Zacznę tak: nie chce mi się przeokrutnie pisać tej relacji, ale robię to tylko i wyłącznie dla tych czytelników, którzy lubią czytać o moich podróżach. Wybaczcie więc jeśli mój post będzie czerstwy, jak to określa moja druga połówka :) Mój intelekt nie jest dzisiaj na wyżynach ;) A ja czuję się tak, jak wtedy, kiedy musiałam odrabiać zadanie domowe z niezbyt lubianego przedmiotu ;)
Dziś na tapecie Mediolan – znana stolica światowej mody i Lombardii, ogromny ośrodek przemysłowy liczący ponad milion mieszkańców, zajmujący drugie miejsce we Włoszech pod względem wielkości. Już w samolocie wiedziałam, że czeka mnie niezwykła przygoda. Kiedy podchodziliśmy do lądowania, ja z zaciekawianiem oglądałam tak różny od irlandzkiego krajobraz. Moim oczom ukazała się masywna sylwetka ośnieżonych Alp i miasteczko u ich podnóża. Wszystko było inne – na pierwszy rzut oka widać, że nie jestem w Irlandii ;) Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że już wkrótce na własnej skórze odczujemy znaczne, jak na mój gust, różnice między Zieloną Wyspą a Italią.
Pod dotarciu do naszego hotelu w Mediolanie, wyruszyliśmy na miasto, aby obczaić co, gdzie i jak :) Gorączkowo poszukiwaliśmy jakiejś restauracji, by w spokoju wypić filiżankę kawy i zjeść gorący posiłek. Byliśmy zmęczeni podróżą, a ja marzyłam tylko o tym, by wypić kawkę. Niestety. Restauracji pod dostatkiem, ale wszystkie zamknięte. No tak, w niedzielny poranek Włosi odpoczywają, a nie pracują. W tym przekonaniu utwierdziły mnie pozamykane okiennice w otaczających nas blokach. I tu po raz pierwszy zatęskniłam za Irlandią ;) Miasto sprawiało wrażenie pogrążonego we śnie. Nie było zbyt dużego ruchu, nie było tłumów na ulicy… Jak miło :)
Zamiast skupiać się na oglądaniu architektury Mediolanu, skupiałam się na wypatrywaniu szyldów restauracji. Po kilkunastu minutach wreszcie znaleźliśmy otwartą restaurację na Via Fara. Uff, ale ulga. Jedzenie smakowało wyśmienicie, ale obsługa była niezbyt sympatyczna. Chyba już tam nigdy nie wrócimy. Po zapłaceniu rachunku, wróciliśmy do hotelu, by szybko podładować baterie, a potem w drogę – do centrum.

Sam Mediolan mnie nie urzekł, wygląda na typowe miasto przemysłowe. Troszkę szare i nijakie. Centrum jest natomiast urocze i godne zwiedzenia. Uwagę wszystkich turystów skupia Duomo, piękna gotycka katedra narodzin św. Marii, znajdująca się na głównym placu w centrum miasta. Dla niej samej warto odwiedzić Mediolan – to arcydzieło architektury gotyckiej. Jest cudowna, potężna i niewątpliwie budzi podziw. To jeden z najbardziej znanych budynków w całej Europie. Uderzyły mnie jej bogate zdobienia i strzeliste wieżyczki. Na zewnątrz budowla przyozdobiona jest figurkami w liczbie (uwaga, uwaga!) 2245! Wiele trudu włożono w jej budowę, wiele czasu upłynęło zanim dokonano ostatecznych wykończeń. Jednak warto było. Ukończona Duomo budzi respekt i wywołuje głębokie wrażenie wizualne dla spragnionych piękna turystów.

Kiedy zbliżamy się do niej, by wejść do środka, spostrzegamy licznych strażników. Pilnują wejścia, a każdy, kto zechce dostać się do środka musi przejść dość dokładną kontrolę. Przystojny Włoch prosi mnie, bym pokazała zawartość całej torebki, a następnie sprawdza zawartość plecaka mojego mężczyzny. Możemy wejść, ale musimy wyłączyć telefon i nie pstrykać fotek w środku katedry. Wewnątrz okazuje się, że tak naprawdę nikt nie przejmuje się tymi zakazami. Turyści, jak opętani pstrykają fotki, niektórzy lokują się w ławkach, by złapać jak najlepsze ujęcie. Inni zaś nerwowo szukają komórek, kiedy nagle rozbrzmiewa melodia w ich telefonach.

Wnętrze katedry podzielone jest pięcioma nawami, jest ogromne i ciemne z powodu słabego oświetlenia. Duomo jest wysoka, i pięknie zdobiona witrażami. Niektóre z nich to prawdziwe perełki. Jest ich mnóstwo, na każdym kroku można się na nie natknąć. Turyści doceniają ich piękno, bo namiętnie je fotografują.
Dla tych, którzy chcą pogłębić swoje doznania, istnieje możliwość zwiedzenia skarbca znajdującego się w katedrze. Opłata jest symboliczna (1 euro), skarbiec niewielki, ale godny zobaczenia. Przechowywane są w nim szaty, korony, pierścienie i inne skarby kościoła. W krypcie katedry znajduje się urna ze srebra zawierająca relikwie San Carlo Borromeo, arcybiskupa z XVI wieku i ważnej postaci w historii Mediolanu.

Istnieje też możliwość dostania się na szczyt Duomo. Jak kto woli: pieszo albo windą. Czas nas goni, więc wybieramy windę. I tu także mała niespodzianka. Po zakupie biletu trzeba przejść przez bramkę do wykrywania metalu. Duomo strzeżona jest bardziej niż Biały Dom ;) Przechodzimy przez nią, ale nieszczęsna bramka zaczyna piszczeć. Zrezygnowana już chce się poddać kontroli, kiedy odzywa się strażnik: „Pamiętacie mnie?” Spoglądam na niego i olśnienie: no tak, to ten przystojniak, który sprawdzał nas przed wejściem do wnętrza katedry. Przystojny Włoch pozwala nam przejść, a my cieszymy się, że uniknęliśmy kontroli.

Wjazd na górę trwa zaledwie kilka sekund. Wychodzimy z windy i rozpoczynamy oglądanie Mediolanu z lotu ptaka. Ciekawy widok, wart tych kilku wydanych na niego euro. Dopiero teraz, ze szczytu Duomo można doskonale uświadomić sobie, jak wieeeluu ludzi znajduje się na placu okalającym katedrę. Tłum, tłum i jeszcze raz tłum – z nim zawsze będzie mi się kojarzył ten plac. A także z podstępnymi Senegalczykami, którzy jak muchy krążą wokół turystów, uwiązując im na nadgarstkach kolorowe sznureczki i żądając za nie „drobnej” zapłaty. „Drobnej”, bo monet nie chcą przyjmować, chyba, że jako dodatek do banknotu. Strzeżcie się ich! ;)
Ciąg dalszy w produkcji.