samych aktorów. I chociażby z tego powodu oglądało mi się go przyjemnie. Miło było popatrzeć na Irlandię widzianą z lotu ptaka, zobaczyć na szerokim ekranie Split Rock, zamek w Easky, Strandhill, majestatycznego Ben Bulbena, plażę Streedagh – miejsca, które kiedyś sama mogłam podziwiać na żywo. Ujęto tu wszystko co najlepsze w hrabstwie Sligo.

Prawda, że najnowsze dzieło McDonagh to gorzka czekolada, ale czekolada naprawdę dobrej jakości. Ci, którzy osobiście chcieliby zmierzyć się z „Calvary”, jeszcze przez jakiś czas będą mieć okazję to zrobić. Film wszedł do kin w piątek 11 kwietnia i pewnie jeszcze przez co najmniej tydzień będzie emitowany.



niedziela, 23 marca 2014

Jazda bez trzymanki na wieczorze kawalerskim - pseudorecenzja "The Stag"

Przeklęte, szatańskie reklamy w kinach. To zło w czystej postaci. Gdyby nie one, żyłabym sobie w błogosławionym spokoju w myśl mądrości: „czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”.

Idzie sobie niewinny człowiek do kina z zamiarem obejrzenia danego filmu, a wychodzi z niego przemieniony w rozkapryszonego dzieciaka, który koniecznie chce mieć to, co właśnie zobaczył w telewizji.

Poszłam na „Non-Stop” myśląc sobie, że następnym razem pojawię się tu dopiero na „Calvary”. Tymczasem zaś po standardowym faszerowaniu widza zapowiedziami innych filmów, zapragnęłam nagle obejrzeć także „The Stag” i „300: Rise of an Empire” mimo że z reguły omijam fantasy dość szerokim łukiem. Ale ta Eva Green… Jakież ona ma oczyska! Hypnotajzing – jakby to powiedziała Dżoana Krupa. Zauroczyła mnie nimi niemalże tak samo jak Jennifer Connelly. Nie wnikam, gdzie u tych pań znajduje się tajemniczy punkt G, ale nie mniej enigmatyczne „to coś” zdecydowanie przejawia się w oczach.


Ale do rzeczy, kobieto! Otóż chwilę wcześniej wspomniany przeze mnie „The Stag” pojawił się na wielkim ekranie w Irlandii całkiem niedawno, zebrawszy całkiem przyzwoite recenzje krytyków i widzów. I choć rzadko pojawiam się w kinie na komediach, w czasie przedseansowego prania mózgu, oficjalnie i niepozornie zwanego blokiem reklamowym, wiedziałam, że muszę ten film zobaczyć.

Lubię irlandzką kinematografię. Chętnie sięgam po tutejsze produkcje, jestem otwarta na nowe filmy z Zieloną Wyspą w tle. A „The Stag” jest właśnie na wskroś irlandzki. Taki swojski, nienapuszony, luzacki. Z poczuciem humoru typowym dla tubylców i bardzo fajnym irlandzkim klimatem, widocznym od samego początku do samego końca.

John Butler, reżyser i scenarzysta, nie wypuścił na rynek filmu, który zrewolucjonizuje rodzimą i światową kinematografię, ale stworzył lekką i zabawną produkcję, doskonałą na relaks i odpoczynek, która z dużym prawdopodobieństwem spodoba się miłośnikom wyspiarskich klimatów. W obsadzie umieścił mniej lub bardziej znanych irlandzkich aktorów, którzy dobrze wywiązali się z powierzonych im zadań. Zobaczymy tu na przykład Briana Gleesona [jako Simona], który pod względem urody jest zdecydowanie wykapanym tatusiem. Ile razy na niego spojrzałam, tyle razy miałam przed oczami niedawno spotkanego Brendana Gleesona.

Obsada jest zdominowana przez mężczyzn, bo i tematyka jest iście męska. Bowiem stag night, w Polsce wieczorem kawalerskim zwana, to impreza zamknięta dla kobiet. Dlatego na ekranie rzadko kiedy pojawiają się przedstawicielki płci pięknej. Wyjątkiem jest tu Ruth grana przez Amy Huberman, małżonkę irlandzkiego boga rugby, Briana O’Driscolla. Ona jednak, jak przystało na przyszłą żonę naszego kawalera, Finnona [Hugh O’Connor], ma do tego absolutne prawo.

Jak zapewne niektórzy wiedzą z doświadczenia, a inni słyszeli z opowiadań, na wieczorach kawalerskich dzieją się różne ciekawe rzeczy. Czasami nie wszystko idzie zgodnie z planem, czasami za bardzo można dać się ponieść emocjom i szaleństwu. Bywa gorąco. I tak też jest w filmie. A wszystko w dużej mierze dzięki nieobliczalnemu bratu panny młodej, kryjącego się pod pseudonimem The Machine [Maszyna]. Żeby nie zdradzać za dużo ciekawostek, mogę tylko zacytować jednego z bohaterów: „He is INSANE!”, co w przekładzie na nasz polski slang oznaczałoby, że Maszyna jest psychiczny.

Bez niego wieczór kawalerski Finnona, który jest do tego stopnia zaabsorbowany w przygotowania do ślubu, że nawet własnoręcznie wykonuje dioramę, byłby zdecydowanie bardziej sztywny i nudny. Taki nieco podobny do samego Finnona.

W rolę Maszyny wcielił się Peter McDonald, który partnerował Johnowi Butlerowi w tworzeniu scenariusza. Zrobił to cudownie. Trudno byłoby wymyślić lepszego świrusa, o którym można wiele powiedzieć, ale nie to, że jest pospolity, nudny i przewidywalny. Skradł moją uwagę. Jego pojawienie się na ekranie zdecydowanie ożywiło film i dodało fabule „pikantnego” smaczku. Wieczór kawalerski z The Machine na pokładzie jest jazdą bez trzymanki. Bowiem w osobistym słowniku brata panny młodej nie ma czegoś takiego jak pruderia i konwenanse. Tak sobie myślę, że chciałabym mieć w swoim otoczeniu Maszynę - pozytywnie zakręconego wariata. Dzięki osobom takim jak on zdecydowanie nie można narzekać na rutynę i szarą rzeczywistość.

Przyjemna ścieżka dźwiękowa, lekka fabuła i dobra gra aktorska spowodowały, że przez ¾ projekcji filmu oglądałam go z uśmiechem na twarzy. Określiłabym go jako relaksujący, zabawny i dobry, nawet mimo tego, że czasami twórcy uciekali się do niezbyt wyszukanych żartów, które w oczach co bardziej konserwatywnych, mogłyby uchodzić za gagi nie najwyższych lotów. Trochę Gór Wicklow, trochę Dublina, trochę gołych męskich łydek i klat – to nie mogło mi się nie spodobać.

czwartek, 6 marca 2014

Z szaleńcem na tym samym pokładzie: pseudorecenzja "Non-Stop"

Ściągając pajęczyny z chwilowo zapomnianego konta na portalu filmowym, zdałam sobie sprawę, że w tym roku nie obejrzałam nawet dziesięciu filmów. Weekend miał zatem upłynąć pod znakiem szklanego ekranu. Taki był plan, takie było nowo narodzone postanowienie. Otworzyłam więc repertuar miejscowego kina, by przejrzeć menu i wybrać coś, co by mnie usatysfakcjonowało, i po czym z dużym prawdopodobieństwem nie miałabym nieprzyjemnej zgagi.



Jakie było moje zdziwienie, kiedy dostrzegłam, że do kin wszedł właśnie francusko-amerykański thriller „Non-Stop” z Liamem Neesonem w roli głównej. Proszę Państwa, gdyby ktoś – tak jak ja – chwilowo zapomniał o tym sympatycznym wielkoludzie z Irlandii Północnej, z radością obwieszczam Wam dobrą nowinę: Liam żyje, wierzga i ma się dobrze. I podejrzanie dobrze wygląda, mimo że na karku ma już sześć dekad życia.


W świetle tego odkrycia film, który pierwotnie wytypowałam do obejrzenia – „Dallas Buyers Club” - poszedł chwilowo w odstawkę. Menu zostało rzucone w kąt, bo nie było już sensu dywagować. Kiedy mam w karcie taki kąsek jak Neeson, biorę go w ciemno.  Obejrzę dla niego prawie każdy film. Jeśli tylko nie będzie grał w wybitnie głupim horrorze, albo hardcorowym science-fiction, w którym ludziom z głów wyrastać będą kończyny.


W „Non-Stop” Neeson robi to, co mu dobrze wychodzi. Odgrywa charyzmatycznego twardziela obeznanego ze sztukami walki. Wciela się w rolę człowieka z przeszłością, Billa Marksa, agenta rządowego odpowiedzialnego za bezpieczeństwo pasażerów w samolotach. Wsiadając na pokład jednego z nich, nawet nie domyśla się, że dyskomfort związany ze startowaniem będzie akurat jego najmniejszym zmartwieniem. Bill zostanie wkrótce mimo woli wciągnięty do zabawy w kotka i myszkę. Do niebezpiecznej gry, w której stawką jest życie nie tylko pasażerów i załogi, lecz także jego samego. Przebywanie z szaleńcem w jednym pomieszczeniu nigdy nie jest frajdą. A już szczególnie wtedy, gdy sytuacja ma miejsce ponad 12 000 metrów nad ziemią.


„Non-Stop” jest dobrym i solidnym thrillerem, który trzyma w napięciu praktycznie przez cały czas. Ponad półtorej godziny minęło mi w bardzo przyjemnej atmosferze, w większości na gorączkowych rozmyślaniach: kto, u diabła, jest tym złym? A wierzcie mi, twórcy filmu skutecznie wodzą widzów za nos, raz po raz podsyłając im nowych podejrzanych i budząc w nich szereg wątpliwości. Kiedy zaczniecie już poddawać w wątpliwość Waszą własną intuicję, wiedzcie, że w tym momencie jest już 1:0 dla twórców „Non-Stop”.


Film ma naprawdę niewiele dłużyzn i przestojów. O ile oglądanie pierwszej połowy przypominało w rzadkich momentach poruszanie się pod górkę trabantem z niedzielnym kierowcą za kółkiem, o tyle druga połowa – a już zwłaszcza końcówka – była jazdą bez trzymanki z Hołowczycem jako kierowcą.


Im dłużej trwał film, tym bardziej zaczęła udzielać mi się jego klaustrofobiczna otoczka. Niemalże wyczuwałam zapach strachu pasażerów, prawie dałam się ogarnąć paranoi – komu ufać, a komu nie? Kto u licha jest wilkiem w owczej skórze? Z każdą upływającą minutą napięcie wzrastało i osiągało monstrualne rozmiary niebezpiecznie nadmuchanego balonu. Śledzenie akcji przypominało zaś oglądanie wyczynów ekwilibrystycznych podchmielonego linoskoczka: nieszczęście było coraz bliżej. Wyczuwało się wiszący miecz Damoklesa.


Sobotni wieczór uważam za zdecydowanie przyjemny. Po męczącym tygodniu pracy dostałam to, co chciałam: relaks i rozrywkę, przyzwoite kino akcji, a w bonusie Liama Neesona, moje eye-candy. Mimo wszystko nie polecam oglądania trailera [ponoć za dużo zdradza], ani nie wypycham Was do kina. Szczególnie tych, którzy czerpią niemalże seksualną przyjemność z doszukiwania się błędów, wpadek i braku logiki w każdej oglądanej produkcji. Jest ryzyko, że Wasze serducha tego nie wytrzymają. „Non-Stop” nie jest bowiem dokumentem, lecz zwykłym thrillerem, na którego fabułę należałoby przymknąć czasami oko. Nie wymagajmy kurczowego trzymania się prawdy.


Film zdecydowanie dla fanów Neesona i action-packed movies. I dla ludzi z dystansem do siebie i otaczającego ich świata. Chapeau bas dla twórców za skuteczne wodzenie mnie za nos. Dałam wywieźć się w pole i nie wytypowałam poprawnie tego złego. Ale czego wymagać od blondynki? Przecież każdy wie, że gdybym przez przypadek oberwała w głowę, to by mi ją echo rozerwało.


Jak dorwę tego, kto na stronie kina ocenił ten film na półtorej gwiazdki [na pięć możliwych], to mu własnoręcznie zrobię depilację klatki piersiowej woskiem. Za wprowadzanie ludzi w błąd. A tym, którzy jednak chcieliby zobaczyć „Non-Stop” w kinie nieśmiało sugeruję, by przed seansem nie oglądali żadnych zwiastunów i nie zagłębiali się w fabułę. Nie psujcie sobie zabawy. To nie sprawdzian. Do tego filmu nie powinno się przygotowywać.

niedziela, 17 listopada 2013

"Adwokat" się nie broni, czyli wrażenia po seansie "The Counsellor"

Tak bardzo, bardzo chciałam, by to nie była prawda.

Kiedy dzień przed premierą „Counsellora” zwróciłam się do Połówka podekscytowanym głosem: „to już jutro!”, usłyszałam krótkie: „mam dla ciebie złe wiadomości”. „Nic mi nie mów! Nie chce tego słyszeć!” - oburzyłam się. „Chcę iść do kina nieskażona złymi recenzjami”. „Jak mi powiesz, na co narzekają recenzenci, to na pewno zwrócę na to uwagę”.



Do końca wierzyłam, że krytycy się mylą i że filmu z taką plejadą gwiazd, z takim reżyserem nie można zepsuć. A jednak. Można.

Zwiastun „Counsellora”, znanego w Polsce pod tytułem „Adwokat”, spodobał mi się od kilku pierwszych sekund. "Sail" - użyta w nim piosenka - niezwykle wpadła mi w ucho i ilekroć jej potem słuchałam, myślałam o nadchodzącej premierze i emocjach, które mnie czekały. Bo przecież miało być tak pięknie. Trailer mi to obiecywał. Zapowiadał intrygujący i dobry film z wartką akcją. A tymczasem po zakończonym seansie poczułam się nieco oszukana.

Głównym bohaterem filmu jest tytułowy adwokat grany przez Michaela Fassbendera. Mężczyzna stosunkowo młody i przystojny. Nie znamy jego imienia i tak naprawdę mało o nim wiemy. Szybko za to dowiadujemy się, że adwokat jest do szaleństwa zakochany w swojej narzeczonej, Laurze (Penélope Cruz), i wcale nie taki mądry na jakiego wygląda.

Pod postacią dorosłego mężczyzny, twardego macho, skrywa się jednak szczeniak, który w kryzysowych momentach kuli ogon, płacze i nie bardzo wie, co ze sobą zrobić. Mało też wie o życiu, co udowadnia mieszając się w brudne interesy z narkotykowymi baronami. Choć na brak pieniędzy narzekać nie może, pokusa łatwego zarobku bierze górę nad rozumem. Wierzy, że to jednorazowa operacja, która pójdzie jak po maśle. Nie będzie żadnych komplikacji, nie będzie żadnych nieprzyjemnych następstw. A to błąd. Bo kiedy wkłada się nos do ula, trudno oczekiwać, że nie zostanie się ukąszonym przez pszczoły.

Film jest nie tyle zły co po prostu rozczarowujący.

Scena łóżkowa otwierająca film zdradza charakter „Counsellora”. Oprócz tego, że jest zupełnie zbędna i nieco żenująca, jest też pretensjonalna i przegadana. Za dużo gadania, za mało akcji. I tak w zasadzie mogłabym podsumować cały film, a już z pewnością pierwszą jego połowę, kiedy to akcja toczy się mozolnie i z trudem niczym wóz o kwadratowych kołach.

Gdyby tak okroić film z jego filozoficznych wynurzeń i przydługawych dialogów, a jednocześnie dodać do niego więcej dynamiki, byłoby pewnie ciekawiej. Scenariuszowi -autorstwa znanego amerykańskiego pisarza, Cormaca McCarthy’ego – brakuje lekkości i tego czegoś, co uczyniłoby film bardziej strawnym. Sztukę pisania książek bardzo dobrze opanował, ze scenariuszami jest już gorzej. I to chyba właśnie tu, w tym scenariuszu, leży pies pogrzebany.

Nie mogę się też oprzeć wrażeniu, że „Adwokat” Ridleya Scotta nie wykorzystał potencjału aktorów. Taka plejada gwiazd, a taki słaby blask od nich padający. Żadna z kreacji aktorskich mnie nie uwiodła, żaden z bohaterów nie wzbudził we mnie większych emocji i sympatii. Może właśnie dlatego, że aktorzy byli niczym psy na łańcuchach – ich ruchy i pole popisu były znacznie zawężone. Javier Bardem jako Reiner jest dobry, ale nie tak imponujący jak chociażby w „Skyfall”. Jego żona, Penélope Cruz, ma jeszcze gorzej. Jej rola ogranicza się w zasadzie do jęczenia, słodkiego gadania i błyskania śnieżnobiałymi zębami. Stać ją na więcej, tu jednak nie miała zbyt dużego pola do manewru.

Dużo bardziej wyrazistą rolę ma Cameron Diaz wcielająca się w Malkinę, partnerkę Reinera (Javier Bardem). Jest drapieżna i bezwzględna niczym jej pupilki, udomowione gepardy. Taka oziębła Wicked Witch. Nieobliczalna i wyrachowana femme fatale z nieciekawą przeszłością i zwariowanymi pomysłami w głowie. Ale i ona mnie nie przekonała do siebie. Ilekroć na nią patrzyłam, nie mogłam się wyzbyć wrażenia, że mam do czynienia z tanią dziwką. Starą i wymęczoną przez życie. Złoty ząb, niekorzystny makijaż oczu i tatuaże z pewnością nie podkreślały jej urody. Niestety aktorce brak świeżości, a lata ostrego imprezowania odbijają się na jej twarzy.

Druga połowa była dla mnie ciekawsza, ale nie na tyle mocna i wciskająca w fotel, by „Adwokat” zyskał w moich oczach. Akcja nieco przyspieszyła, ale emocje nadal były takie jak przy grzybobraniu. Chyba każda z trzydziestu osób obecnych na sali kinowej domyślała się, jak skończy się ta historia. Z gangami narkotykowymi po prostu się nie zadaje. Nie można wejść do szamba i wyjść z niego czystym i pachnącym. Nie było suspensu, nie było zaskoczenia. Była za to kara za naiwność, za chciwość i za lekkomyślność.

Tak bardzo, bardzo chciałam, by to nie była prawda. Muszę jednak zgodzić się z negatywnymi komentarzami i z zawiedzionymi recenzentami. „Adwokat” rozczarowuje. Dłuży się. Przynudza, a niekiedy nawet żenuje. Drażni niespójnością. Wypada dość blado na tle innych tegorocznych produkcji takich chociażby jak „Prisoners” czy wspomniana niedawno „Philomena”.

Szkoda zmarnowanego potencjału. Kiedyś pewnie jeszcze go obejrzę. Może wtedy zmienię zdanie, albo dojrzę w nim coś, czego nie widzę teraz – jakąś głębię, symbolikę, ciekawy klimat. Pierwsze wrażenia są jednak kiepskie, a film dość średni.


piątek, 15 listopada 2013

"Philomena", czyli jeszcze jedna pseudorecenzja

Pchana przez własną niecierpliwość w oczekiwaniu na „Counsellora” trafiłam do kina w czwartkowy wieczór. Udałam się tam, by obejrzeć „Philomenę” i choć częściowo zrekompensować sobie przeżyte męki i nieznośnie ciągnące się dni, w których z utęsknieniem wyczekiwałam premiery tegoż pierwszego w moim miejscowym kinie.


„Philomena” to wyreżyserowany przez Stephena Frearsa, oparty na faktach brytyjski dramat, który od pierwszego listopada bieżącego roku można oglądać w irlandzkich kinach, a w polskich zagości najprawdopodobniej dopiero pod koniec lutego 2014 roku.

Irlandia to mały kraj, w którym plotki szybko się roznoszą. Wieść gminna głosiła, że najnowszy film Frearsa to solidna produkcja, który zdecydowanie warto zobaczyć. Szczęśliwym trafem jej treść nie została przeinaczona, jak to często bywa w przypadku zabawy w „głuchy telefon” i do mojego miasta dotarła w niezmienionej postaci, całkowicie zgodna z wyrokiem wypowiedzianymi przez pierwszego recenzenta: not guilty, co w przełożeniu na prosty język oznacza tyle, że po seansie nie będzie się obarczało filmu winą o kradzież cennych 90 minut z życia.

Tytułową bohaterką jest zaawansowana wiekowo Irlandka, która jako dziecko trafiła pod skrzydła sióstr zakonnych. Los nie był dla niej łaskawy. W wieku sześciu lat została praktycznie osierocona. Najpierw jej matka zmarła na gruźlicę, a niedługo później jej ojciec oddał ją i trzy jej siostry zakonnicom, zostawiając sobie w domu tylko trzech synów. Nie był w stanie utrzymać wszystkich dzieci. Wyrosła zatem Philomena w „domu Bożym” na totalną ignorantkę w sprawach uciech cielesnych, a kiedy opuściła siostry zakonne, by rozpocząć dorosłe życie, szybko urósł jej brzuch. Bynajmniej nie z powodu nadużywania szóstego grzechu głównego. Niewinnie zapowiadający się ciepły jesienny wieczór stał się dla osiemnastoletniej Philomeny początkiem czegoś nowego – życia, które zakiełkowało pod jej sercem – i wstępem do wielu późniejszych cierpień.

Siostry zakonne, rzecz jasna, szybko uświadamiają jej, jak okropnie haniebnego czynu się dopuściła. Straszą ją diabłem i wiecznym potępieniem. Przede wszystkim jednak nie dają jej szansy na normalne macierzyństwo. Philomena, jak zresztą reszta „upadłych kobiet” przebywających pod kuratelą siostrzyczek, ma przede wszystkim pracować w pralni. Na dziecko ma wystarczyć jej godzina dziennie. I to tylko przez nieco ponad trzy lata życia Anthony’ego. Niedługo później chłopiec zostaje oddany do adopcji. Matka nie ma czasu ani na pożegnanie, ani na ostatniego całusa. Tak naprawdę nie ma nic do powiedzenia – siostra przełożona już dawno zadbała o to, by grzeszna dziewczyna zrzekła się praw rodzicielskich. Jej uczucia, jej pragnienia nie mają dla nich żadnego znaczenia.

Od tego traumatycznego dnia, w którym odebrano Philomenie Anthony’ego, upłynęło 50 lat. Zjadana przez wyrzuty sumienia, trawiona przez smutek, wreszcie wyznaje swój sekret córce. Informuje ją o dziecku, które urodziła w wieku 19 lat i które jej odebrano. Niedługo później wyrusza z Martinem, dziennikarzem politycznym, w podróż, która ma na celu odnalezienie jej syna.

Niech nie zmyli Was tematyka filmu. Choć opisana historia jest smutna, a „Philomena” jest dramatem, film nie jest absolutnie przytłaczający. „Skrojono” go tak zgrabnie, że całość jest lekka, wciągająca, interesująca, ale przede wszystkim… zabawna. Film wzbogacono o humorystyczne elementy, przez co „Philomena”  – mimo że sama w sobie jest smutną produkcją i naraża co wrażliwszych na łzy wzruszenia – jest  lekkostrawna i dziwnie relaksująca. Nie pomiata widzem, nie dręczy go, nie maltretuje swoją ciężkością. Ujmuje za to inteligentnym dowcipem, dzięki czemu kinowa sala systematycznie pobrzmiewa wesołym rechotem. Żonglerka dramatem i komedią wypadła twórcom „Philomeny” nad wyraz sprawnie, dzięki czemu film jest wdzięczną i kuszącą pozycją w kinowym repertuarze.

Duet Philomena Lee (Judi Dench) – Martin Sixsmith (Steve Coogan, będący także współautorem scenariusza) jest bardzo przyjemny do oglądania, choć bohaterzy znacznie się od siebie różnią. Nie tylko pod względem wieku, ale także prezentowanej postawy i wiary. Philomena jest poczciwą i prostoduszną staruszką, którą zachwyca uprzejmość hotelowej obsługi i czekoladki pozostawione na poduszce w jej pokoju. Martin jest cynikiem, bacznym obserwatorem i dziennikarzem o bystrym umyśle. Ona jest pokorną chrześcijanką, on sarkastycznym ateistą. Różnice zdań są nieuniknione.

„Philomena” przeszła moje oczekiwania. Rekomendacje innych były w pełni uzasadnione, a miejsca w kinie znacznie zapełnione. Nieco ponad dziewięćdziesiąt minut projekcji upłynęło mi w naprawdę przyjemnej atmosferze, a kiedy na ekranie pojawiły się napisy końcowe, naprawdę się zdziwiłam. Byłam pewna, że nie minęła nawet godzina. Podobały mi się świetnie zagrane role, a także to, że twórcy „Philomeny” nie próbowali narzucić nam swojego zdania na temat zachowania sióstr i polityki Kościoła katolickiego. Nie osądzali, nie prezentowali jednostronnego podejścia. Ocenę pozostawiono widzom.

Post wzbogaciłam paroma szczegółami, o których widz nie dowie się z filmu. Można na nie natrafić czytając publikacje poświęcone Philomenie Lee. Film do tego stopnia mnie zainteresował, że postanowiłam zapoznać się z całą historią, którą jakiś czas temu spisał Martin Sixsmith. Książka poświęcona Philomenie i Anthony’emu – „The Lost Child of Philomena Lee” – niedługo do mnie dotrze, co mnie oczywiście bardzo cieszy.  Tymczasem w piątkowy wieczór wybieram się na długo wyczekiwaną premierę „Counsellora”, choć pierwsze głosy wielkich recenzentów głoszą, że film jest do bani. Cóż, powiem jak Philomena: I don’t give a sh...shiny shoe what they say. Nie byłabym sobą, gdybym sama nie przekonała się, czy warto go obejrzeć.